Zaginiona Biblioteka

Społeczeństwo - Turystyka i rekreacja

Jaskier - 2009-04-15, 09:46
: Temat postu: Turystyka i rekreacja
Osobiście należę do grupy osób preferujących spędzanie wolnego czasu podróżując, poznając inne kultury, kraje...
Za wszelką cenę w czasie wolnym staram się gdzieś wyjechać, żeby poznać coś nowego.
Ludzie najczęściej wyjeżdzają po to aby wypocząć, zregenerować siły fizyczne i psychiczne, poznać regiony i ciekawe miejsca na Świecie, uprawiać sport, w celach zdrowotnych...
Jest też grupa ludzi którzy wolą odpoczywać w domu, nie narażając się tym samym na wydatki zwiazane z wyjazdem.
Jaki jest wasz stosunek do spędzania wolnego czasu, wakacji, urlopu?
Jaki rodzaj turystyki preferujecie? Do jakich krajów, bądź regionów Polski chcielibyście się wybrać?
Może wolicie ciepłe kapcie i własny dom?


Bardzo nie lubię mody w turystyce,dlatego w sytuacji kiedy już wyjeżdzam w celu wypoczynkowym, staram się celowac w takie regiony które nie są zbytnio oblegane.
Z kolei przy wyjazdach w celach typowo poznawczych, raczej staram się nie zwracać uwagi na natężenie ruchu, tylko jade po prostu w miejsce które chce zobaczyć.
Z tych względów zazwyczaj moje wakacje dzielą się na dwa etapy, pierwszy funkcję wypoczynkową, a ten drugi poznawczą.

Najczęściej odwiedzane kraje to Hiszpania, Francja, Włochy, Chiny


Najwięcej pieniędzy na podróże wydają Niemcy, Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi i Japończycy.





Romulus - 2009-04-15, 10:45
:
Mnie się zdarza podróżować i lubię to bardzo. Ostatnio byłem we Włoszech przez dwa tygodnie. Zorganizowany wyjazd, bo nie miałem ochoty na przygody: chciałem mieć z głowy martwienie się o spanie, podróż, zwiedzanie itp. Chciałem odpocząć maksymalnie. Opcja 7 dni zwiedzania i 7 dni wypoczynku była jak znalazł. I chciałbym z niej w przyszłości skorzystać ponownie. Planuję jeszcze północne Włochy ze szczególnym uwzględnieniem Toskanii (południe i Sycylię już mam za sobą). Zakochałem się w tym kraju. Nie wiem, czy to norma, ale im biedniejszy region tym większa życzliwość i otwartość tego narodu. I nie taka sztuczna, "wycelowana" w turystę jak w Egipcie, czy Tunezji. Ale szczera. Pamiętam dziadka, z którym na migi się porozumiewaliśmy, gdzie jest najbliższa trattoria (Włosi na południu ni w ząb angielskiego nie znają). Po tym jak wskazał nam drogę, to na odchodne zaciągnął nas do swojego ogródka i zerwał nam ogromniaste pomarańcze i wyściskał. Myślałem: wariat, czy co? Ale to akurat okazał się nieodosobniony przypadek :)

W ramach jeszcze zwiedzania wybraliśmy sobie opcję bez obiado-kolacji w hotelu. W sumie za namową pani w biurze podróży, która powiedziała, że na obieździe żarcie w hotelach jest ustandaryzowane i nie będzie nam dane spróbować lokalnych specjałów. To wyzwoliło w nas instynkt "przygody". I po powrocie do kolejnego hotelu, kiedy inni szli na kolację, my ruszaliśmy w miasto. Dzięki temu, codziennie przez 7 dni próbowaliśmy innego włoskiego specjału z tamtejszej kuchni. Nie dość, że różnorodnie i bogato i obficie, to jeszcze taniej niż w hotelu. Po powrocie z Rzymu zastał nas deszcze w dolince, w której się zatrzymaliśmy. Do miasta nam się nie chciało iść więc kupiliśmy posiłek w hotelu. Wyniósł nas 30 euro za jakiś makaron z sosem pomidorowym i mięsem. Rzeczywiście, nic specjalnejgo. Za 30 euro z jakiejś przytulnej trattorii wytaczaliśmy się najedzeni i uraczeni jakimś lokalnym winkiem. Na przyszłość też tak planujemy spędzać wakacje. W sposób zorganizowany, ale i na własną rękę jednocześnie. Potem 7 dni leżenia na plaży w zasięgu jakiegoś baru :) Po 3 dniach winnego rauszu miałem dość i 4 dzień oczyszczałem organizm wodą :)

We Włoszech południowych się zakochałem. Bieda jak na naszej ścianie wschodniej a przy tym zapierające dech w piersiach piękno: Costiera Amalfitana - najpiękniejsza trasa widokowa w Europie, Neapol, limoncello z cytryn hodowanych na zboczu Wezuwiusza - mam w domu jeszcze jedną butelkę, na specjalną okazję. W zasadzie żałowałem tylko, że pojechaliśmy do San Giovanni Rotondo (czysto religijny aspekt tego wyjazdu, ale nie dało się go wyminąć). Ale klasztor benedyktynów na Monte Cassino powalił mnie swoją urodą. Rzym jakoś mnie nie wzruszył. Nie tak, jak Neapol, po którym niebezpiecznie jest chodzić, poza centrum miasta. A na granicy z portem (opisywanym przez Roberto Saviano), gdzie znajduje się jedna z najstarszych neapolitańskich pizzerii, lepiej nie wyściubiać nosa za zakręt ulicy. Ech... Kiedy o tym pisze to mnie ściska z żalu, że tam mnie nie ma. Ani Niemcy, ani czeska Praga, ani kawałek Ukrainy mnie tak nie rozkochały w sobie.

W planach mam zwiedzenie całej "klasycznej" Europy (północne Włochy, Hiszpania, Portugalia, Wyspy, Francja) a potem mogę umierać. Kraje orientalne mnie nie pociągają w ogóle. Do Egiptu, Turcji, czy Tunezji wybrałbym się, gdyby mi ktoś za to dużo zapłacił :) Ruszyłbym chętnie na podróż po USA.

Ostatnio znalazłem opcję na wynajem fajnej willi "rzymskiej" pod Sieną. Jeszcze rok temu 14 dni w sercu Toskanii kosztowałyby 1000 zł od osoby (przy 8 osobach). Dziś już znacznie drożej. Kurs euro na razie skutecznie mnie hamuje przed wyjazdem za granicę. Więc te wakacje pewnie spędzę "lokalnie".

Na pewno samotne, niezorganizowane podróżowanie nie jest dla mnie. Nie lubię "dreszczyku" związanego z niewiedzą, gdzie będę spał, co będę jadł, czym będę podróżował. Jeste mieszczańsko wygodny. I dobrze mi z tym.
Jachu - 2009-04-15, 17:53
:
Zdecydowanie jestem typem podróżnika. Jak tylko mam możliwość i finanse na to pozwalają, to wyjeżdżam. Gdy tylko jest okazja poznania nowego miejsca czy otoczenia, to z niej korzystam. Niestety, z przyczyn natury materialnej - jestem zmuszony ograniczyć zwiedzanie świata do naszego kraju, głównie w skali lokalnej. Oczywiście, zdarza mi się wyskoczyć poza granice Polski, ale nie jest to specjalnie częste zjawisko. Udało mi się jednak zobaczyć nadmorski fragment Niemiec oraz okolice Stavanger w Norwegii. Oczywiście fiordy widziałem - jadły mi z ręki :mrgreen:

Gdybym mógł wybrać dowolne miejsce na świecie… Nie wiem dokąd bym pojechał :-PP Jest tyle miejsc, które chciałbym zobaczyć, że prawdopodobnie nie umiałbym się zdecydować na to jedno jedyne. Marzy mi się podróż do Indii, chciałbym zobaczyć Kapadocję w Turcji, zwiedzić Japonię, ponownie zamoczyć ręce w norweskich fiordach, ujrzeć wodospad Niagara, czy choćby zobaczyć Rzym... Nie mam więc wymarzonego miejsca, ale na pewno je znajdę :) Najważniejsze jest dla mnie to, żeby poznawać nowe miejsca, zapoznawać się z nowymi kulturami, zobaczyć coś zupełnie innego. To jest coś niesamowitego.

Na całe szczęście moja nowa panna również uwielbia podróże, więc pod tym względem dobraliśmy się wręcz idealnie :) Korzystając z wiosennej pogody, co weekend bierzemy samochód i jeździmy po okolicznych miejscowościach, znajdując ciekawe miejsca. Cisza, spokój, woda. Na majówkę śmigamy nad jezioro do Bornego Sulinowa. Chcę pokazać dziewczynie jak wygląda obecnie miasteczko powstałe na bazie wojskowych koszar Armii Sowieckiej. Powoli też myślimy nad jakimś wypadem w okresie wakacyjnym. Prawdopodobnie będzie to jakaś część naszego kraju, gdyż nasze domowe finanse w połączeniu z niskim poziomem polskiej waluty, nie pozwolą nam na zagraniczny wypad. Na szczęście dziewczyna ma rodzinę w Danii, więc ewentualnie wchodzi w rachubę wyjazd na Półwysep Jutlandzki :)
Romulus - 2009-04-15, 19:23
:
Martinus Jachus napisał/a:
... czy choćby zobaczyć Rzym...

W sumie: zobaczyć Wieczne Miasto to wartość sama w sobie - jeśli się miłuje Imperium. Ale przez tą miłość łatwo się rozczarować: chrześcijaństwo rozpanoszyło się wszędzie :( A w miejscu, gdzie banda (na pewno lewaków) senatorów zamordowała Gaiusza Juliusza Cezara jest dziś tak:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Na dodatek jest to miejsce, gdzie bezpańskie rzymskie kuweciarstwo się złazi i w tym miejscu bytuje (!!!) dokarmiane oficjalnie na koszt miasta (!!!) :evil:
Z kolei, kiedy poszedłem do Panteonu pokłonić się Starym Bogom, zastałem pogańskich bogów chrześcijan:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Po tym zostało mi już potulnie łazić i "podziwiać" chrześcijańskie arcydzieła :-|

My z kolei często zapominamy, że "za rogiem" mamy sporo skarbów i fajnych urokliwych miejsc (choćby Nieborów, Arkadia, niecałą godzinkę jazdy samochodem). Ale zawsze nam brakuje czasu, aby pojeździć i poszukać tych miejsc.
Jaskier - 2009-04-15, 20:53
:
Martinus Jachus napisał/a:
Marzy mi się podróż do Indii,


Do Indii pojechałbym bardzo chetnie...
Przede wszystkim żeby poznać ciekawą kulturę, chciałbym spróbować prawdziwych indyjskich przysmaków, szczególnie samosów z ręki przydrożnego sprzedawcy.
Gdybym znalazł się w Indiach pewnie zahaczyłbym też o Nepal ,żeby zerknąć z podnóża na szczyty Himalajów.

Martinus Jachus napisał/a:
Gdybym mógł wybrać dowolne miejsce na świecie…

Bardzo chciałbym kiedys pewnie w dalekiej przyszłosci odwiedzić Australie, dotknąć największego monolitu Uluru, ale przede wszystkim poznać tamtejszych ludzi.

Martinus Jachus napisał/a:
Prawdopodobnie będzie to jakaś część naszego kraju, gdyż nasze domowe finanse w połączeniu z niskim poziomem polskiej waluty, nie pozwolą nam na zagraniczny wypad.


Z tych samych względów najprawdopodobniej w tym roku udam się zaledwie, albo aż na Mazury.
Choć jeszcze nie wszystko przesądzone 8)
Romulus - 2009-07-05, 18:45
:
Litwa - głównie Wilno i okolice.
Ech, gdzie ja bym jeszcze nie pojechał.... Głównie do krajów europejskich i USA, czyli w kręgu cywilizowanym... :)

Na Wschód mnie nie ciągnęło. Ale zostałem przegłosowany. Zwłaszcza że ten rok jest okrutny jeśli chodzi o większe wydatki (kupno mieszkania), które pochłoną wszystkie oszczędności. Zatem nie było powodu do większego wybrzydzania. Pojechałem na Wschód. Północny Wschód, ale zawsze. Pocieszam się, że to nie Rosja jednak... Aczkolwiek w trakcie wyjazdu zaczęło mi to grozić, o czym niżej.

Myślałem, że będzie dziadowsko z noclegiem. Wszystkie hotele, które próbowaliśmy zarezerwować były albo już zajęte i nie dało się znaleźć miejsca dla 8 osób w takiej konfiguracji, jak chcieliśmy (nie wszyscy byli w parach), albo były za drogie, albo były za daleko od centrum.

Zaryzykowaliśmy z hostelem. Był położony rzut beretem od starówki. I okazał się bardzo przyjemny, schludny, czysty i zadbany. Bez problemu znaleźliśmy dwa czteroosobowe pokoje. Cena przystępna. Za 165 litów za 3 noce (według dzisiejszego kursu to 208 zł za 3 noclegi) dostaliśmy dodatkowo jeszcze śniadanie kontynentalne. Niby nic wielkiego: jakieś bułeczki, powidła, kawa, herbata, ser, szyneczka. Ale wiem już, że kiedy wyjadę za granicę to w hotelu nie wykupię nawet tego. Bo to straszne zdzierstwo, kiedy w hostelu możesz dostać to samo za niższą cenę. Zatem JNN Hostel (na Konstitucijos prospektas 25 - łatwy dojazd samochodem) polecić warto. Strona internetowa: http://www.jnn.lt Szkoda że nie zrobiłem zdjęć. Ale w pobliżu (3 minuty spacerkiem) jest centrum handlowe a po drugiej stronie ulicy od hostelu jest całkiem przyjemny bar, gdzie mozna zjeść i napić się dobrze. W menu nie tylko litewska kuchnia, co należy zapisać na plus. Brzmi to barbarzyńsko, ale kuchnia litewska nie znalazła przyjaciela w moim żołądku.

Już pierwszego dnia zakosztowaliśmy jej uroków na kolację. W bardzo fajnej restauracji położonej gdzieś po środku starówki. Trochę w lewo od ratusza. Zamówiłem bliny. Wyglądają mniej więcej tak:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Zdjęcie może nie wyraźne, ale jedzenie w smaku także. Da się zjeść, ale nie robi szału. Za to piwo Svyturys - do posiłku pierwsza klasa.

Zatem po pierwszej kolacji, kiedy kuchnia litewska mnie nie powaliła, w tymże barze koło hostelu dopychaliśmy się z kolegą pyszną pizzą (Kaimiska się nazywała). I ponownie Svyturys nie zawiódł a nawet wprowadził mnie w nastrój jowialnie konwersacyjny:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
a niektórych nawet w rozmarzony:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

I tak było mniej więcej przez cały wyjazd. Żarcie na mieście a potem kolacja koło hostelu.

Zwiedzanie Wilna nie nastręcza problemów i nie przyprawia o ból głowy. Trzy i pół dnia to aż nadto (chyba że kogoś nęcą muzea, które nie oferują wzruszeń estetycznych). Pogoda była deszczowa, ale - na szczęście - poza przelotnymi, krótkimi mżawkami, nie było czym się przejmować.

Tu fragment ulicy Dominikańskiej, zdaje się. W tle baszta Giedymina - nasz pierwszy poważny cel wilneńskiej wędrówki (nie licząc pierwszego spaceru rekonesansowego): http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Można na tą basztę wjechać samoobsługową windą, albo wejść. Postanowiliśmy wjechać (cena 2 lity od osoby). Baszta, jak baszta. W Polsce są takich tysiące. A niektóre, jak w Kruszwicy, są fajniejsze. Jedynym ciekawym eksponatem, który zwrócił moją uwagę była ta sympatyczna "konserwa":
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Widok z baszty Giedymina: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Ten drugi obrazek przedstawia Trzy Krzyże. Kolejny symbol Wilna. Ten ku czci 12 dzielnych "apostołów", którzy próbowali przełamać monopol na wiarę wśród pogańskich plemion zamieszkujących ten teren. Przełamanie monopolu religijnego miało charakter męczeński. I nie powiodło się, na krótką metę. Stąd te 3 krzyże. Pod które się udaliśmy, bo okazało się, że leżą dosyć blisko. Ale pod górę, więc się zasapalilśmy. Z powrotem - jak to Polaczki, zeszliśmy ze szlaku i poszliśmy na skróty, dzięki czemu znaleźliśmy się na placu katedralnym w czasie co najmniej dwukrotnie krótszym od normalnego zejścia:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Katedra w Wilnie, poza tym, że jest duża, nie wygląda na typowo katolicki, sakralny obiekt. Nie jest także interesująca, poza kryptami, w których znajduje się m. in. serce Barbary Radziwiłłówny, którą zauroczył się Zygmuś August II, czym popsuł krwi swej matce, królowej Bonie, która w naszym zaścianku i bez tego trudno się odnajdywała otoczona szlachetkami. Poza tym w katedrze znajduje się także kaplica świętego Kazimierza. Jej ozdobą jest ten obraz:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Święty ma trzy dłonie. Według legendy nie udało się, mimo prób, tej trzeciej zamalować, toteż została. Nie doczytałem, skąd się tam wzięła trzecia dłoń, skoro zazwyczaj ludziom wystarczają dwie.

Urokliwa starówka w Wilnie oferuje szeroką gamę budynków sakralnych. Kościołów i cerkwi u nich mnogo. I poza tym, nie ma nic ciekawego:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Głównie takie budynki.
Niektóre kościoły prezentują się wewnątrz naprawdę cudownie: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Ale nie trzeba aż jechać na Litwę, aby to sprawdzić.
Zwieńczeniem naszego spaceru po starówce była oczywiście Matka Boska Ostrobramska:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Wrażliwsi po odebraniu odpowiedniej dawki wzruszeń religijnych oraz ci mniej wrażliwi wyruszyli w dalszą drogę w kierunku cmentarza na Rossie. Cmentarz ten, jak można sobie łatwo sprawdzić, to kawał pięknej historii, wypisanej na nagrobkach. Ale jego najpiękniejszym "okazem" jest ten anioł:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Wieńczy on nagrobek tejże oto niewiasty:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Właśnie czegoś takiego oczekiwałem po wyjeździe do innego kraju. W Wilnie przydarzyło mi się to na tym cmentarzu.

Poza tym zaszliśmy, aby uczcić serce Marszałka: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Mój niepoważny wyraz twarzy związany jest z tą szmatką, która za mną tam wisi.

Po bardzo wyczerpującym spacerze na Rossę i z powrotem, udaliśmy się na krótki popas, aby napoić się: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
To zdjęcie wklejam, gdyż uwieczniło ono epokowe podsumowanie Wilna, jakie przyszło nam zgodnie do głowy (to znaczy mnie i gentlemanowi uwiecznionemu razem ze mną) na temat Wilna, po pierwszym dniu. Otóż jest to miasto (kraj), do którego warto pojechać, aby przekonać się, że nie ma tam po co wracać.

Jeśli ktoś doczytał do tego miejsca, to może darować sobie dalszą lekturę i kliknąć na zdjęcia tylko. Nic bardziej odkrywczego i doniosłego raczej się nie pojawi.

Potem poszliśmy coś zjeść do restauracji ze żmudzińską kuchnią. Nie wiem, czym różni się od litewskiej do dziś.
Za to dostaliśmy od sympatycznego kelnera wskazówki odnośnie tego, w jakie miodki należy się zaopatrzyć:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Skwapliwie została ta wskazówka wykorzystana po powrocie do hostelu i wyprawie do pobliskiego centrum handlowego.
Można się tam napić także pysznego warzonego piwa (nazwa na kuflu jest myląca):
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

W restauracji tej było dosyć fajnie skomponowane graficznie menu:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Tu ze wstydem wyznam, że popełniłem drobniutkie wykroczenie, zabierając jeden egzemplarz. Pewnie wystarczyło poprosić, ale jakaś ułańska fantazja się we mnie odezwała. Krew nie woda...

Kolejny dzień zaczęliśmy od wieży telewizyjnej: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Pojechaliśmy tam wcześnie rano, aby zdążyć przed watahami polskich turystów. Niestety wjazd na taras, który jest obrotowy i prezentuje panoramę Wilna, jest drogi: 21 litów od osoby. Widok rzeczywiście fajny i przyjemnie ogląda się go siedząc na obrotowym tarasie.

Z wieży udaliśmy się do pobliskich Trok, przez które przejeżdżaliśmy w drodze do Wilna. Naszym celem był oczywiście zamek książąt litewskich:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Prezentuje się wspaniale i jest celem wędrówek turystycznych (jak widać). To nie dziwi, bo mam wrażenie, że jest to jedno z niewielu miejsc na Litwie, które warto zobaczyć. Stąd ścisk. Nie pamiętam ile kosztował bilet, ale za dużo w stosunku do tego co oferował. W zasadzie znowu spotkałem starego znajomego: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
Poza murami był to jeden z niewielu akcentów łączących się ze średniowieczem. Poza tym było raczej przaśnie:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
I tym podobnie. Jeśli chcecie obejrzeć secesję, to zapraszam do siebie. Unikalna kolekcja w Muzeum Mazowieckim.

Zatem pobawiłem się trochę na dziedzińcu: http://picasaweb.google.p...feat=directlink
a nawet dałem sobie założyć dyby:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Potem poszliśmy zjeść do karaimskiej knajpki, których w Trokach (malutkiej miejscowości stricte turystycznej, zamieszkanej przez najmniej liczebny naród na świecie: Karaimów) jest na pęczki. Nabawiłem się tam kontemplacyjnego nastroju czekając na zamówioną baraninę zapiekaną w pierożek i obserwując, jak wszyscy wokoło już jedzą: http://picasaweb.google.p...feat=directlink

W Wilnie udaliśmy się jeszcze na spacer wieczorem po starówce. Było bardzo urokliwie:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

W drodze powrotnej pojechaliśmy inną drogą, przez Kowno. Zdecydowanie polecam trasę do Wilna przez Mariampole. Jest bardziej malownicza, osadzona wzdłuż jezior i pośród lasów. I krótsza. Ta przez Kowno jest główną arterią komunikacyjną i nie ma już takiego uroku. Samo Kowno również pięknem nie grzeszy. Ale może to wina tego, że na nasz wyjazd rozpadało się i deszcz lał cały dzień. Główna aleja spacerowa Kowna jest wysadzona takim szpalerem drzewek i można nią dojść do zamku:
http://picasaweb.google.p...feat=directlink
http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Tak, jak pisałem wcześniej, nie jest to miasto i kraj do którego powrócę. Ale nie żałuję także, że tam pojechałem. Sympatyczny kraj. Wilno jest czyste i zadbane. Przyjazne turystom i bezpieczne (w odróżnieniu od Lwowa, który ma jednak chyba więcej zabytków, choć strasznie zaniedbanych). Cenowo zbliżone do Polski (1 lit kosztuje około 1,33 zł). Mrowie polskich turystów może przeszkadzać, ale jeśli się chce naprawdę coś zobaczyć, zwiedzić, poznać, to nic nie jest w stanie przeszkodzić.

Plus z tego taki, że sformowała się nam fajna gromadka żądna podobnych ekskursji. W planach są, niestety, pozostałe nadbałtyckie republiki. Ale popracuję nad nimi, aby przekonać ich do wyjazdu do Toskanii. Na Interhomme znalazłem świetne oferty wynajmu domów na 14 dni.

Drugi plus dodatkowy: przeszedłem próbę charakteru. Zostałem bowiem osaczony przez chłopaków, którzy chcieli mnie namówić na wspólną podróż koleją transsyberyjską. Nie udało im się. Rosja - po moim trupie.
toto - 2009-09-07, 19:37
:
W USA jakiś ichni dzień robienia dowcipów czy co?
10 baksów za wjazd? Komedia. A może tragedia?
Niestety, tekst jest bardzo lakoniczny i nie podaje żadnych istotnych szczegółów. Tylko to, że rozważana jest możliwość, ktoś jest za, ktoś przeciw.
Tanit - 2009-09-07, 20:01
:
na Fundusz Promocji Turystyki? No ładna promocja... trochę im turystów ubędzie.
Czy to żart?
No cóz, chyba niejedna sytuacja pokazała, że po amerykanach mozna spodziewać się na prawdę... wiele o_O
Shadowmage - 2009-09-08, 08:04
:
Cóż, jak ktoś już sobie kupił bilet do USA, to 10 dolców go nie zbawi - i tak poleci. Może to przeciwdziałać nadmiernej aktywności na ich południowej granicy? W sumie nie różni się to wiele od popularnych w różnych krajach opłat "wizowych" itp. płaconych już na miejscu.
Tanit - 2009-09-08, 09:27
:
Jak ktoś kupił to kupił to fakt. Ale np, moje szanse (chęci), że pojadę do stanów wynosiły jakieś 5% to teraz spadły do zera - chociażby z czystej przekory. Dla jednych to tylko 10 dolarów, dla innych aż 10, a dla kogoś policzek. Różne są nastawienia. Mnie coś takiego zniechęca, a nie zachęca - jakby opłat lotniskowych było mało :/
Shadowmage - 2009-09-08, 09:55
:
Wg tego artykułu chyba i tak nas to nie dotyczy - w końcu ma być dla obywateli krajów, którzy wjeżdżają do USA bez wiz.
Jachu - 2009-10-05, 19:47
:
W piątek w nocy w ramach imprezy integracyjnej z sądu jadę do Kopenhagi. W stolicy Danii mamy zobaczyć kilka rzeczy, ale najważniejszym punktem wyjazdu jest zwiedzanie Muzeum Browaru "CARLSBERG" połączone z degustacją duńskiego piwa :mrgreen: Trzeba pokazać Duńczykom jak degustują prawdziwi Polacy :mrgreen:
Regissa - 2009-10-06, 10:06
:
W przeciwieństwie do Romulusa ja jeżdżę na wyprawy tylko "w ciemno", bez rezerwacji noclegów, bo zawsze mogą mi się plany zmienić pod wpływem doznań z podróży ;) Od kilku lat wyjeżdżamy z Siostrą na wspólne wyprawy, w Polskę albo za granicę, i później wrzucamy fotki w wirtualny album z podróży. Jest ich już kilka:

- pierwszy dotyczy naszej wyprawy francuskim szlakiem camino de Santiago. Drogi, które od średniowiecza prowadzą z całej europy do niewielkiego galicyjskiego miasteczka Santiago de Compostela, od lat 90. XX w. znów zaroiły się pielgrzymami i turystami, którzy nie tylko szukają na drogach doznań duchowych, ale też często traktują przejście szlakiem jako sprawdzenie samego siebie.

- drugi album opowiada o naszych przygodach w zachodniej Polsce. Od kilku lat również w Polsce odtwarzane są stare szlaki, którymi średniowieczni pątnicy zmierzali do odległego Santiago i to jest właśnie relacja z Wielkopolskiej Drogi św. Jakuba :)

- trzeci, to zapis naszej wędrówki polską ścianą wschodnią oraz przez Inflanty do Helsinek. Jest tu też parę fotek z Wilna, można porównać z doznaniami kolegi Romulusa :mrgreen:

- i ostatni, który obecnie podpięty jest w moim podpisie, to zapis mojej samotnej podróży na Wyspy Brytyjskie, a właściwie w okolice Londynu. Warto tam pojechać nie tylko do pracy :->

Jeśli kogoś zmuli ilość fotek, to przepraszam :mrgreen:
BG - 2009-11-01, 14:10
:
Od wiosny 2008, czyli od mojej wycieczki uczelnianej na Ukrainę, podróżowanie po innych krajach jest moją pasją.
Wcześniej byłem kilka razy za granicą z rodzicami, ale nie z mojej inicjatywy - natomiast na Ukrainę sam się zgłosiłem.

W latach 2001-2007 rokrocznie wyjeżdżałem z rodziną na Słowację w Tatry. Cztery razy byliśmy na Rysach, trzy razy na Slavkovskim Szczycie (najpotężniejszy z pojedynczych masywów), a na pozostałych szczytach i przełęczach (tzw. siedlach) po razie - m.in. na Krywaniu, Wschodniej Wysokiej i Koprowskim Szczycie. Nazw siedl nie pamiętam. Trasy na większość szczytów był męczące, mniej lub bardziej (w zależności od stopnia "męczoności" trasa mogła być albo "namachava", albo "zdlhava"). Poza Wysokimi Tatrami i jednej wyprawie na Baraniec w Zachodnich Tatrach (trasa okazał się zdlhava), byliśmy też kilka razy w Slovenskym Raju na południe od Tatr - w tym kilka razy na Suchej beli, która we wszystkich przypadkach poza jednym wcale nie była sucha, bo w czasie naszej wycieczki zaczęło lać jak z cebra i lało przez kilka godzin. Ale trasa była mniej namachava niż w Tatry. W górach jest znakomite, czyste powietrze. W miastach (i przy przejeżdżaniu przez wsie) zwraca uwagę duża liczba Cyganów (których tam wszyscy nazywają Romami - chyba nie znają słowa "Cygan"), którzy bywają czasem natrętni - np. raz przed hipermarketem opadła nas grupka romskich dzieciaków i zaczęli nam myć auto - najpewniej licząc na zapłatę. Bez pytania nas o zdanie, bez sprawdzania, czy chcemy, żeby nam umyli samochód. Podczas jednej z wycieczek raz wyskoczyliśmy do Budapesztu na jeden dzień - okazało się, że im dalej na południe Słowacji, tym więcej Cyganów. Budapeszt (w którym m.in. poszliśmy pod pomnik Józefa Bema - ten sam, pod którym 23 października 1956 miała miejsce manifestacja antykomunistyczna, która później przekształciła się w narodowe powstanie) okazał się drogim miastem (chyba najdroższe miasto na Węgrzech), ale i tak zjedliśmy tam obiad - w tym zupę z piekielnie ostrą papryką, której mama nie zmogła - ale ja tak. Słowacja natomiast to generalnie tani kraj, ale np. płyty CD z muzyką są tak samo drogie jak u nas lub nawet droższe. Charakterystyczny tam jest chleb z kminkiem - praktycznie nie ma innego. Widać Słowacy dbają o zdrowie.

Oprócz wycieczek z rodzicami na Słowację (i dwóch wycieczek do Niemiec, które jednak nie były dla mnie aż tak ciekawe), dwa razy byłem na wyjazdach zorganizowanych przez uczelnię - nazywały się "objazdami naukowymi", ale to tylko nazwa, bo i tak miały charakter typowo turystyczny. Jeden, w kwietniu zeszłego roku, na Ukrainę, a drugi, w kwietniu tego roku, do Rumunii (właściwie "Romanii", bo tak ją zwą sami jej mieszkańcy).

Przy wjeździe na Ukrainę charakterystyczny jest długi czas stania na granicy oraz wypełnianie kwestionariuszy wręczanych przez celników (czy strażników granicznych, nie wiem dokładnie, kim oni byli) - gdzie trzeba podawać dane personalne i cel wizyty. Od razu skojarzyło mi się to z czasami sowieckimi (mój tata był w latach 80. w ZSRS i mi trochę opowiadał). Trzy pierwsze noclegi mieliśmy we Lwowie - jednym z najpiękniejszych miast, w których byłem - i, oczywiście, byliśmy tam na cmentarzu Łyczakowskim, Orląt Lwowskich oraz w operze (niegdysiejszym Teatrze Wielkim). Poza tym w kościele ormiańskim, dwóch kościołach dominikanów (gdzie do dziś są odprawiane msze po polsku) i w cerkwi greckokatolickiej. Ze Lwowa wypadaliśmy do Żółkwi, Oleska (miejsca urodzenia Jana Sobieskiego - zwiedzaliśmy pałac Sobieskich) i Złoczowa. Zwiedzaliśmy m.in. muzeum etnograficzne. Raziło to, że w kwaterach od północy do szóstej rano (i chyba jeszcze w jakichś godzinach dziennych, gdy byliśmy poza kwaterami) nie było wody, bo trzeba tam ją oszczędzać - więc skoro do kwater dotarliśmy po północy, to trzeba było się nieźle naćwiczyć z wiadrami z wodą, żeby umyć ręce i zęby. Ale wystrój kamienicy, w której nocowała "moja" część grupy, był naprawdę piękny - na ścianach mnóstwo gobelinów w tradycyjnych barwach bordowo-czarno-brązowo-płowym i malowidła na suficie do złudzenia przypominające tapetę. Potem udaliśmy się do Kołomyi, potem jechaliśmy przez Okopy (dawne Okopy św. Trójcy), Czerniowce i parę innych miejscowości, których nazw nie pamiętam. Potem do Chocimia i Kamieńca Podolskiego, gdzie mieliśmy następny nocleg. Niestety, w "mojej" kwaterze w Kamieńcu nie działało ogrzewanie, więc podczas noclegu (na dworze była temperatura 8 stopni, a wewnątrz domu niewiele wyższa) nabawiłem się mocnego przeziębienia, a może nawet zapalenia oskrzeli (nie pamiętam dokładnie, co to było). Oczywiście zamki też zwiedzaliśmy. Ostatnim miejscem noclegu był Netiszyn koło Ostroga - w wielkim dziewięciopiętrowym hotelu, w którym był zaledwie jeden prysznic. Z jednym natryskiem. Po noclegu zwiedziliśmy akademie w Ostrogu, potem pojechaliśmy w stronę granicy przez Krzemieniec (miejsce urodzenia Juliusza Słowackiego), gdzie się zatrzymaliśmy na zwiedzanie ruin na wzgórzu, i Łuck. Ogólnie na trasie najbardziej raziły fatalne warunki sanitarne na stacjach benzynowych - najczęściej zamiast toalet były tylko latryny (tzw. "stopy Lenina") i nie było bieżącej wody. Papieru toaletowego też nie - więc trzeba było go mieć ze sobą.

W Rumunii też jest wiele miejsc do zwiedzania. Jechaliśmy oczywiście przez Słowację i Węgry, bez zatrzymywania się na noclegi (spaliśmy w autokarze), bo inaczej za długo by to trwało. Byliśmy w Oradei (przepiękna starówka, a zwłaszcza cerkiew), Baia Mare, Borszy, Braszowie, Sigiszoarze, Hunedoarze (zamek Jana Hunyadiego), Bran (zamek Vlada Palownika vel Drakuli), Sapancie (wesoły cmentarz), Aradzie i Timiszoarze. Ogólnie muszę przyznać, że ta wycieczka obaliła wiele stereotypowych wyobrażeń na temat tego kraju. "Rumunia" często jest kojarzona z biedą, zacofaniem, bandami i wysoką przestępczością i tym podobnymi, niezbyt miłymi rzeczami. Otóż moje wrażenia są takie: poziom życia mają generalnie zbliżony do tego w Polsce; pod pewnymi względami ten poziom jest niższy, a pod pewnymi nawet chyba wyższy. Zdecydowanie więcej jest tam szpetnych bloków z czasów komuny, i praktycznie wszystkie albo prawie wszystkie z tych bloków są cały czas szare, zaniedbane i niepomalowane, w przeciwieństwie do wielu bloków w Polsce i na Słowacji. Zresztą, wiele z tych bloków zostało zbudowanych dość dziwną techniką, bo "łączoną" - tzn. jeden rząd między oknami to wielka płyta, drugi cegły. Jednak zdecydowaną przewagę mają bloki w całości z wielkiej płyty - brzydszej niż nasze wielkie płyty.
Z drugiej strony, starówki wielu miast są znacznie ładniejsze niż starówki w Polsce - np. starówki w Oradei, Braszowie, Timisoarze. Pełno pięknych cerkwi o wnętrzach ociekających złotem i bardzo misternie i bogato zdobionych dachach i poddaszach. Stare budynki (ratusze, kamienice z czasów habsburskich) robią naprawdę pozytywne wrażenie.
Na ulicach wszystkich miast, w których byłem i przez które przejeżdżałem, wiele przejść dla pieszych ma taki świetny patent, że nad lampami w sygnalizacji świetlnej jest zamieszczony wyświetlacz-licznik (sekundnik), który pokazuje, ile sekund zostało do momentu zmiany światła - jeśli akurat pali się zielone światło, to u góry zielony licznik odlicza, za ile sekund włączy się czerwone światło. I analogicznie z czerwonym. W ten sposób każdy przechodzień wie, czy opłaca mu się biec w kierunku przejścia i czy zdążyłby przejść. Kierowcy tez mają przed sobą taki licznik. Szkoda, że w Polsce nie ma czegoś takiego - warto byłoby wprowadzić.
Poza tym, niezależnie od tego, w którym mieście się jest, w Romanii 90% taksówek jest żółta - w różnych odcieniach - raz jasnożółtym, raz pomarańczowożółtym, raz złotym, raz złotobrązowym - ale żółta; wiele innych ma dachy i ramy okienne żółte, a dół czerwony lub srebrny; najczęściej taksówkami są nowe Dacie Logan, ale nie tylko. No i te taksówki od razu skojarzyły mi się z Nowym Jorkiem.
Nie jest to zresztą jedyna rzecz nasuwająca skojarzenie z USA - np. na wzgórzach w pobliżu Braszowa i Rasnowa są umieszczone litery układające się w napisy - nazwy miast - tak jak z Hollywoodem.
No i w porównaniu z Ukrainą, w Romanii są nieporównywalnie lepsze warunki sanitarne - na stacjach benzynowych nie ma "stóp Lenina". W Romanii na każdej stacji benzynowej jest normalna toaleta z umywalką i mydłem w płynie.
A w pensjonatach trzygwiazdkowych to już w ogóle warunki są luksusowe - w każdym pokoju telewizor z kilkudziesięcioma kanałami, łazienka z kabiną prysznicową taką jak u nas (nie stara, z zardzewiałym brodzikiem jak na Ukrainie), na umywalce kilka saszetek z szamponem i albo jedno duże, normalne mydło, albo kilka małych, okrągłych mydełek w opakowaniach, a na ścianie zawieszona suszarka. Na parterze takiego trzygwiazdkowego pensjonatu zawieszony na ścianie telewizor LCD. Z kolei w pensjonatach czterogwiazdkowych telewizory LCD są już w każdym pokoju, a łazienki duże i z wanną.
A co do rzekomo wysokiej przestępczości, to jakoś tego nie zauważyłem - po jakimkolwiek mieście w Romanii szedłem tak, jak chodzę normalnie przez Bydgoszcz czy przez Toruń lub Gdynię.
Poza tym, wbrew pewnym stereotypom, w Romanii jest więcej Węgrów niż Cyganów; zresztą wiele miast w Transylwanii jest dwujęzycznych, z podwójnymi napisami na wszelkich szyldach: rumuńskim i węgierskim.
W ogóle Romania to piękny kraj, górzysty, pełen zabytków, o bogatej przyrodzie i ciepłym klimacie (jak tam dojechałem, to już, oprócz mleczy, były dmuchawce - a kiedy wyjeżdżałem, to już były same dmuchawce). Poza tym, w Romanii jest dużo bocianów, chyba jeszcze więcej niż u nas. Jadąc od miasta do miasta, na wsiach regularnie, bardzo często mija się bocianie gniazda z lokatorami lub brodzące w wysokiej trawie bociany.
Aha, i na marginesie, jako ciekawostkę, mogę dodać, że dla Rumunów jestem barbatem - gdyż na WC męskich było napisane "Barbati", a na damskich "Femei". Ciekawe, czy ta nazwa wzięła się od barbarzyńców - ze mężczyźni to barbarzyńcy. ;)

Z kolei w tym roku latem byłem na wycieczce na Krym - zorganizowanej przez Vostok - Studencki Klub Turystyki Niekonwencjonalnej. Jechaliśmy przez Lwów (gdzie się zatrzymaliśmy na nocleg i zwiedzanie - m.in. Wysokiego Zamku oraz znanej mi już z poprzedniego wyjazdu opery), potem przez Tarnopol, Winnicę, Chmielnicki, Niemirów, Hajsyn, Humań i Odessę (gdzie zatrzymaliśmy się na zwiedzanie - m.in. opery i Schodów Potiomkinowskich. Poza tym na jednym rzędzie zabytkowych kolumn ktoś napisał - po jednej literze na każdą kolumnę - "Tokio Hotel" ). Tak jak w przypadku wyjazdu do Rumunii, całą noc (a właściwie w tym przypadku całe dwie noce - nie licząc powrotnych) spędziliśmy w autokarze. W końcu dotarliśmy do Bachczysaraju, gdzie mieliśmy bazę noclegową, i stamtąd wypadaliśmy do różnych miast - Sewastopola, Ałupki, Jałty, Sudaku, Nowego Świata i Kaczej. Oprócz "stóp Lenina", do których przywykłem już w zeszłym roku, charakterystyczne były wszechobecne symbole komunistyczne - pomniki Lenina i nazwy ulic: Lenina, Marksa, Róży Luksemburg, Frunzego, Rewolucji Październikowej ("Oktiabrskiej Rewolucji"), Armii Czerwonej ("krasnoarmiejska") itp. W Sewastopolu pomnik Lenina był największy - jakieś 20-25 metrów, nie licząc postumentu. Poza tym, w Sewastopolu jest też pomnik Aleksandra Suworowa - rzeźnika Pragi, ale i pogromcy Turków. Oczywiście oglądaliśmy tam flotę czarnomorską podczas mini-rejsu (oprócz nazw takich jak "Jenisej" (statek szpitalny), jeden okręt nazywał się Saratoga - widać amerykański). Mimo pomników niechlubnych postaci, w Sewastopolu jest ładna starówka i jest McDonald's (a propos, to w Jałcie McDonald's znajduje się jakieś 40 m od pomnika Lenina - praktycznie tuż obok. Trochę śmiesznie to wygląda. A po drugiej stronie pomnika Lenina, na budynku poczty, widniej nazwa ulicy "Lenina 1"). W Ałupce zwiedzaliśmy pałac, w którym nocował Winston Churchill przed konferencją jałtańską. W Bachczysaraju zwiedzaliśmy pałac chana - naprawdę warto zobaczyć - polecam. A góry krymskie, położone tuż nad morzem - niesamowity widok. Zaś okolice Sudaku i Nowego Świata wyglądają po prostu jak raj - tyle kolorowych skał o pięknym kształcie, tyle zieleni i błękitnego morza. W dodatku, pogoda dopisywała nam praktycznie przez cały czas - jedynie dwa razy był krótki deszczyk. I upał był nieprzeciętny - w dzień temperatura w cieniu wynosiła jakieś 33-35 stopni, a w nocy - jakieś 23-24 (we Lwowie oglądałem w telewizji prognozę pogody, gdzie zapowiadali w Odessie 28, a gdzieś na Krymie 33). A była to dopiero pierwsza połowa lipca - czyli czas jeszcze wcale nie największych upałów - te mają miejsce dopiero w sierpniu. Ale i tak w Kaczej podczas kąpieli w Morzu Czarnym doznałem najgorszych w życiu oparzeń słonecznych - po tygodniu piekąco-parzącego bólu, skóra z ramion i barków schodziła mi płatami. Poza reliktami komunizmu, dla Krymu charakterystyczna jest kuchnia tatarska - bardzo kaloryczna. W tatarskich knajpach nie siedzi się na krzesłach ani stołkach, tylko na macie - po turecku, naokoło niskiego stołu. Specjalnością są szaszłyki z baraniny - polecam. Poza tym, w związku z klimatem Krymu, zbliżonym do śródziemnomorskiego, charakterystyczna jest fauna - m.in. dużo jaszczurek, a także modliszki - jedna nawet po mnie chodziła (w Kaczej). Na Krymie są niskie ceny m.in. jazdy na bananie za motorówką - 25 hrywien od osoby - w przeliczeniu ok. 12 złotych. W ogóle ceny są ta niskie, choć czasem zdarzają się naciągacze - trzeba uważać. Tak jak w Rumunii, na Ukrainie w wielu miejscowościach (zwłaszcza na Krymie) są liczniki w sygnalizacjach świetlnych.
Romulus - 2010-04-26, 20:54
:
Szczerze pisząc, to nie rozumiem tej fascynacji krajami słowiańskimi. Nic a nic. Zwiedzić mi się udało Lwów i Wilno. Lwów - byłby piękny, gdyby nie tak zacofany i zaniedbany. Wilno - za to tu jest jak najbardziej europejsko, czysto, schludnie, bezpiecznie, ale nie powaliło mnie swoim urokiem wcale. Poza miodami - o, rety, czysta rozkosz.

W ten weekend pojechałem do Pragi. I to był świetnie spędzony czas. Praga mnie totalnie zauroczyła. Stare Miasto to cudeńko, czasami aż nierzeczywiste mi się wydawało. Ech, taki urok nie organizowania powstań w stolicach :) Nie udało nam się zwiedzić wszystkiego w 48 godzin, zresztą nie planowaliśmy. Wybraliśmy tylko Stare Miasto - obchód. Zamek na Hradczanach - tu się skupiliśmy i poświęciliśmy pół dnia, tj. od 9 do 15. Warto było, choć i tak nie byliśmy usatysfakcjonowani. Zdeptaliśmy zatem mnóstwo uliczek i miejsc. Nasyceni widokiem tego pięknego miasta musieliśmy ugasić inny głód.

Czeska kuchnia mnie na kolana nie rzuciła. Aczkolwiek nie byłem nią rozczarowany, jak to było na Litwie. Czeski gulasz przypadł mi do gustu - jak najbardziej. Z knedlikami i Czarnym Kozłem (ciemnym) usatysfakcjonował mój żołądek. I to chyba jedyna potrawa, ktorą będę pamiętał dłużej. Zupa cebulowa także była wyśmienita. Knajpki wybieraliśmy najpierw z przewodnika, aby sprawdzić tego tradycyjnego stylu ucztowania Czechów (choć pewnie na potrzeby turystów, skoro były one w przewodniku). Jednak nie żałowaliśmy bo "U Fleku" było bosko - piwo (ciemne) wyśmienite. Ale poza tym staraliśmy się schodzić "ze szlaku" i znaleźć jakąś restaurację w bocznej uliczce, nie ujętą w przewodniku. I także było wyśmienicie.

Praga ogólnie jest profesjonalnie przygotowana na turystów. Komunikacja miejska - idealna. Trzy linie metra, autobusy, tramwaje. Wszędzie dojechać łatwo i przyjemnie. Choć mieszkaliśmy w apartamentach (bardzo przyjemne i niedrogie a nadto dysponowały miejscami parkingowymi, za dodatkową opłatą wprawdzie, ale warto) położonych 20 minut piechotą od Starego Miasta, na Krasovej (Żiżkow, Praga 3). Jednak, aby nie tracić czasu wybraliśmy metro.

Na pamiątkę przywiozłem sobie 5 butelek Czarnego Kozła, dwie duże Becherovki, butelkę Absyntu i Śliwowicę Morawską. Na jakiś czas pozwoli zachować świeże wspomnienia.
BG - 2010-07-30, 19:39
:
W tym roku byłem na dwóch zagranicznych wycieczkach autokarowych - na początku maja na zorganizowanym przez uczelnię objeździe na Litwę i Łotwę, a ostatnio ze wspomnianym w poprzedniej wypowiedzi klubem Vostok, w Bośni i Hercegowinie (BiH) i Chorwacji.

Pierwszym przystankiem na Lietuvie był Mariampol (Marijampole), ale tam zatrzymaliśmy się tylko na krótko, żeby zwiedzić miejscową katedrę i jej okolice. Pierwszy nocleg mieliśmy w Kaunasie (Kownie) w akademiku Uniwersytetu Pedagogicznego, gdzie notabene jechałem najgłośniejszą i najbardziej zgrzytliwą windą, z jaką miałem w życiu do czynienia. Kiedy później, już będąc w swoim pokoju, słyszałem tę windę, myślałem, że to zza okna dźwięki jakichś potężnych motorów, którymi jeżdżą po okolicy jacyś harleyowcy - a później się okazało, że to cały czas ta winda hałasowała. Zwiedzaliśmy tam arkikatedros (archikatedrę) o bardzo pięknym, barokowym wystroju. Byliśmy też w Muzeum Diabłów, ale tam spotkało nas rozczarowanie, bo nic ciekawego tam nie było. Później, w Wilnie, zwiedzaliśmy oczywiście stare miasto, w tym kaplicę z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej (miałem o tym referat, bo ten temat wybrałem) i byliśmy na cmentarzu w Rosie, na grobie serca Józefa Piłsudskiego i jego matki. Poza tym, chętni mogli pójść do muzeum historii wojskowości. Zwiedzaliśmy również kościół z kryptami Radziwiłłów w Kiejdanach. Na krótko zatrzymaliśmy się w Szawlach.
Na Łotwie zwiedzaliśmy stare zamki krzyżackie w Siguldzie i Turajdzie (m.in. zeszliśmy tam do lochów po otrzymaniu lamp - świec w szkle z żelaznymi uchwytami, według starego wzorca), nocowaliśmy w Cesis (po niemiecku Wenden, po polsku Kieś) i w Rydze. Ryga to piękne, choć drogie miasto, w którym na ulicach obok języka łotewskiego często można było usłyszeć język rosyjski, a w jednym z przypadkowych kościołów, do którego weszliśmy podczas przechadzki po starówce, niespodziewanie usłyszeliśmy chór starych kobiet śpiewających po polsku - członkiń polskiej mniejszości na Łotwie. Poza tym na ulicy natknęliśmy się na pochód (chyba rodzimych, łotewskich) krysznaitów w pomarańczowoczerwonych strojach, śpiewających i bijących w bębny. Byliśmy w muzeum historii Łotwy i w pałacu, w którym w 1921 r. podpisany został traktat ryski.

W wileńskim hotelu po raz pierwszy i jak dotąd jedyny zetknąłem się z dziwnym dla mnie rozwiązaniem technologicznym - wspólnym długim kranem dla umywalki i wanny. Umywalka nie miała własnego kranu, tylko trzeba było do niej skierować kran ze stojącej obok wanny, który to kran jednak sięgał nie do środka, tylko do boku umywalki, więc mycie rąk i zębów i tak było utrudnione.
A na drzwiach wejściowych ratusza w Wilnie widzieliśmy plakat z wielkim zdjęciem Lecha Kaczyńskiego i informacją o wystawie mu poświęconej. Widać Litwini go cenią i szanują jako przyjaciela ich kraju.

Do BiH i Chorwacji jechaliśmy przez Lwów (gdzie mieliśmy pierwszy i ostatni nocleg) i nocą przez Węgry, Serbię i północną Bośnię do Međugorje, gdzie mieliśmy bazę. Miałem za złe prezesowi klubu, że wybrał właśnie taką trasę, a nie przez Słowację, bo traciliśmy dużo czasu na granicach - najpierw cztery godziny przestoju na granicy polsko-ukraińskiej, potem sześć godzin (sic!) przestoju na granicy ukraińsko-węgierskiej w Czopie (nazwa jak najbardziej adekwatna, bo byliśmy tam zaczopowani) i choć z pozostałymi granicami poszło znacznie łatwiej (mniej niż po pół godziny), to przecież najdłużej staliśmy tam, dokąd mogliśmy równie dobrze dotrzeć w ramach Schengen, bez jakiejkolwiek kontroli i postoju. Przez te postoje wszędzie docieraliśmy z dużym opóźnieniem. Tak samo było podczas drogi powrotnej.

Po drodze podziwialiśmy piękne krajobrazy, zwłaszcza gór i rzeki Neretvy - dużo piękniejszej od rozreklamowanego Dunaju. Przepięknej z powodu głębokiego turkusowozielonego koloru wody - naprawdę zachwycający widok; kto raz go zobaczy, będzie chciał zobaczyć to znowu. BiH jest małym państwem, ale trasa była 'poskręcana' przez góry i co za tym idzie, serpentyny - szosa praktycznie w żadnym momencie nie była prosta.
Zdziwiło mnie, jak malowniczo położone jest Sarajewo - w górach. Mimo że jest tam pewna liczba bloków mieszkalnych, to większość budynków stanowią domki ze spadzistymi dachami. Przejeżdżaliśmy przez nie, ale zatrzymaliśmy się tam dopiero podczas drogi powrotnej z całej wycieczki.
Pierwszy przystanek w BiH mieliśmy w Mostarze - miasteczku o wąskich uliczkach, bardzo małej odległości między budynkami i wysoko położonym mostem wygiętym łukowato ku górze.

W Međugorje, chorwackiej miejscowości w BiH, oprócz nas było wyjątkowo dużo turystów i pielgrzymów zza granicy - najwięcej z Włoch, ale również z Francji (i kolonii francuskich), Austrii, Słowacji i Polski. Pamiątki związane z objawieniami stały się tam czymś tak powszechnym, że spokojnie można mówić o komercjalizacji tych objawień. Ilość sklepów z wszelkiego rodzaju pamiątkami, przedmiotami z symbolem Matki Boskiej i z napisem "Medjugorje", jest tam przeogromna, praktycznie na każdej ulicy, na której nie ma działek ani pensjonatów.

Następnego dnia po zakwaterowaniu się pojechaliśmy do Tučepi - miejscowości pełnej wszelkiego rodzaju atrakcji. W tej i wielu innych miejscowościach góry stykają się z morzem, a i szosa miejscami znajduje się bezpośrednio nad kilkusetmetrową przepaścią i zarazem pod skałami. Przyroda jest tam wg naszego pojęcia egzotyczna - nad samym morzem rzędy palm i pinii (śródziemnomorskich sosen), a z koron drzew dobiegają odgłosy bałkańskich cykad, różniących się od tych żyjących w naszym klimacie, które mieszkają tylko na łąkach, w trawie. Plaża jest tam kamienista, a nie piaszczysta (zresztą tak samo jest i w innych plażach Adriatyku), ale w niczym nie zmniejsza to jej atrakcyjności. Z kamyków można wydobyć skamieniałe muszle slimaków morskich - nie białe i nie o takim kształcie, jak z plaż nad Bałtykiem, ale kolorowe, mocno stożkowate i z wzorami, choć też niewielkie. Tak samo na plaży na wyspie Brač, do której popłynęliśmy kutrem dwa dni później. Ale o tym niżej.
Wzdłuż jednej tylko plaży w Tučepi jest w sumie wszystko, czego dusza zapragnie - góy i morze w jednym, widok palm, sklepy spożywcze, odzieżowe i z pamiątkami, mnóstwo barów i lokali, kantor, hotele, apartamenty, stoły do ping ponga, bilardu i piłkarzyków, masaże i oczywiście rowery wodne i motorówka z 'bananem' do wypożyczenia. A w dniu, w którym tam byliśmy, woda w morzu miała temperaturę ok. 28-30 stopni, co najmniej taką samą jak woda w przeciętnym krytym basenie miejskim. Czyli dzień mieliśmy bardzo udany. Było tam dużo turystów z zagranicy, w tym z Polski, mimo że Tučepi nie jest tak znane ani popularne jak sąsiednia Makarska, w cieniu której pozostaje.

Następnego dnia, po mszy w miejscowym kościele (odprawianej akurat w języku polskim), pojechaliśmy do Dubrovnika, na starówkę i do portu. Mieliśmy licencjonowaną polską przewodniczkę, która nas oprowadzała, opowiadając historię miasta i dawnej Republiki Dubrownickiej; wszyscy zgodnie stwierdzili, że za krótko tam byliśmy (podobnie zresztą jak na całej wycieczce), a wieczorem na górę Kriżevac. Jak się okazało - o zbyt późnej porze, bo gdy doszliśmy na szczyt, było już całkiem ciemno i podczas schodzenia nie było widać kamieni, na które stawia się stopę, toteż kilka razy się ześlizgnąłem i potłukłem piszczele. Dodatkowym utrudnieniem była zimna wichura z północy. Ale jakoś zeszliśmy.
Następny dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie, bo ok. godz. 5 rano. Sniadanie mieliśmy o 5:30, a wyjazd o 6. Pojechaliśmy do portu, gdzie wsiedliśmy do kutra rybackiego w rejs na wspomnianą wyspę Brač. Niestety, okazało się, że silny zimny wiatr wcale nie odpuścił, a że na tym kutrze nie było gdzie się schować, bo pod pokład nie można było wejść, to wróciłem z tamtej wycieczki lekko przeziębiony i z drapaniem w gardle. Na wyspie też było dużo atrakcji, ale ceny były wyraźnie wyższe niż w Tučepi. Na plaży bardzo wiele kobiet (naliczyłem się ponad 20, a widziałem zaledwie mały skrawek tej plaży) opalało się topless, z biustami na wierzchu (a jedna nawet tak pływała), co mnie zdziwiło - w Polsce widuję to znacznie rzadziej. Z wyspy wróciliśmy z dość dużym opóźnieniem z powodu dużej fali utrudniającej kurs kutrowi.

Następnego dnia udaliśmy się już w dorgę powrotną w kierunku Lwowa z przystnkiem w Sarajewie. Miasto muzułmańskie, z meczetami, ale i jedną katedrą prawosławną w stylu około-barokowym. Część mieszkających tam Bośniaczek nosiła tradycyjne stroje muzułmańskie - czarne chusty na głowie i suknie do nadgarstków i kostek. Symbolem miasta jest fontanna w centrum, która była naszym punktem zbiorczym - stamtąd się rozeszliśmy, żeby zjeść obiad, i tam się spotkaliśmy przed odjazdem. Dalsza jazda na północ została zakłócona przez jakąś zarazę układu pokarmowego, przez którą połowa autokaru wymiotowała, prawdopodobnie przez obiad w Sarajewie (choć niektórzy, w tym ja, czuli się źle już wcześniej), więc musieliśmy się często zatrzymywać. Ale w nocy wszystkim przeszło i dalszy powrót przebiegał już bez zakłóceń.

Tak czy inaczej: gorąco polecam Chorwację, zwłaszcza wymienione miejscowości.
ats - 2010-11-08, 10:12
:
Romulus napisał/a:


My z kolei często zapominamy, że "za rogiem" mamy sporo skarbów i fajnych urokliwych miejsc (choćby Nieborów, Arkadia, niecałą godzinkę jazdy samochodem). Ale zawsze nam brakuje czasu, aby pojeździć i poszukać tych miejsc.


Romulusie, cieszę się, że wspominasz o Nieborowie i Arkadii - to miejsca piękne i magiczne. Odwiedzam je tak często, jak tylko mogę.

Wszystkim polecam wycieczkę do zaskakującej Puszczy Bolimowskiej, dokładnie między Łodzią a Warszawą. Fantastyczne miejsce na weekendowy wypoczynek. Fantastyczne miejsce do życia, wiem coś o tym ;)
Fidel-F2 - 2010-11-08, 21:02
:
niom, mam do Nieborowa 10-15min, przyjemne miejsce
ats - 2010-11-08, 22:45
:
Fidel-F2 napisał/a:
niom, mam do Nieborowa 10-15min, przyjemne miejsce


doprawdy...? A skąd jesteś w takim razie? - o ile można spytać ;)
Max Werner - 2010-11-08, 22:52
:
ats napisał/a:
Fidel-F2 napisał/a:
niom, mam do Nieborowa 10-15min, przyjemne miejsce


doprawdy...? A skąd jesteś w takim razie? - o ile można spytać ;)


z lochów pod Arkadią :badgrin:
ats - 2010-11-09, 09:28
:
tia... no - to masz naprawdę blisko - o ile Cię czasem wypuszczają na przepustkę ;) ;)
Fidel-F2 - 2010-11-09, 17:02
:
Skierniewice, wiele sie od lochów nie różnią
ats - 2010-11-09, 22:51
:
o, przepraszam - Skierniewice mają swój specyficzny urok ;)

mieszkałam tam do zeszłego roku, i wciąż tam pracuję. sympatyczne miejsce o interesującej historii. ma tez niepowtarzalny mikroklimat - rejon Skierniewic jest drugim w Polsce miejscem pod względem ilości dni słonecznych w roku (po Kotlinie Sandomierskiej).

Pozdrówka!
Fidel-F2 - 2010-11-10, 06:25
:
pochodzę z Sandomierza :mrgreen:
ats - 2010-11-10, 10:25
:
okej - Ty z Sandomierza, a ja z krainy deszczowców! :mrgreen: :mrgreen:
Jachu - 2011-02-10, 21:16
:
W dniu dzisiejszym byłem z narzeczoną w biurze podróży i wykupiliśmy wycieczkę do Włoch. W końcu zobaczę Rzym :mrgreen: Wyjazd mamy w dniu 30 kwietnia i powrót 09 maja. Objazd przez Wenecję, Pizę, Florencję, Watykan, Rzym, Neapol, Pompeje, Capri i Asyż... Najbardziej oczywiście cieszą mnie Pompeje i Rzym, ale cała wycieczka napawa mnie radością i nie mogę już się doczekać //kas
Może w międzyczasie załapię się na"Bunga-Bunga" u Berlusconiego? :badgrin:
Romulus - 2011-02-10, 22:05
:
Martinus Jachus napisał/a:
W dniu dzisiejszym byłem z narzeczoną w biurze podróży i wykupiliśmy wycieczkę do Włoch. W końcu zobaczę Rzym :mrgreen: Wyjazd mamy w dniu 30 kwietnia i powrót 09 maja.

Ja ruszam w Drugą Podróż Po Włoszech 2 lipca. Nie ma mnie 16 dni :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:
Martinus Jachus napisał/a:
Objazd przez Wenecję, Pizę, Florencję, Watykan, Rzym, Neapol, Pompeje, Capri i Asyż...

U mnie podobnie, ale będzie jeszcze Jezioro Como, rejs na Ischię (yeah!!!) i zahaczamy o Castellina in Chianti - w celu wiadomym :) Naprzywożę lokalnego chianti tyle, ile się zmieści do bagażu.
Martinus Jachus napisał/a:
Najbardziej oczywiście cieszą mnie Pompeje i Rzym, ale cała wycieczka napawa mnie radością i nie mogę już się doczekać //kas
Może w międzyczasie załapię się na"Bunga-Bunga" u Berlusconiego? :badgrin:

Rzym już widziałem, ale cieszę się na Muzeum Watykańskie. A Pompeje - wizyta w starozytnym burdelu była pouczająca i radosna :) Włazisz na Wezuwiusza? Jeśli tak, to u jego stóp sprzedają wyborne limoncello. Przywiozłem dwie butelki, jedno z samego Neapolu i jedno właśnie kupione u stóp Wezuwiusza. I to było rewelacyjne a to neapolitańskie trochę słabsze.
Tomasz - 2011-02-11, 00:14
:
Byłem w Rzymie dwa razy. Jeszcze w podstawówce z rodzicami na objazdówce po całej Italii, choć niestety bez Pompejów. Ale byłem wtedy w Rzymie, Florencji, Padwie, Asyżu, San Marino, Monte Cassino, Wenecji.

A w zeszłym roku w listopadzie spędziłem z żoną i teściami weekend w Rzymie. Było ponownie muzeum watykańskie, Koloseum, Forum Romanum i Palatyn, Panteon, Schody hiszpańskie, fontanna di Trevi, oczywiście śniadanko a potem też jeden z wieczorów na Piazza Navone.
Zastanawiamy się z żoną czy się nie szarpnąć w sierpniu albo jesienią znowu na weekend już tylko we dwójkę. A teściowie coś wspominali o weekendzie w kwietniu. Tak w ogóle to Rzym wciąga. Jest bajeczny.
Romulus - 2011-07-23, 21:47
:
Włochy to cudowny kraj. Pełen sprzecznosci i uroku, którego nie da się ująć słowami. Druga podróż do tego kraju nie zawiodła mnie w niczym. Szkoda, że był to wyjazd zorganizowany z biurem podróży. Ale organizowanie takiej wyprawy na własną rękę byłoby karkołomne. Na pewno pozbawiłoby mnie większości przyjemności i na pewno nie odpocząłbym tak, jak planowałem. Planowanie i pilnowanie planu zabiłoby przyjemność. Poza tym, byłoby także szaleńczo kosztowne. Ale, dzięki temu, obejrzałem już w zasadzie całe Włochy. Zostały mi jeszcze Padwa i Bolonia, ale nie wiem, czy są to jakieś priorytety, chyba dam sobie radę bez znajomości tych miast.

Miała ta podróż kilka minusów, ale dało się wytrzymać mimo to. Następna wyprawa do Włoch będzie już inna. Na pewno pojedziemy na własną rękę, za dwa lata. Wybierzemy sobie jeden region i dokładnie go zwiedzimy. Zapewne będzie to Toskania. Bo z Toskanii wszędzie łatwo dojechać we Włoszech.

Ale najpierw wycieczka.

1. Jezioro Como. Pierwszy widok na Włochy po 3 latach. Piękna miejscowość, malownicza i uwodzicielska: https://picasaweb.google.com/lh/photo/EXNx0aHCzGTR5CzJp4o9LUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/LCiRVKyT-v-dJzadSKDMzkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
i moja gęba https://picasaweb.google.com/lh/photo/gnufbqCv7Oxu8QBPCsUv1EPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Niestety, willi George'a Clooneya nie wypatrzyłem nigdzie. Nie dałem więc szansy ochronie na aresztowanie psychofana :)

2. Mediolan. Zamek Sforzów: https://picasaweb.google.com/lh/photo/62sqmfy4jEs-eUtDoMF-gUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink Il Moro wyglądał tylko ładnie na obrazach. Ale zamek Sforzowie mieli interesujący. Choć - nie imponujący.

Katedra: https://picasaweb.google.com/lh/photo/k96IauL0OJbqMqpD4-i4gUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Znowu ja: https://picasaweb.google.com/lh/photo/J7bftJ98AhnTDfOwYEd0nEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Na dachu katedry: https://picasaweb.google.com/RomekOch/WOchy2011?authkey=Gv1sRgCKzE1Zya7Jrf3QE&feat=directlink#5630775168827870786
Mediolańska katedra jest olśniewająca. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, szczególnie na dachu. Można tam spędzić godziny włócząc się po zakamarkach dachu, jak i podziwiając piękno wewnątrz.

3. Cinque Terre.
Rejs stateczkiem do tych malowniczych miejscowości: https://picasaweb.google.com/lh/photo/0bn2TWMSKCFhvnFLMYIxU0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/68XTJXtbasUh8Y5AXYER3EPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/W6qw1__CyFFF_rHUGhys7UPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Riomaggiore - pierwsze z miasteczek: https://picasaweb.google.com/lh/photo/17ogATPpJD2Y8_rZdglxj0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/naLYgYdbruWxlnA6lKmX7EPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Droga Miłości - z Riomaggiore do Manaroli: https://picasaweb.google.com/lh/photo/fpDLUjp0xdD4n8BZBbiXw0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/2JoIzz0beOsyRVKkXudqnUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Spaceruje się po tym urwistym klifie znakomicie. Mimo upału wiatr od morza daje wytchnienie.
https://picasaweb.google.com/lh/photo/tkYqeNrI5lFIlK07P4EoGEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Miasteczka są odcięte od świata, w regionie produkują całkiem przyjemne, lokalne wino (ale nie wybitne - właśnie sączę). W Manaroli jest przyjemna restauracja niedaleko "portu". Można tak bardzo smacznie i niedrogo zjeść. Za 30 euro dla dwóch osób czeka pyszna sałatka i pierwsze danie oraz butelka wina. Było to vino di tavola, ale przed wyborem pani kelnerka obowiązkowo nalewa ociupinkę dla spróbowania i oceny. W zasadzie większość wolnego czasu spędzaliśmy w ten sposób: jakaś mała restauracyjka (najlepiej jakaś rodzinna trattoria) i próbowanie lokalnej kuchni i wina. Cudo.

4. Lucca - spokojne, uśpione, toskańskie miasto, w cieniu Florencji i Sieny.
https://picasaweb.google.com/lh/photo/GU5oGVBSepCtaFOflrrMjkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/q0qx3BvZHZINCjjsiyxYwUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Święta Zyta - nie ma porządnego włoskiego kościoła bez szczątków jakiegoś świętego :) https://picasaweb.google.com/lh/photo/Z_lCUoUcSwvvFkTld5nxbUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
W zasadzie, podzieliłem włoskie świątynie na: katedry (zawsze są w nich jakieś szczątki świętego) i na kościoły (bez szczątków).

5. Pisa - wiadomo co: https://picasaweb.google.com/lh/photo/n8ZelpMrKwEc-PZQemMMbUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Ale ja tak naprawdę w cieniu wieży i katedry znalazłem trochę wytchnienia od upału i poleżałem kilkanaście minut na trawie https://picasaweb.google.com/lh/photo/EISWwOzpaypkdtcj8gmLbUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Te zabytki to jedyne co warto tam obejrzeć. I wokół nich pełno straganów z badziewiem made in China.

6. Florencja - za dużo zabytków i za dużo turystów. Muszę tam pojechać ponownie, na kilka dni poświęconych tylko temu miastu. Ale póki co: https://picasaweb.google.com/lh/photo/SHSgCqkPSiMFwDkqMlfIeEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/DqaQ7ECX46x5pk8LVPr_5kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/y9IfI6BiFEIA_CBIc1qqn0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/SDAENuV5HlY37jwaUkh8FkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Galeria Uffizi wymaga na pewno jednego dnia spokojnej eksploracji: https://picasaweb.google.com/lh/photo/6Z7Ph1WpqnEkFrNGthJqBUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/vWtpjHyHFQcw5e8K-7IIpkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Most Złotników: https://picasaweb.google.com/lh/photo/SXf1APOpNBKkNv1BQFeJXEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/XgxI4823G5-nIMhQslfs70PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Olbrzymiej katedry nie można objąć obiektywem: https://picasaweb.google.com/lh/photo/z9ugZCmPMd4wyTZ7trPxwUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/7ugDDxw63h8vZwBAlqFZr0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

To było pierwsze rozczarowanie spowodowane ogromem rzeczy, które TRZEBA zobaczyć i brakiem czasu na to. A na dodatek stada turystów z całego świata i znikąd wytchnienia przed tłumem, wszędzie ciasno, gwarno, nie ma miejsca, aby spokojnie się zatrzymać i poczuć klimat. Szkoda. Ale właśnie dlatego musimy do Toskanii powrócić już sami na kilkanaście dni.

7. Sorrento - pod Neapolem, kurort, słynny z limoncello, którego zapasy sobie odnowiłem :) https://picasaweb.google.com/lh/photo/7Dt2sclDBX8Q8vCI-ElP0kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
A ponadto pełen takich smaków południa: https://picasaweb.google.com/lh/photo/w29g23tzJIUnBfKm89wWSUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/gTsX04IUMeD12invG_Tqo0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Via Sorrentina jest urocza, ale nie zabójczo piękna jak droga do Positano i Amalfi (raptem 15 kilometrów dalej - i wyrywałem się, ale tylko wspomnieniami, do tego raju na ziemi)

8. Neapol - jest jedyny w swoim rodzaju, pełen takich urokliwych, trochę egzotycznych ulic: https://picasaweb.google.com/lh/photo/tFDPNLpuuO7Fw4QSFS2pvEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Panorama z promu: https://picasaweb.google.com/lh/photo/5kJFB3PDWuZpNQT_n99cMUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
I fotka na promenadzie: https://picasaweb.google.com/lh/photo/1UiaxcsY0X8WQouA-Cak90PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Trudno się z Neapolem "zaprzyjaźnić", ale mnie się chyba udało. Egzotyczne, tajemnicze, po trosze, miasto. W upale i wilgoci daje ukojenie własnie z powodu takich ciasnych, zacienionych uliczek.

8.Ischia - znowu trzeba było płynąć. Tym razem promem, prawie dwie godziny na morzu, w słońcu i pośród chłodnej bryzy. Ale sama wyspa jakoś nie rzuca na kolana, przynajmniej mnie: https://picasaweb.google.com/lh/photo/AjvfjuVpxyRkXBg468zRYEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

9. Benevento - jedyny powód, aby zobaczyć to ciche miasteczko: https://picasaweb.google.com/lh/photo/oG3GqJDbUHQzHAlupjCZCUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink Ale we Włoszech taki widok to normalka. W zasadzie, szkoda było na to miasto czasu.

10. Alberobello - dzielnica trulli, charakterystycznych, średniowiecznych domków
https://picasaweb.google.com/lh/photo/9DeEV7EsyprgsYltRrRsrEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/O8pTQ6MU1sozjCz3db9jJEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Trochę nudno, ale kupiłem tam pyszny likier z opuncji więc mi to humor poprawiło.

11. Vieste - kurort na półwyspie Gargano (prowadzi tam jedna, wąska, stroma droga wśród gór. Urokliwa starówka i piękne plaże (oszczędzę wam widoku mnie półnagiego :) ): https://picasaweb.google.com/lh/photo/6J5KFS0Xs1YolM_kFX-WsEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/lHoZ3YGKa5Dbp1meIy3lDEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/qiq0FGyx9EcTI7qgGsVYg0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

12. Monte Cassino - uwielbiam ten klasztor. Gdybym chciał zostać mnichem, to tylko benedyktynem i tylko tam (jest ich tam tylko 17!). Tym razem nie udało nam się tam wejść (pora sjesty była) więc zostaliśmy tylko na wysokości cmentarza polskich żołnierzy (który zawsze mnie porusza): https://picasaweb.google.com/lh/photo/Z_ZeOt-j752eg6oD0NhVTUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Kiedy spoglądałem po tych grobach, to żal ogarniał mnie po raz kolejny:
https://picasaweb.google.com/lh/photo/8-5dIxIsFJc4z6Hf01jzW0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/eIfUT4MFt8-yM7ogQx3pDUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/3YYoKRdhti-kPq7LdLsy-0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/2zB6zEQsx0UfladGV4bXIkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Ub0LybiYZAOPmHy0fkHGT0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/wzrI0Pbk4SZUic46J_p8v0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/zBMoM1oDBM4rWeVSUXBXc0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/44wXJXX9L4MBx6TLFgfR1kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Kiedy sobie przypomnę tych komunistycznych zdrajców, którzy tych wspaniałych patriotów zohydzali...
Ech... "Przechodniu, powiedz Polsce..." - to mówię.

13. Fiuggi - starówka w tym mieście nie zmieniła się od średniowiecza https://picasaweb.google.com/lh/photo/zE1v0N1xdURm8ceAxLJq5kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/HrDGBJivRoomZmOTMPoqLkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/WZK339JCBdKXeFXmEDk8dUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/t6_G9rYOPFY8WXpYTLB6jUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/0HYjTP4dEwA7xHJHHDG20kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Są tam tylko takie uliczki.

14. Rzym - tym razem nie padało. Tym razem z nieba lał się żar: https://picasaweb.google.com/lh/photo/iSt1Dnhxh6aADWpuy-d2gkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/1_QxuVHtizO7b7_K_gIduEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
A ja ponownie odwiedzałem mojego idola, Juliusza Cezara: https://picasaweb.google.com/lh/photo/x5ndrAqlFBV0pED8gdMYgUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
I Marka Aureliusza: https://picasaweb.google.com/lh/photo/0OsZGRzKqR4MFWpBPIhCmkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Walczyłem z pokusą, aby wejść do tej fontanny https://picasaweb.google.com/lh/photo/KHh4ZuKZ-C9xE0HtFj9KDUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink Nie widać tego na zdjęciu, ale jestem cały mokry.
https://picasaweb.google.com/lh/photo/KYPwLTzoaqFI8YLYKXtlCEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Piazza Navona, kolejna fontanna, ale pokusa ta sama: https://picasaweb.google.com/lh/photo/M-eA_lzWHAAA6YWcfCm9rUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/kL1MzY1iYUNB8y_Dy-UnW0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Widoczek z Mostu Anioła: https://picasaweb.google.com/lh/photo/pn2Ucyj3RKKY01oHA7QHVkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink Tam zmierzaliśmy, ale już tam byłem wcześniej więc się nie będę ponownie rozwodził nad Bazyliką.

Podobnie jak z Florencją: tabuny turystów z całego świata.

15. Siena - miłośc od pierwszego wejrzenia https://picasaweb.google.com/lh/photo/S8j8EHauzDYcY8tN0m0iyUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/pCR7x0vZdAqufguls4U830PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Zakochałem się w tym mieście na zabój.
https://picasaweb.google.com/lh/photo/TBme3UqIXCe-6mKEHpNWWEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
I nie dziwię się, że Zbigniew Herbert też je pokochał. Zresztą, z wzajemnością: https://picasaweb.google.com/lh/photo/PiCSnSgiUjhEVlPQ2wDWmUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/q2LBU-n5-075MF-lMAgLGUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Żadna inna katedra we Włoszech tak mnie nie powaliła na kolana: https://picasaweb.google.com/lh/photo/Cs41T2_54_NxJJ7Gjt6OHUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/A8Zb-S9lzWYzJvasy-x1kEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/7S-wLxCx4ATJq_LyyfsqJEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/STWsSCXsrarpgkkHNHRzeUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/as3691xJVjww9-gPKOH4akPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/PaEtEP1tUTiRERZGiWsNbkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/4HT_CrBU73rgBSicRbeVqkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/_YeGJwNG3alcf8YZoEn4H0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Axq_ocHhPAXn-8LabQjiXUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/4Vtj6lz7nEKBt7wzue2BDEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/RYD2F_OH35-oAXfaPxOLHEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/JmtR9bJQvue9g0DvJX6K6EPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Q4AM5v3MQ3wg-5EXzOGN0EPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/X4k1X7pJ1UpcB2mjQitp1kPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/x2DVMWJwUzFJmWbbV01Dh0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/LqMVkvg_8l96BkMq_OK-u0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Nawet Bramante https://picasaweb.google.com/lh/photo/UKd37poYyQpb1xd8lFCa80PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/N24vuMh-fzszBaJVom_UCkPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
był tu tylko dodatkiem :)

I Campo w Sienie: https://picasaweb.google.com/lh/photo/GD8RWsPKDdWnIFSMyUtoPEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/gcC28PrVWkiBmTqsdHHIf0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Hhj9PgVIS74x0yV6-U9TbEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

16. Region Chianti - pisałem w innym temacie i tylko powtórzę krótko - dla mnie ziemia obiecana, serce Toskanii, kraina malowniczych widoków, wspaniałych winnic i miasteczek kryjących winne skarby:
https://picasaweb.google.com/lh/photo/PNPvRPEyKwuhqahGJ7LwqEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/NtTp7559sXfr43-mbklHd0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Hy1D7kvYSs4TzrSC5q80akPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/NQ67YwALaOmOAwO94FhiTEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/Tm7eUy-dcDPyqAZxVDADXUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

17. Wenecja - podobnie, jak Rzym i Florencja zadeptywana przez turystów. Na dodatek jest tam ciasno, więc napór tłumu jest bardziej odczuwalny a zatem i przyjemność zwiedzania mniejsza:
https://picasaweb.google.com/lh/photo/W-ccDHyxCpOpKY2Mp606V0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/H13y-RGh-5gDsDK7ZvuAQEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/7jJ-xmHQktvfxGNR6_dAkEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/3RsNupfMoFglpXdjPIQTckPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/RnxhOIMSHaHU_sNrJXt1ZEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/1SeVjchAhqKbKAwAFpXcFUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Najfajniej się ją zwiedzało w trakcie rejsu stateczkiem.
https://picasaweb.google.com/lh/photo/gEUp6e4izhuhfwwQdAcYH0PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/joHL-JCDm4hT7w2of6qgUUPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
Ale te wąskie, chłodne uliczki były cudowne: https://picasaweb.google.com/lh/photo/xE9T3GJTmM-D97mB-kOWoEPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
I ja, na moście Rialto, z widokiem na Canale Grande: https://picasaweb.google.com/lh/photo/FA-RexgBPZIWlWKTQ9ZJ-UPbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink
https://picasaweb.google.com/lh/photo/c2IarzQBW--N7ajzHVhE30PbPkahpZYCRYrqUpltvmg?feat=directlink

Tym razem wycieczka trwała 15 dni więc nie było mowy o powtórzeniu "manewru" z poprzedniego wyjazdu. Wtedy nie kupowaliśmy sobie obiadokolacji. Przed wyjazdem sprawdziliśmy miejscowości, w których mieliśmy noclegi i mieliśmy namiary na poza-hotelowe trattorie i restauracje. Tam też taniej i znacznie, znacznie lepiej jedliśmy sobie. Tym razem takiego wyboru nie było i bylismy zmuszeni jeść hotelowe żarcie. A to nie było smaczne. Makarony w sosie i z mięsem. Jakieś drugie danie i deser. Nic szczególnego. Dlatego w czasie wolnym staralismy się próbować na własną rekę lokalnej kuchni. A żarcie w hotelu traktowaliśmy jako swoisty "dopychacz". Nie było złe - ale z perspektywy hotelowego jedzenia dla turystów nie sposób poznać kuchni włoskiej. A ta jest wspaniale urozmaicona i smaczna.

Za rok pewnie ruszymy do Francji. A za dwa lata powrót na własną rękę do Włoch. Toskania. Już od dwóch lat mam upatrzoną piękną, 8-osobową willę na wzgórzach pod Florencją. Koszt pobytu: taniej niż na śmierdziuchowatym Bałtykiem. A właściciel ma własną winnicę, w której produkuje przednie wino oraz wyrabia sery.
Jander - 2011-07-23, 21:58
:
Romulus, ale Obrazy Włoch Muratowa czytałeś? ;)
Romulus - 2011-07-23, 22:04
:
A nawet trzymam na półce między przewodnikami :) Chwilami miałem wrażenie, że podróż do Włoch była ciekawsza w trakcie lektury :) Bo nie było tych dzikich tłumów we Florencji, Rzymie, czy Wenecji.
Black - 2011-07-23, 23:26
:
Ja w przyszłą środę wybieram się do Barcelony na kilka dni. Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć to miasto - zabytki, słońce, los mejores culos de Espana i te sprawy :D

A w październiku czeka mnie lot do Osaki. Czailiśmy się z moją kobietą od roku z tym wyjazdem i się w końcu udało. Bilety nie były najtańsze, ale z drugiej strony lecimy Lufthansą, będzie można sobie uzbierać mile jak w filmie "W Chmurach" i w ogóle luz blues. Jedyna tańsza opcja zakładała podróż Aeroflotem, a samolot rosyjskich linii lotniczych (które to linie na dodatek mają w swoim logo sierp i młot) to raczej nie jest to, czym chciałbym lecieć przez ocean.
MrSpellu - 2011-07-24, 09:12
:
Black napisał/a:
Ja w przyszłą środę wybieram się do Barcelony na kilka dni. Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć to miasto - zabytki, słońce, los mejores culos de Espana i te sprawy

Daje radę.

Black napisał/a:
Bilety nie były najtańsze, ale z drugiej strony lecimy Lufthansą, będzie można sobie uzbierać mile jak w filmie "W Chmurach" i w ogóle luz blues.

1. Uważajcie na catering.
2. Świetny film.

Romulus napisał/a:
Włochy to cudowny kraj. Pełen sprzecznosci i uroku, którego nie da się ująć słowami.

W Italii byłem z milion razy (no dobra, kilka razy) i tak trochę nie rozumiem zachwytu.
To znaczy rozumiem, ale nie podzielam.
Francja, to jest to //amor

I tak btw.

Jestem kaleką XXI wieku, ponieważ boję się latać samolotem.
Do tego stopnia, że za nić w świecie nikt mnie nie zmusi do wejścia na pokład.
To nie jest zwykły lęk, to chorobliwa fobia.
Dlatego moje wojaże ograniczają się do Europy. Nie narzekam :)
Romulus - 2011-07-24, 17:52
:
MrSpellu - ja Europę wybrałem na swoje wojaże całkiem świadomie. Lubię latać samolotem i to naprawdę dzika frajda wsiąść o 8.30 w samolot w Warszawie, a o 11 wylądować w Rzymie. Pociągiem z Wawy do Gdańska jedzie się dłużej :)

I to zajebiste uczucie, kiedy włączane są "dopalacze" przy podrywaniu się maszyny z ziemi...

Europa jest, dla mnie, ciekawsza stukrotnie niż Afryka, czy Azja. Do Rosji mogę pojechać tylko jako więzień, a więc pod przymusem. Zostają mi jeszcze Stany, ale Amerykanie zachowują się, jakbyś im łaskę robił, że do nich przyjeżdżasz, więc chwilowo mogą mnie cmoknąć w pompkę :)

Wybieram się za rok do Francji. Pewnie też wyjazd zorganizowany, bo najpierw chcę jak najwięcej zobaczyć. Za dwa lata - znowu Włochy na własną rękę. I tak jakoś może za 4 dotrę wreszcie do Hiszpanii :) A jeszcze Anglia, Portugalia, Chorwacja, Skandynawia. W tym tempie, do emerytury mam co robić i zwiedzać w Europie. Reszta świata wystarczy mi w telewizji :) Na National Geographic lub Discovery :)

We Francji też mam już wybrane odpowiednie regiony, ktore będę zwiedzal samodzielnie. W zasadzie, będzie to zwiedzanie winnym szlakiem :)

Był ktoś może na Oktoberfest? Moi przyjaciele w końcu najeździli się po Rosjach, Bułgariach, Rumuniach i innych zaściankach i namawiają mnie na wypad we wrześniu do Monachium. W zasadzie, już się zdecydowałem na żłopanie piwska i zażeranie się tłustymi kiełbachami. Ale chciałbym poznać opinie tych, którzy już to zaliczyli.
Jachu - 2011-07-25, 08:04
:
Romulusie - bardzo fajne zdjęcia. Aż mi się ponownie zachciało jechać do słonecznej Italii :-)

Black napisał/a:
lecimy Lufthansą
Uważajcie, bo tam "Niemcy biją" ;-)

MrSpellu napisał/a:
W Italii byłem z milion razy (no dobra, kilka razy) i tak trochę nie rozumiem zachwytu.
To znaczy rozumiem, ale nie podzielam.
A ja rozumiem i w pełni podzielam. Italia jako kolebka europejskiej cywilizacji jest świetnym miejscem na urlop czy wakacje. Ja na pewno jeszcze wrócę do Włoch.

Romulus napisał/a:
Był ktoś może na Oktoberfest?
Moja żona była w 2005 roku w Monachium i zahaczyła o Oktoberfest. Faktycznie można skwitować dwoma określeniami: jedno wielkie chlanie i duże cycki :mrgreen:
MrSpellu - 2011-07-25, 08:10
:
Romulus napisał/a:
I to zajebiste uczucie, kiedy włączane są "dopalacze" przy podrywaniu się maszyny z ziemi...

Ja bym chyba wtedy rzygnął ze strachu.

Romulus napisał/a:
Zostają mi jeszcze Stany

Ja bym Kanadę chętniej zobaczył, ale tylko dla krajobrazów.

Romulus napisał/a:
Wybieram się za rok do Francji.

Może jak się z remontu odkopię, to też pojadę...

Martinus Jachus napisał/a:
Italia jako kolebka europejskiej cywilizacji

A to nie Grecja? :>

Martinus Jachus napisał/a:
jedno wielkie chlanie i duże cycki

Moja znajoma, która mieszka w Niemczech, mawia, że to duże chlanie i WIELKIE cycki :P
Jachu - 2011-07-25, 08:31
:
MrSpellu napisał/a:
A to nie Grecja? :>
A europejskie prawo to skąd pochodzi? Z Grecji? ;) A rzymska myśl techniczna? ;) Do tego korupcja, rozrost administracji, religia chrześcijańska itp. inne "kwiatki" przekazane nam przez antycznych Rzymian ;)

MrSpellu napisał/a:
Moja znajoma, która mieszka w Niemczech, mawia, że to duże chlanie i WIELKIE cycki :P
A to muszę tam pojechać :mrgreen:
MrSpellu - 2011-07-25, 08:33
:
A Rzymianie na jakim nawozie to wyhodowali?
Jachu - 2011-07-25, 08:37
:
MrSpellu napisał/a:
A Rzymianie na jakim nawozie to wyhodowali?
Częściowo na greckim. Gdyby nie Rzymianie, to greckie rzeźby by nie przetrwały. Zresztą, toczymy teraz czysto akademicki spór, który przez wielu naukowców został ucięty stworzeniem stwierdzenia "cywilizacja grecko-rzymska" ;)
MrSpellu - 2011-07-25, 08:42
:
No i pytanie, co by przetrwało, gdyby nie Rzymianie? :P
Jachu - 2011-07-25, 08:46
:
Ty, Gawędziarz... ty się uspokój, bo OT robimy ;-)

MrSpellu napisał/a:
No i pytanie, co by przetrwało, gdyby nie Rzymianie? :P
Na pewno przetrwałoby więcej cywilizacji w basenie Morza Śródziemnego, które nadal by się tłukły między sobą. I może chrześcijaństwa nigdy by nie było ;) hmm.. może świat byłby lepszy? :mrgreen:
Romulus - 2014-05-21, 20:01
:
Za dwa tygodnie jadę sobie na długi weekend do Pragi. Wynajęliśmy sobie apartamencik ten sam, co ostatnim razem (4 lata temu, szmat czasu i przestraszyłem się, że tak to szybko zleciało). A tym razem chyba zwiększył się poziom obsługi klientów. Bo właśnie pan przysłał mi na maila jakieś propozycje tras spacerowych, mapkę z fajnymi miejscami w okolicy, uwzględniając w tym knajpki, pijanie piwa. Mała rzecz a jak cieszy. Od razu poczułem się sympatyczniej. Ciekawe, czy gdybym wynajmował apartamencik w Polsce, np. w Krakowie lub Wrocławiu (to wyrzut sumienia na mapie mojego zwiedzania), to też bym dostał od wynajmującego taki "wykaz" atrakcji? Muszę spróbować i porównać.
Romulus - 2014-06-09, 20:29
:
A tymczasem wróciłem z Pragi.

Tym razem zaplanowaliśmy zwiedzanie w sposób bardziej... dojrzały. Chodzić do miejsc nieoczywistych, unikać turystycznych atrakcji i znajdować własne. I udało się w stu procentach zamierzenie to zrealizować.

Oczywiście, nie obyło się bez programu obowiązkowego. Była z nami małolata i trzeba było jej pokazać trasę z zamku przez most Karola, Stare Miasto itp. Przy okazji znaleźliśmy na boku fajną knajpkę, "Mama Lucy". Niby nic takiego, jeśli chodzi o menu, ale bardzo miła, przyjaźnie nastawiona do klienta obsługa. Namówili nas na próbowanie śliwowicy różnych rodzajów - wszystkie, jak utrzymywali, hand made :) Ale były dobre. Zwłaszcza że po degustacji "śliwuszki" zjedliśmy obfity obiad. Rzadko tam wpadają Polacy i trzeba sobie radzić po czesku, gorzej im idzie po angielsku, ale z rosyjskim stoją lepiej. Bo Rosjanie bywają tam częściej i bardziej niż Polacy potrafią się wyluzować - to jest, nie trzymac się zorganizowanej wycieczki i spróbować czegoś na własną rękę.

Była jeszcze Mala Strana - ostatnim razem tam nie doszliśmy i teraz trzeba było nadrobić. Warto było również. Urocze uliczki, wysepka Na Kampie. Turystów nadal sporo, ale nie takie dzikie tłumy, jak na Moście Karola i Starym Mieście. Był i Petrin, choć nie zabawiliśmy tam długo - tyle, aby wjechać kolejką na górę, posiedzieć na ławce, napić się czegoś orzeźwiającego i zjechać. Na wieżę wchodzić się nie chciało - upał, kolejka, schody.

Znowu nie starczyło czasu na Josefov i Pankrac. Ale jest dobry powód, aby wrócić. Jeden z wielu.

Zakochałem się w Żiżkovie. Mieszkaliśmy tam ponownie, apartamenty przy Krasovej 22. Konkretnie polecam apartament 202. Bardzo duży. Byliśmy w piątkę, ale biorąc pod uwagę wyposażenie łóżkowe, spokojnie przenocuje tam grupa dziesięcioosobowa. Najwyżej będzie kolejka do łazienki.

Ceny bardzo przystępne, jak mi się wydaje. Ale nie kierowałem się cenami rezerwując apartament. To jest, były istotne, ale chodziło o to, żeby wrócić do tej dzielnicy. Ostatnim razem zbyt późno zorientowaliśmy się, jaka to Ziemia Obiecana, Terra Incognita, wspaniałe miejsce, aby się zaszyć.

Nie ma tam turystów. Poza tymi, którzy wynajmują tam mieszkania. Nie ma tłoku. Nikt nigdzie nie pędzi. W upalne weekendy, jak nasz, życie tam płynie leniwie. W parkach, w barach, których jest tam od groma. Serio. Na każdej ulicy ze dwa. Obowiązkowo na każdym rogu. Czasami w, wydawałoby się, niedorzecznych miejscach. Zachodziliśmy w głowę, jakim cudem, na takiej powierzchni jest w stanie nie tyle działać, co utrzymać się, tyle lokali. W tradycyjny piąteczkowy wieczór ulica tętni gwarem, ale nienachalnym, bez chamstwa i wycia. Tylko nad ranem w sobotę obudził nas jakiś "spóźniony" imprezowicz, który z trudem wracał do siebie, po ścianach, śpiewając jakąś, chyba sprośną, piosenkę. To raczej zrobiło nam dzień i potem sami próbowaliśmy sobie dośpiewywać resztę, oczywiście, po zaprawieniu się.

Z Krasovej do Starego Miasta jest jakieś 25 minut prostego jak drut spaceru ul. Seiffertovą, do skrzyżowania z Wilsonovą i jak w mordę strzelił do Bramy Prochowej. Dla leniwych - tramwajem z Seiffertovej można podjechać wszędzie. Albo, jeśli nie ma czasu - rzut beretem jest stacja metra "Jiriho z Podebradu". Linia "A". Wjedzie pod same schody na Zamek (stacja "Malastranska") Aż dziw, że turyści tłumie na Żiżkov nie zaglądają. Ale to dobrze. Przynajmniej dla nas. Bo dzięki temu niemal można się przenieść do "zwykłej" Pragi i poudawać miejscowych, na czym nam zależało. Oczywiście, tylko w naszym mniemaniu wtapialiśmy się w tło. Myślę, że tubylcy bez trudu mogli nas zidentyfikować.

Ale jest to dzielnica warta odwiedzin i poświęcenia jej czasu. Wspaniałe kamienice z XIX i początku XX wieku. Cieniste ulice i uliczki. Nieoczekiwane skwerki. Spokojne, w większości domowe, restauracje. Mili ludzie, którzy w zasadzie to mieli nas w nosie, zajęci sobą, ale przyjaźni. Zagadywali nas w restauracji słysząc nasz język i orientując się, że nie jesteśmy kolejnymi głośnymi Rosjanami. A pewnie i jako Polacy byliśmy mało reprezentatywni, bo nie śpiewaliśmy "Hej sokoły".

Jedyną, oczywistą, atrakcją turystyczną na Żiżkowie jest wieża telewizyjna, na którą można wjechać i pooglądać Pragę z każdej strony. Własnie dlatego nie chciało nam się wspinać na wieżę na Petrinie. Żiżkovska nam wystarczyła - zwłaszcza że miała windę. Jest jeszcze cmentarz żydowski z mnóstwem legend. Tuż koło tej wieży. Poza tym, trochę dalej, już za Żiżkovem, ale w zasięgu spokojnego spaceru - jest Cmentarz Olszański, największa praska nekropolia. Chyba tam Kafka spoczywa, ale jego grobu nie znaleźliśmy.

Jest jeszcze wzgórze Parukarka - miejsce spotkań lokalsów, ale atrakcyjność taka sobie. Przyjemnie tam wprawdzie, ale to takie weekendowe miejsce głównie dla rodzin z dziećmi, choć bawi się tam również młodzież, mnóstwo klubowej muzyki. Dobre miejsce na melanżyk pod chmurką.

W okolicy warto również zajrzeć na Vitkov. Pod dawne mauzoleum komunistycznych dygnitarzy. Obecnie miejsce to upamiętnia bitwę pod Vitkovem oraz Jana Husa i jego Bożych Bojowników. To fajne wzgórze. Z którego można zejść w sposób nieoczekiwany, na skróty - też dla lokalsów. Ale przy tym można się natknąć - co za niespodzianka - na domową knajpę, w której gospodarze nadrabiają braki w ofercie gościnnością, cieniem i zimnym piwem.

Muszę poczytać, skąd się to bierze u mieszkańców tych okolic - koniecznie wszyscy muszą chyba mieć knajpę w zasięgu ręki, albo z niej żyć, albo w niej spędzać czas.

Na południe od "naszej" Krasovej są Vinohrady. Idąc w stronę stacji metra, jeśli nie ma pośpiechu, zamiast metrem można ulicą Vinohradską przejść do placu Wacława. To też znane i historyczne miejsce w Pradze i nie ma co się o nim rozpisywać. Wszyscy albo tam byli, albo tam będą trafiając do Pragi. Chodzi o to, że po drodze przez Vinohrady również można, jak na Żiżkowie uroczo się zagubić bez stresu i żalu.

Tak mogłaby wyglądać Warszawa, sądząc po starych zdjęciach, gdyby nie Wiadoma Katastrofa. Naprawdę żal. Nie Starego Miasta, ale tych wszystkich pięknych kamienic, dziwnych uliczek, zaułków, skwerów. Tego, że życie tam się tak fajnie rozlewa po parkach: Rajskiej zahradzie, Riegrovych sadach, wspomnianym cmentarzu Olsanskie hrbitovy, Parukarce, Vitkovie.

Nie chce mi się załączać zdjęć. Warto tam pojechać i znaleźć te wszystkie miejsca samemu.

Noclegi na Krasovej nie są drogie. Apartament 202 wynajęlismy za coś koło 85 złotych od osoby za noc http://www.only-apartment...l-go=2014-06-29 Zdjęcia z grubsza oddają rzeczywistość. Z tym że nie ma na nich jednego pokoju - ale są takie same obydwa. Trochę jest inny rozstaw łóżek i mebli. Ale na pewno w realu będziecie zaskoczeni pozytywnie, że jest lepiej, niż na zdjęciach. Poza tym jest wi-fi w cenie z naprawdę mocnym sygnałem i zasięgiem. Ceny porównywalne z apartamentami położonymi w centrum Starego Miasta. Ale naprawdę nie warto dać się zadeptać hordom innych turystów i nie warto próbować odpoczywać z gwarem za oknami. Na Żiżkovie naprawdę odpoczniecie. A tamtejszy "mikroklimat" przywiąże was do siebie skutecznie.
You Know My Name - 2014-06-09, 20:40
:
Romulus napisał/a:
Zakochałem się w Żiżkovie
Ale wiesz, że to nie Praga, ale co racja to racja - miłość od pierwszego wejrzenia, szczególnie nekropolia.
Romulus - 2014-06-10, 07:25
:
Tak, przeczytałem w przewodniku, że do Pragi włączony stosunkowo niedawno.

A nekropolii całej nie zeszliśmy, bo to jednak duże strasznie. Ale co za klimat tam panuje! W Polsce, na starych dużych cmentarzach też można znaleźć takie miejsca, ale chyba są bardziej zadbane. Bez tych porośniętych bluszczem grobów, które nawet zaniedbane wyglądają przez to tajemniczo. Może następnym razem podejdziemy do tego cmentarza metodyczniej :)
Romulus - 2014-09-19, 21:04
:
Florencja. Prawie 18 dni. Szał.

Miasto jest takie piękne, jak opisują to w przewodnikach i książkach. Zbyteczne jest wklejanie zdjęć - wszystko co zobaczycie w Internecie to prawda. A ja wrzucałem już zdjęcia z podróży na Fejsbuku. Większość aktywnych użytkowników forum jest moimi znajomymi więc widziała. Ci, którzy nie mają konta na Fejsie - dadzą sobie radę bez zdjęć. Wystarczy poguglać.

Opiszę zatem wrażenia praktyczne, indywidualne.

Florencja jest droga. Cała Toskania również. To region obficie zaludniony przez turystów i "rezydentów" z USA, Wielkiej Brytanii i Rosji. Tłumy turystów przewalają się przez ten region bezustannie. Zatem nie oczekujcie, że ujdzie wam podróż w te rejony tanio. Nawet poza Florencją, w Toskanii, jest drożej, niż w innych regionach Włoch. Porównując z południem Włoch (coś jak polska ściana wschodnia), jest drożej nawet o 30, 40 procent. Ale warto. Lucyfer mi świadkiem, że warto.

Florencja ma wady. Pierwszą i najważniejszą z nich jest tłum turystów. O reszcie nie chce mi się myśleć bo nie warto.

Mieszkalismy przez cały pobyt w dzielnicy Oltarno. Za Arno. Po drugiej stronie rzeki. Ulica Costa San Giorgio 38. Na tej ulicy mieszkają chyba sami turyści, którzy wynajmują mieszkania, jak my. Mieszkanko było urocze, zadbane. Położone w centro storico, więc to dodawało euro do ceny bez wątpienia. Zwłaszcza że po zejściu uliczką w dół w ciągu dwóch, trzech minut mozna znaleźć się na Ponte Vecchio, a w ciągu kolejnych trzech można dotrzeć do Palazzo Vecchio, w ciągu kolejnyc dwóch-trzech, można dojść do florenckiej Katedry. A całe centrum historyczne jest na wyciągnięcie ręki. Czysto, schludnie, bezpiecznie i urokliwie.
http://www.only-apartment...iorgio38_40534/
Polecam, bo warto. Mieszkanie idealne dla dwóch osób. Przy tym właścicielka bardzo sympatyczna i pomocna.

Zwiedzanie.

Każda warta zobaczenia atrakcja jest płatna. Ceny wahają się od 11 do 4 euro. Przy tym 11 euro to cena zwiedzania Uffizi. Ale to cena, którą warto zapłacić. Do ceny tej należy doliczyć kilka euro (5) za rezerwację biletu na określoną godzinę. Tłumy walą tam między 9 a 15. Zarezerwowaliśmy bilety na 10.30. Ale po otrzymaniu vouchera okazało się, że mamy wejście na godzinę 16. Potwierdziło się to po odebraniu biletów. Zatem porada praktyczna - jeśli rezerwujecie wejście na godziny oblegane przez turystów nie róbcie tego tydzień wcześniej, ale z miesiąc wcześniej :)

Gdybyśmy przyszli do kolejki przed 15.00 to pewnie nie czekalibyśmy długo na wejście bez rezerwacji. Dość powiedzieć, że w czwartek, kiedy mieliśmy rezerwację i to na 16.00, przyszliśmy o 15.45 i mogliśmy od razu wejść. A kolejka tych bez rezerwacji wcale nie była oszałamiająco długa.

Ale wchodząc do Uffizi o tej porze i tak mieliśmy dość czasu, aby zakochać się w tym miejscu. Nie jestem koneserem sztuki. Nawet się na niej szczególnie nie znam. Tyle ile przeczytałem w "Malarstwie Białego Człowieka" Łysiaka i przewodnikach :) Wchodząc do Uffizi mieliśmy świadomość, że nie ogarniemy tych wszystkich wspaniałości na raz. Dlatego postanowiliśmy się skupić na tym, co nas interesuje. I dzięki temu w dwie i pół godziny ogarnęliśmy to muzeum. Wspaniałości.

Jeśli chodzi o zwiedzanie Florencji, to - w takim układzie czasowym, jakim dysponowaliśmy, potrzeba na nią około 5-6 dni. To zwiedzanie na luzie, bez stresu, spokojnie, aby docenić w tym miejście to co najlepsze. I mieć czas na to, aby odpoczywać i nic nie robić.

Poza Uffizi warto zobaczyć oczywistości florenckie: bazylikę Santa Croce, Palazzio Vecchio, wspiąć się na wieżę (Campanile), kościół San Lorenzo, kościół Santa Maria Novella, kościół San Miniato al Monte (ale nie dla świątyni, tylko dla widoku), Cappelle Medicee. Rozkładaliśmy te przyjemności na jedną dziennie. A do tego jeszcze warto zdecydowanie zajść do Palazzo Pitti. Wspaniałe muzeum ustępujące Uffizi, ale również pełne dzieł sztuki znanych laikom (Tintoretto, Caravaggio, Pisarro). Kolejne pół dnia wyjęte z życiorysu.

Jak pisałem na Fejsbuku, dla kogoś kto się interesuje sztuką być może potrzeba więcej czasu na te wszystkie smakołyki. Zakładam zatem, że 7-8 dni samego spokojnego zwiedzania tego miasta jest w sam raz.

W końcu osiągnęliśmy przesyt i doszedłem do przekonania, że kolejny zabytkowy kościół z obrazami, rzeźbą Kogoś Tam Ważnego doprowadzi mnie do artystycznego bólu brzucha. Skupialiśmy się zatem na tych najważniejszych, najsłynniejszych (Michał Aniol, Leonardo, Boticcelli, Vasari, Brunelleschi, Giotto i inni).

Innym muzeum, które warto odwiedzić po Uffizi i Palazzo Pitti - jest Galleria d'ella Academia. Ale z dwóch powodów (dla laika): stoi tam oryginalny Dawid Michała Anioła (którego replika znajduje się przed Palazzo Vecchio) i znajduje się tam kolekcja Stradivariusów zebrana przez (chyba) ostatniego z Medyceuszy. Wspaniałości ciąg dalszy. Do tego muzeum nie rezerwowaliśmy biletów. Stanęliśmy w kolejce, która miała chyba z pół kilometra. A do środka weszlismy po niecałej godzinie.

Florencja, jak pisałem, jest droga. Trzeba się przygotować na poważne wydatki w euro, jeśli chce się dobrze zjeść. Ale to miasto dla wszystkich. Jest tam od groma nie tylko restauracji, ale i lokali z tzw. street food - gdzie można taniej kupić pizzę na kawałki, prosciutto na kanapce lub talerzyku. Taniej, choć nie zawsze lepiej. Po poprzednich podróżach do Włoch został nam wstręt do tych knajpek. Są fajne. Ale na jeden raz.

Jeśli jest się finansowo przygotowanym, to warto próbować lokalnych restauracji. Ceny nie są konkurencyjne, ale lokali tych jest od groma i każdy stara się czymś wyróżnić. Niektóre samym turystycznym menu, ale niektóre lokalnymi przyprawami i smakołykami właściwymi dla toskańskiej kuchni (pyszna, choć nie olśniewająca smakiem zupa ribolitta). Warto szukać takich małych knajpek, z domowej roboty pastą, która sprawia, że słowo spaghetti kojarzy się z nieznanymi dotąd smakami.

Toskania, jak pisałem, to drogi region. Pojechaliśmy ponownie do cudownej Sieny. Aby się przekonać, że jest to miasto na jeden dzień. Góra na dwa, dla kogoś napalonego na sztukę. Katedra w Sienie to niesamowite wrażenie estetyczne. Wygrywa z florencką. Która jest darmowa. Jest wielka, poraża skalą, wykonaniem, starannością, majestatem. Ale sieneńska jest mimo to bezkonkurencyjna jeśli chodzi o detale, nagromadzenie przepychu i - po prostu - piękna. Florencka katedra przypomina przy niej efektowną wydmuszkę Brunelleschiego. Kolejny raz w katedrze sieneńskiej chodziłem urzeczony i - w jakiś sposób - wzruszony tym pięknem. Jedna z nielicznych świątyni, w której nie szkoda wydanych na bilet pieniędzy.

Aby odpocząć od zabytków udaliśmy się w głąb regiony Chianti, poza Florencją. Zawitaliśmy do Greve. Stolicy winiarskiego regionu. Miejscowość położna przy drodze krajowej 222, Chiantigianie. Cyprysowe aleje, oliwne gaje, przede wszystkim winnice. A droga to serpentyna wijąca się wzdłuż toskańskich wzgórz. Od Florencji do Sieny. Warto jechać tą drogą między tymi miastami zjeżdżając z równie urokliwej autostrady.

W Greve nie ma niczego szczególnego, poza ryneczkiem i licznymi restauracjami i sklepami. W enotce Falorni osiągnąłem winiarski orgazm. Kupiłem kartę degustacyjną i próbowałem najświetniejszych toskańskich win. Byłem w niebie do tego stopnia, że kilka dni później tam wróciliśmy na targi Chianti. Padał wówczas deszcz, ale to nas nie powstrzymało. Kolejne degustacje i świadome zubożanie portfela.

Viareggio - warto wspomnieć o tym mieście, bo leży półtorej godziny pociągiem od Florencji. Byłoby niewarte wzmianki, gdyby nie morze. Piękna plaża wijąca się wzdłuż wybrzeża, a w tle zachmurzone góry. Odjazd zupełny. Wpadalismy tam przed południem, poleniliśmy się na plaży i na molo, zjedliśmy obiad, znowu wylegiwaliśmy się w słońcu i na kolację wróciliśmy do Florencji.

Idealny balans między sztuką a leniwym wypoczynkiem.

Florencja to doskonała baza wypadowa do podróży po Toskanii. Rewelacyjnie skomunikowana z regionem i resztą Włoch. Autobusy jednak jeżdżą tylko do miejscowości położonych w najbliższym sąsiedztwie miasta. Do miast położonych dalej niż Siena, jeździ się już pociągiem. I tak, do takiego San Gimignano jedzie się autobusem z przesiadką w Poggibonsi. To dziwne, na pierwszy rzut oka. Ale biorąc pod uwagę turystyczne oblężenie, położenie tego miasta, dziwnym to być przestaje. Bilety są - w miarę - tanie. Do Greve płaciliśmy około 3.30 euro za bilet od osoby w jedną stronę. Do Sieny autobusem jest niewiele taniej niż pociągiem. Bilet kosztował 7,80 euro w jedną stronę od osoby.

Fajne jest to, że bilety na autobusy kupuje się nie na konkretny autobus, ale na kierunek. Kasuje się je u kierowcy. Z pociągami jest tak samo. Kupujesz na kierunek i bilet jest ważny 6 godzin po skasowaniu. W przypadku pociągów kasuje się bilety na dworcu, w kasownikach. W pociągach nie ma jak. A nie skasowanie bilety jest równoznaczne z jazdą na gapę.

Zarówno regionalne autobusy, jak i pociągi są bardzo czyste, wygodne i przyjemne.

Jeśli chodzi o autostrady. Przypomniało mi się polackie narzekanie na zamknięte bramki i korki na autostradach. We Włoszech, w godzinach szczytu, w okolicy duzych, obleganych miast, korki to codzienność.

A przejazdy dla pojazdów mających wykupiony telepass - to jedno stanowisko na bramce. I nie ma z tym problemu, który miało polactwo jadące nad Morze Bałtyckie. Ot i europejska normalność znana we Francji i Włoszech, która dla szeregowego Polaczka stojącego na bramce autostradowej nad Bałtyk jest wciąż nie do ogarnięcia. Ale dość hejtu.

Trzecia wizyta we Włoszech za nami. I nie ostatnia. Kolejna wyprawa pewnie za 2 - 3 lata. Tym razem na południe. Może Rzym (w Sylwestra w tym roku), z pewnością Neapol i południowe wybrzeże na dłuższy pobyt. Uwielbiamy ten kraj i pewnie to się długi czas nie zmieni.
sanatok - 2014-09-19, 22:25
:
Jak z językami? Angielski (i jak z jego poziomem po stronie tubylczej) czy ogarniacie włoski?
dworkin - 2014-09-19, 22:27
:
Włosi i angielski? Muehehe...
Romulus - 2014-09-19, 22:57
:
sanatok napisał/a:
Jak z językami? Angielski (i jak z jego poziomem po stronie tubylczej) czy ogarniacie włoski?

W północnych Włoszech (przy tym północ to powyżej Rzymu :) ) z angielskim nie ma problemu. W Toskanii w ogóle. Nawet na takim miejskim targu podstawowym, choć czasami prymitywnym, angielskim załatwisz wszystko. W restauracjach angielski to norma. Po kilku dniach łapiesz jednak włoski - taki z restauracyjnego menu i uliczny :) Co dziwne (a może nie) Włosi bardzo się cieszą, kiedy turysta stara się do nich mówić po włosku. Przy tym byłem nieco rozczarowany, ponieważ liczyłem na jakąś praktykę angielskiego mówionego. Niestety, z Włochami da się dogadać na podstawowym poziomie :) I czasami tylko na nim. W najlepszej restauracji spośród odwiedzonych, "Il Borghetto", kelner mówił łamaną angielszczyzną, ale kiedy próbowałem "wejść" na wyższy poziom, nie kumał wcale. Pod tym względem wycieczka była porażką :) Generalnie, w takich turystycznych miastach dogadasz się prymitywną angielszczyną. A nawet i bez niej.

Z poprzednich podrózy do Włoch pamiętam, że im dalej na południe, tym z angielskim gorzej. I to czasami rozpaczliwie - kiedy przypomnę sobie szukanie drogi do restauracji w pewnej miejscowości. Starszy pan nie kumał niczego, uśmiechał się, mówił "si, si". Ale na koniec przyniósł nam pomarańcze ze swojego ogródka :) Poza Neapolem, bo tam również sporo turystów, więc angielski na podstawowym poziomie wystarczy aż nadto.

Zresztą, po prawie trzech tygodniach w supermercato operowałem już podstawowymi włoskimi zwrotami. Chyba czas uczyć się włoskiego :) A najlepsze miejsce do tego do supermarkety :)

W Toskanii trudno znaleźć miejsce, gdzie angielski byłby jakimś przerażającym, nieznanym językiem. Nie tylko przez turystów, ale przez to, że mieszka w tym regionie dużo obcokrajowców. Z ciekawości weszliśmy do biura nieruchomości, aby sprawdzić ceny, głównie w okolicy Greve. Nie na polską kieszeń takich szaraczków. Może polski minister miałby szansę na kupno jakiejś norki na florenckiej wsi :)
Romulus - 2015-07-03, 22:12
:
Wróciłem dziś z tygodniowego urlopiku w Grecji. Konkretnie na greckiej wyspie Zakynthos.

To był mój pierwszy wyjazd za granicę z biurem podróży od 2008 r. Od tamtej pory staramy się jeździć z żoną sami i sobie radzimy. Nie zawsze jest taniej, ale zawsze jest fajniej.

Tym razem ulegliśmy znajomym, którzy nas namówili na wspólny wypad. Mają, niebogi, dzieci i trudno im podróżować, tak jak nam. Ale udało nam się stworzyć fajny plan podróży, mimo że z biurem podróży :) To jest wykupiliśmy tylko przelot i pobyt w hotelu. Reszta na własną rękę. To był rozsądny i satysfakcjonujący kompromis w tej sytuacji.

Hotel, w którym przebywaliśmy to Caravel Zante Hotel. Nie mam aż tak dużego doświadczenia, aby porównywać. Ale był przyjemny, na poziomie, z wieloma udogodnieniami. I z obsługą, która była bardzo uprzejma, pomocna i zaangażowana. Czyste, przestronne pokoje, klima w każdym. Obfite posiłki serwowane w formie bufetu. Dało się to przeżyć. Choć z perspektywy hotelowej kuchni nie pozna się kuchni lokalnej. Nie ma się co łudzić.

Warto wspomnieć kilka słów o Polakach. Kiedy ostatnio podróżowałem i przebywałem z kochanymi rodakami - zdarzało się dużo przaśności. A i tak, w 2008 r., było lepiej z nami, niż z niemieckimi emetytami, smierdzącymi, niechlujnymi i odpychającymi. W 2015 r. na Zakynthos Polacy, przynajmniej w "naszym" hotelu, zadawali szyku.

Na pewno w porównaniu z turystami brytyjskimi. To była głównie klasa robotnicza. Szpetni, nieokrzesani ludzie, pozbawieni manier. Nie była to hołota, która jeździ na popularniejsze wyspy i robi trzodę taką, że królowa powinna abdykować ze wstydu. Zachowywali się i tak lepiej, niż Polacy w 2008 r. (którzy po hotelach w nocy wyli "Hej sokoły" :) ). Polacy zrobili się bardziej ogarnięci, wyniośli i - w pewien sposób - wyrafinowani :) Widać to było przy barach, gdzie nie ustawiały sie kolejki rodaków po darmowy alkohol (tj. all inclusive). Przodowali w tym Brytole i Niemcy. Pijanych Polaków nie widziałem, słowo daję.

No dobra. Wyspa. Na Zakynthos przeważają wpływy włoskie. Związane to jest z historią wyspy. Widać to w architekturze (szczególnie stolicy wyspy: Zakhytnhos, Zante, Centrum, jak to zwą). toteż dla mnie żadnych olśnień nie było. Widziałem to wszystko we włoskich miasteczkach, bez greckiego, południowego bałaganu. Ale nie było źle.

Wyspę zwiedzaliśmy samodzielnie. Począwszy od spacerów wzdłuż wybrzeża, na inne plaże i w poszukiwaniu fajnych miejsc. A skończywszy na wycieczce zorganizowanej przez polskie biuro podróży, które działa na Zakynthos. Zante Magic Tours, polecam http://www.zantemagictours.com/ Było nas ośmioro, piątka dorosłych i dzieci. Wybralismy opcję z wycieczką dla 8 osob i było świetnie. Znakomita obsługa, fachowość, fenomenalny kontakt. Na innych wycieczkach, z tłumem rodaków, takie rzeczy są niemożliwe. A tu pojeździliśmy sobie w ósemkę, z sympatycznym przewodnikiem. Był czas na zwiedzanie i plażowanie w fajnych miejscach. Łącznie ze słynną Zatoką Wraku http://zakynthos.ogni.pl/zatokawraku.html W takich godzinach, kiedy nie było tam jeszcze tłumu turystów. Do tego jakieś zapomniane przez wielkie biura podróży miejsca. Nowe smaki, lokalna kuchnia. Przednia zabawa.

Potem samodzielny wypad, m. in. do stolicy wyspy i włóczęga po mieście, które wielkością ustępuje pierwszemu z brzegu polskiemu miastu powiatowemu.

Wyspa jest ładna. Ale przeznaczona głównie do takiego wypoczynku. Dzień na plazy, spokojne zwiedzanie kolejnego dnia. Taki rytm jest w porządku. I wystarczy go na góra 8 dni. Jeszcze jeden i zacząłbym się nudzić.

Na wyspach nie ma kryzysu. Żyją one z turystyki chyba bardziej niż kontynentalna Grecja. Nie ma pośpiechu, jest południowy stan, który Włosi okreslają zwrotem dolce far niente. I to mi odpowiadało. Chętnie bym tam wrócił.

A tymczasem, za miesiąc wypad do Mediolanu. Już sami, bez biura podróży. Druga wizyta jest nam potrzebna, aby nadrobić braki z pierwszej. I do tego wypad na dzień lub dwa na EXPO.
Romulus - 2015-08-12, 19:05
:
Mediolan. Miasto Giorgio Armaniego. Miasto pełne drogich sklepów i ekskluzywnych marek. Było na naszej liście włoskich miast do odwiedzenia po tym, jak swego czasu objeżdżaliśmy Włochy w sposób zorganizowany.

Na pobyt wystarczą 3-4 dni. To naprawdę maksimum, aby w niespiesznym rytmie, na luzie, posmakować tego miejsca. Chyba że ktoś chce chodzić po muzeach. Ale nie ma w nich żadnych na tyle słynnych dzieł sztuki, aby poświęcać im czas. Poza jednym, oczywiście. "Ostatnia Wieczerza" Leonarda da Vinci. I tu nawaliliśmy. Wybraliśmy się "na ślepo". Potem, czyli na miejscu, doczytaliśmy, że aby zobaczyć "Ostatnią Wieczerzę" trzeba rezerwować miejsce ze znacznym wyprzedzeniem. Próbowaliśmy szczęścia - nie dopisało :) Nauczka na przyszłość: dokładniej czytać przewodniki :)

Ale może jeszcze do Mediolanu wrócimy, bo została La Scala - obejrzenie opery. To nie jest, wbrew moim wcześniejszym obawom, niemożliwe. Prawie zarezerwowałem tym razem bilety na "Cyrulika sewilskiego". Nie zdecydowaliśmy się jednak tym razem. Ale może następnym, z wyprzedzeniem, zarezerwujemy wstęp na jakieś fajne wydarzenie w La Scali.

Jeśli chodzi o atrakcje typowo turystyczne to, oczywiście, Galeria Wiktora Emmanuela II - luksusowe centrum handlowe w pięknym budynku. Wspaniała katedra. Naprawdę piękna i nie można oderwać od niej oczu. Choć w środku nie rzuca na kolana. Mało która jest w stanie mnie powalić, po tym jak "błądziłem" oczarowany w "lesie" katedry w Sienie. Ale w mediolańskiej trzeba wjechać na dach i podziwiać kunszt z tego poziomu. Szczególnie pod wieczór, kiedy słońce opada i jest tam urzekająco. Było tak za pierwszym razem. Za drugim razem również.

Przed Mediolanem należy jednak przestrzec. To miasto jest cholernie drogie. Euro wypływały nam z kieszeni w sposób nieraz niekontrolowany. Ceny wyższe niż w odwiedzonej rok temu Florencji. Choć Mediolan jest turystycznie mniej ciekawym miejscem, niż Florencja. A mimo to, ciągnie po kieszeni jak odkurzacz. Począwszy od cen hoteli po posiłki w restauracjach. Tego się spodziewałem, ale i tak myślałem, że uda się wydać mniej. Nie udało się. Ale nie żałuję. Dobry posiłek w restauracji wart jest swojej ceny. I naprawdę ujmuje mój snobizm turysty z peryferii Europy, kiedy w jakiejś restauracji zamawiam wino na kieliszek a kelner i tak najpierw wlewa do spróbowania.

Zatęskniliśmy od razu za Florencją. Wpadłbym tam choćby na kilka dni, aby poodwiedzać znowu "stare kąty", skoczyć do świetnej restauracyjki niedaleko Palazzo Pitti, czy posiedzieć w cieniu Uffizi.

Kolejnym, specjalnym, powodem, dla którego warto odwiedzić Mediolan jest wystawa EXPO. Bilety do nabycia przez Internet, ale odradzam. Są droższe o jakieś 5 euro. Na miejscu zapłaciliśmy 34 euro od osoby. Przez Internet można kupić za 39 euro. Nie ma problemów z kupnem biletów w Mediolanie. Począwszy od Stazione Centrale po same bramki wystawy - pełno jest punktów, w których są sprzedawane. Tylko w tych małych punktach na mieście płaci się za nie kartą kredytową. Gotówkę przyjmują tylko w dużych. Na przykład przed Zamkiem Sforzów, na początku Via Dante wiodącej do Katedry.

Dojazd z miasta jest łatwy i powszechny środkami komunikacji publicznej, która w Mediolanie naprawdę jest na świetnym poziomie. Autobusy, busy, pociągi, metro. My pojechalismy metrem, choć niezbędna była przesiadka. Choć jeśli ktoś wsiądzie przy Katedrze - dojedzie bez przesiadki.

Na miejscu jest pełno ludzi. Niektóre pawilony są oblegane, inne nie. Zależy to nie tylko od atrakcyjności wystawy, ale i od wielkości pawilonu. Do dużych szybciej się wchodzi. Ale na przykład brazylijski nie miał niczego do zaoferowania. Chyba że dla dzieci. Bo do tego pawilonu i przez ten pawilon przechodziło się pod górę, po rozwieszonej siatce. W związku z tym nie wpuszczano od razu dużych grup. Stąd tworzyły się kolejki. A że była to atrakcja dla dzieci i młodzieży - to kolejki były spore, na pół godziny czekania. Nawet kiedy już opuszczaliśmy teren wystawy.

Łażenie po niej zajęło nam cały dzień. Wróciliśmy do hotelu padnięci. Na samym terenie zrobiliśmy 18 kilometrów. Nie dało się zwiedzić wszystkiego, wybieraliśmy te, które nas interesowały a i tak zeszło cały dzionek. Im bardziej orientalne tym lepiej :) Do tego przerwa na jedzonko.

Cała wystawa jest zorganizowana doskonale. Nie tylko jeśli chodzi o położenie, ale i rozmieszczenie punktów z jedzeniem - głównie włoskim. Bardzo przyjazna dla zwiedzających. Począwszy od tego, że główna alejka była "zadaszona", dzięki temu można było uniknąć żaru lejącego się z nieba. Do tego sporo punktów, gdzie można było bezpłatnie uzupełnić zapasy wody.

Przed wejściem na teren panują środki bezpieczeństwa jak na lotnisku, ale wodę w plastikowych butelkach można wnosić. Na terenie wystawy jest wszystko, aby zapewnić turystom bezproblemowe zwiedzanie. Jedzenie jest smaczne i tanie. Żadnych kolejek, ani ścisku, ponieważ jest to rozplanowane z głową i jest tego dużo. Do tego dochodzą jeszcze możliwości zjedzenia przy pawilonach krajowych, dzięki czemu można spróbować jakiejś namiastki kuchni zwiedzanego w ten sposób kraju. Przed polskim pawilonem spory ruch był do punktów z polską kuchnią.

Teraz czas zaplanować wyprawę do Rzymu. Trzeba pewnie będzie to zrobić na dwa razy, bo nie wiem, jak ogarnąć to wszystko, choćby i w trzy tygodnie i nie zgłupieć. Florencja momentami przyprawiała o zawrót głowy, kiedy chcieliśmy spróbować wszystkiego, wszędzie wejść, wszystko zobaczyć i jeszcze wyrwać się parę razy pociągiem na plażę w Viareggio. W końcu osiągnęliśmy przesyt i trzeba było odpuścić, bo człowiek obojętniał na takie dawki wspaniałości. Z Rzymem może być podobnie. Dlatego muszę podejść do kwestii logistycznych z większą rozwagą.

Wracajac do Mediolanu. Znowu się łudziłem, że na północy Włoch sobie pogadam po angielsku w restauracjach. Takiego wała :)
Romulus - 2016-02-12, 21:39
:
Izrael.

Siedem dni okazało się za mało. Musieliśmy ciąć po skrzydłach. Przez to, niestety, odpadła nam z planu Hajfa. A ponadto odpadło, bez żalu u mnie, Morze Martwe.

Ciekawy to kraj. Pełen kontrastów wynikających z panującej tam wielkokulturowości. Jerozolima to, oczywiście, religijny tygiel, w którym miesza się judaizm, islam, chrześcijaństwo w kilku odmianach. W głębi kraju, na północy, w Galilei, wpływy arabskie są bardziej wyraźne, ale i spokojniejsze, wymieszane, złagodzone żydowskimi. Za to wybrzeże wydało mi się najbardziej europejską częścią kraju.

Dziwnie się po tym kraju jeździ. Ale może to wynikać z obranej przez nas trasy. Z lotniska Ben Guriona w/pod Tel Avivem dostać się do Jerozolimy bezpośrednio można chyba tylko wynajętym samochodem. Co wydało nam się bez sensu. Raz, że wynajmowanie samochodu na lotnisku jest mało opłacalne. Dwa, że w Jerozolimie zamierzaliśmy spędzić w sumie trzy dni. Więc samochód nam był niepotrzebny. Zdaliśmy się na transport publiczny. Pociągiem trzeba jechać z przesiadką. W mieście Lod. Autobusem z przesiadką - w polu. Dosłownie. Darmowym autobusem pojechaliśmy na punkt przesiadkowy i tam czekaliśmy na właściwym autobus, który nie kursował zgodnie z rozkładem.

Myśleliśmy, że prawie trzy dni wystarczą na Jerozolimę. Błąd. Nie daliśmy rady. Samo obejrzenie Starego Miasta zajmuje dzień, drugiego dnia pojechaliśmy do Betlejem i po powrocie poszliśmy na targ. Trzeciego dnia ruszaliśmy w dalszą drogę.

Jerozolima zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie tylko z uwagi na oczywistości (Stare Miasto, miejsca kultu), ale i na swój urok. Nie tylko Starego Miasta. Wynajęliśmy mieszkanie przy ul. Ben Yehuda. To prostopadła ulica do głównej arterii tego miasta: ulicy Jaffo (Jaffa). Przyjechaliśmy w piątek, więc wczesnym popołudniem miasto nieco zamarło. Zaczął się szabas, który trwał przez całą sobotę. Restauracje i sklepy zamknięte, poza nielicznymi, w których pracowali chyba muzułmanie. I tak jedliśmy w muzułmańskiej części, tuż obok Bramy Damasceńskiej. Pyszne falafele.

Spodobała mi się czystość tego miasta. I jego religijność. Z powodu kolorytu tejże. Kiedy w sobotę rano poszliśmy pod Bramę Płaczu - zachwycił mnie widok modlących się żydów i ich dysputy. Szkoda, że nie wolno tam robić zdjęć a ja taki porządny jestem :)

Nie zdążyliśmy na Wzgórze Świątynne - bardzo krótki czas odwiedzania. I do Yad Vashem. Szkoda. Ale i jest powód, aby tam wrócić na kolejne dwa dni. Zamiast tego pojechaliśmy do Betlejem. Strata czasu. Poza kolorytem - miasto położone na terenie Autonomii Palestyńskiej. Padał deszcz, który nie przydawał mu uroku. Samo miejsce narodzenia Jezuska - łe tam. Miasto - po arabsku chaotyczne, brudne i odstręczające takiego europejskiego pieska, jak ja. Plusik - kontrola w drodze powrotnej na granicy. Uzbrojeni i zamaskowani żołnierze sprawdzający paszporty w autobusie.

Kolejny punkt - Nazaret. Polecam tylko żarliwym chrześcijanom. Znudziło mnie szybciutko. Też jest chaotyczne, choć czystsze. Ale nie odznaczające się niczym innym poza malowniczym położeniem. Z Jerozolimy pojechaliśmy tam autobusem. Z przesiadką w Afuli. Kierowca ni w ząb nie rozumiał po angielsku. Dogadać się z nim nie szło. Przez to musieliśmy zasuwać 3 kilometry piechotą pod górkę i z górki, aby dotrzeć do wynajętego mieszkania. Na szczęście pomógł nam inny obywatel Izraela, pochodzenia azjatyckiego, który kumał po angielsku i hebrajsku i za jego pośrednictwem dogadaliśmy się z kierowcą. Gdyby nie to, zasuwalibyśmy pewnie jakieś 5 kilometrów.

Nazaret dla mnie był tylko "stacją węzłową". Nie jestem religijny więc miałem w nosie jego religijne atrakcje. Ale nie trzeba było być religijnym, aby stwierdzić, że taka cepelia nie zasługuje na uwagę. Na szczęście dotarliśmy tam po południu więc nie straciliśmy dużo czasu. Zwiedziliśmy, zjedliśmy i spać. Następnego dnia ruszyliśmy już wynajętym samochodem w podróż po Galilei i Nazaret służył nam tylko jako noclegownia na kolejną noc.

Okolice Nazaretu są piękne. Szczególnie nad Jeziorem Galilejskim. Tybieriada (taki spokojny kurort - spokojny, bo był luty, po sezonie, turystów nie było) - fajne miasto na odpoczynek nad wodą. Na dwa dni, góra. Ale "wyżej" położone malowniczo jest biblijne Kafarnaum. Na wzgórzu, z pięknym widokiem na Jezioro. Biblijne atrakcje, jak to u mnie, na dwa zdjęcia z aparatu. Ale widoki cudowne. Dalej, z Kafarnaum pojechaliśmy na wybrzeże. Do Akki. Twierdza krzyżowców o tej porze nie jest oblegana przez turystów. Ale i w sezonie ponoć również nie. Co dziwne. A może nie - wszyscy podróżują pewnie trasą "pielgrzymkową", więc na co im taka Akka? A tam mieliśmy dla siebie podziemne miasto krzyżowców - co za wrażenia! I uroczy port z bajecznymi widokami na Morze Śródziemne.

Po powrocie do Nazaretu, kolejnego dnia, ruszyliśmy znowu na wybrzeże. Ale z przystankiem w Megiddo. Ruiny miasta na wzgórzu i biblijne przeznaczenie tego miejsca :) (Ostatnia Bitwa, Armageddon) były wystarczającą zachętą. Z góry schodzi się podziemnym tunelem zapewniającym kiedyś wodę. Też robi wrażenie.

Potem Cezarea - kolejne starożytne miasto. Piękne, choć drogie. Bo żeby wjechać do Starego Miasta trzeba zapłacić za bilet. Nie jest ono bowiem częścią właściwej Cezarei. Zjechać tam z autostrady nie sposób, trzeba wybrać boczną drogę numer 4. Ale warto. Zeszło nam prawie dwie godziny.

I wreszcie na koniec - Tel Aviv. Chyba najlepszy punkt naszej włóczęgi. Miasto łączące w sobie przeszłość i teraźniejszość. Nadmorska promenada, z wieżowcami przypominała mi (ze zdjęć) Miami. Przy tym to miasto tętni życiem. W środku tygodnia, późnym wieczorem, ulice przylegające do plaży i dalej - tętnią życiem w barach, restauracjach i kafejkach. Przy tym ludzie są bardzo mili i pomocni. Szliśmy na pociąg na lotnisko po 23.00, to zdarzyło się ze dwa razy, że zaczepiali nas przechodnie z pytaniem, czy nie potrzebujemy pomocy, dokąd idziemy, wskazywali drogę. Było to bardzo ujmujące.

Druga część miasta to Yaffa, kiedyś samodzielne miasto, w miarę rozrastania się Tel Avivu, zostało przez niego wchłonięte. Bardzo urokliwe, malowniczo położone na wzgórzu, świetnie zachowane i pozbawione chaosu arabskich miast. Chciało się tam zostać dłużej niż dwa dni, ale pogoda nie była do leżenia na plaży. Choć było ciepło. W porywach do 20 stopni. Do tego świeciło słońce.

Jeśli chodzi po podróżowanie po Izraelu - zdecydowanie polecam albo pociągi albo wynajęcie samochodu. Izraelskie koleje mają fajną, bardzo funkcjonalną aplikację na telefony. Do tego miasta są świetnie skomunikowane. Drogi są głównie dwupasmowe. Do tego dochodzą autostrady. Podróżowanie nimi to sama przyjemność. Poza miastami, jak Nazaret, gdzie wąskie uliczki, do tego strome, potrafią nadwyrężyć nerwy nie przyzwyczajonego do takich atrakcji, kierowcy :)

Żałuję, że nie widziałem Hajfy, ale to dodatkowy powód, aby tam wrócić (plus atrakcyjne "niedobitki" w Jerozolimie).

Cenowo nie jest źle. Izraelski szekel pozostaje do złotówki w relacji niemal 1:1. Choć jest drożej niż w Polsce. Ale spotkaliśmy po drodze innych "odszczepieńców" jak my (nie będących na żadnej pielgrzymce z ksiendzem dobrodziejem). Ci przyjechali (z małymi dziećmi) "na żywca". Zabukowali tylko bilety lotnicze w obydwie strony i nic więcej. My mieliśmy rezerwacje w mieszkaniach - w większości fajne apartamenty (w Jerozolimie i Tel Avivie, dwa noclegi w Nazarecie były takie sobie). Do tego niedrogie.

Jedzenie. Posiłki street foodowe plus kolacje w restauracjach. Te zaś wybieralismy głównie na targach (sukach, jak je nazywają). Wyborna, lokalna kuchnia. Falafele, shawermy, baraniny, jagnięcina, wołowina, sałatki, podawane w taki sposób, że człowiek ślinił się na sam widok. A co dopiero, kiedy trafiały do ust :)

Jeśli chodzi o Arabów - irytowali mnie przez większość czasu swoją natarczywością. Strach było zatrzymać się przy jakimś stoisku, aby cię nie obleźli i nie męczyli. Najgorzej było w Betlejem - po wyjściu z autobusu obleźli nas taksówkarze jak jakieś robactwo. Nie sposób było się od nich uwolnić. Ale po dwóch dniach już wiedzieliśmy, że trzeba po prostu ich ignorować i nie nawiązywać kontaktu.

Siedem dni. Było intensywnie, ale świetnie. Jechałem tam z myślą, że mi się nie spodoba, bo nie przepadam za bliskowschodnimi, czy orientalnymi klimatami. Ale wyjechałem do Polski z żalem, że nie byłem w Hajfie, nie poleżałem na plaży i nie wszedłem na Wzgórze Świątynne w Jerozolimie.
mad5killz - 2016-02-12, 21:57
:
TL;DR

Słyszałem, że istnieje życie poza ZB...

Mrzonki. //przytul
martva - 2016-02-13, 12:46
:
Romulus napisał/a:
Wyborna, lokalna kuchnia.


Ehh, pamiętam jedną rozmowę o jedzeniu za granicą - ktoś narzekał że w Izraelu pieczywo jest drogie, bo bochenek chleba kosztuje dwanaście złotych. Znaczy niby można kupić pitę u Araba za złotówkę, no ale taki chleb w typie europejskim aż dwanaście. Umarłam.
Romulus - 2016-02-13, 14:41
:
Pieczywo i słodycze są w tym kraju po prostu nieziemskie. Nasze śniadania to wypady do małych piekarni i tam kupno pieczywa, które wcinaliśmy po drodze. Chlebem pita żywiłem się prawie cały czas. W Akce na obiedzie przyniesiono nam dodatki do posiłku (darmowe): dwa rodzaje pieczonego chleba pita, jeden zwykły, drugi z przyprawami. Zanim podano właściwy posiłek w zasadzie byliśmy najedzeni :) A zamawialiśmy żarełko bez przystawek :)
martva - 2016-02-13, 17:35
:
Ja trochę nie ogarniam, jak można jechać do kraju z fajnym żarciem i upierać się przy jedzeniu 'europejskiego' chleba, jak mozna kupić autentyczną pitę bądź coś innego lokalnego i to jeszcze taniej ;) No ale może jestem spaczona. Pod względem kulinarnym zazdroszczę Ci wściekle tej wyprawy.
Romulus - 2016-02-13, 19:53
:
Dla mnie taka podróż, czy to Litwa, czy Izrael, to zawsze jest podróż do lokalnej kuchni. :) Nawet jeśli oznacza to tylko jedzenie kurczaka w jakiejś lokalnej mieszance ziół. :) W Izraelu, jeśli ktoś się wybierze, polecam próbowanie lokalnej kuchni na ich targach/sukach. Te knajpki są wciśnięte gdzieś między stoiska z warzywami. Z zewnątrz wyglądają nieciekawie, niepozornie. Jak Manou Bashouk w Jerozolimie. Ale wewnątrz są większe niż na zewnątrz :mrgreen: Niby szaszłyk, falafel, baranina - wszystko to można znaleźć w Polsce. Ale zawsze znajdzie się jakaś lokalna "ciekawostka" kulinarna, która sprawi, że wszystko, czego się dotychczas próbowało, nabierze nowego smaku. Tak było u mnie z warzywną sałatką libańską, tabolueh. Większość, jeśli nie wszystkie, ze składników można znaleźć w Polsce. Ale może to magia miejsca, mieszanka świeżości i zapachów warzyw, owoców, świeżego mięsa - sprawiają, że smakuje to tak, jakby się pierwszy raz w życiu próbowało czegoś wspaniale nowego. Jedna sałatka - w gruncie rzeczy banalna - sprawiła, że się poczułem niezwykle. A do tego miły właściciel, który cię zagaduje i pyta o wrażenia, stara się być gościnny i życzliwy wręcz do zakłopotania swoją uprzejmością, choć nie musiał (przecież zamówiłem, więc wiadomo że zapłacę).
Shadowmage - 2016-02-14, 11:27
:
Też nigdy nie rozumiałem po co jechać do innego kraju (sprawdzić, czy nie Anglia) i jeść to samo, co w domu.
MadMill - 2016-02-14, 11:45
:
Jedziesz stereotypami o kuchni angielskiej, wstyd!

Polacy przecież jeżdżą na olnikluziw aby jeść schabowe i walić wódę*, jesteście ukrytymi opcjami. Romek w tym wypadku... aż strach mi to napisać.

* tylko po co płacić za to ponad tysiaka za tydzień, jak można wkręcić sobie 200tkę i podkręcić ogrzewanie w domu a wódę kupić na mecie. Na jedno wyjdzie przecież...
Romulus - 2016-02-14, 13:39
:
Te wszystkie olinkluziwy to nie są warte tych piniendzy. Lepsze żarcie w streetfoodowej knajpie znajdziesz. A w takiej Florencji - to na wypasie: talerzyk z lokalnymi wędlinkami plus kieliszek wina :) Siedzisz na krawężniku i się lansujesz :)

W Izraelu charakterystyczne była także obecność żołnierzy na ulicach. Wsiadali sobie do autobusów, chodzili na plaże - wszystko z bronią. Na dworcach autobusowych i kolejowych sprawdzanie paszportów i bramki. Taki koloryt lokalny :) Nic dziwnego, skoro wokoło sami wrogowie. Mnie na lotnisku w drodze powrotnej na kontrolę bagażu wzięli :) Na szczęście osobistej nie było :mrgreen:
Shadowmage - 2016-02-14, 21:33
:
MadMill napisał/a:
Jedziesz stereotypami o kuchni angielskiej, wstyd!
Wiesz, moja macocha jest rodowitą Angielką, coś tam na ten temat wiem :)
Znaczy - owszem, oni mają kilka niezłych potraw, ale generalnie raz, że prawie nie do dostania w miejscach turystycznych, a jak już, to marnie zrobionych. A sorry, ale fiszendczips to nie moje klimaty :)
martva - 2016-02-14, 21:44
:
Jej, jak byłam w UK to ciągle jadłam.
Trojan - 2016-02-14, 22:28
:
Rybi czipsy ?
martva - 2016-02-15, 12:11
:
No nie, z najbardziej zbliżonych rzeczy było to:

MadMill - 2016-02-15, 17:33
:
Shadowmage napisał/a:
Wiesz, moja macocha jest rodowitą Angielką, coś tam na ten temat wiem :)

Chyba z Essex --_-

Shadowmage napisał/a:
A sorry, ale fiszendczips to nie moje klimaty :)

Pierwsze danie jakie nauczyłem robić się samodzielnie... w podstawówce.

Cytat:
Te wszystkie olinkluziwy to nie są warte tych piniendzy. Lepsze żarcie w streetfoodowej knajpie znajdziesz. A w takiej Florencji - to na wypasie: talerzyk z lokalnymi wędlinkami plus kieliszek wina :) Siedzisz na krawężniku i się lansujesz :)

Dlatego o tym napisałem, ba, nawet po ostatnim naszym wypadzie do Grecji to policzyłem i wyszło, że taniej jest bez tych full opcji - no zakładając, że nie siedzisz przez tydzień w hotelu i nie wpieprzasz jak tucznik na ubój.

A ak patrzyłem co ludzie jadący z nami na wycieczki dostają w lunchboxach... szkoda mi by ich było jakby miał za grosz empatii... chleb tostowy i plasterek mortadeli, mniam xD

A my mieliśmy warzywniak pod hostelem, te pomidory z południa europy, eh.





No przyznam Wam się, ja to jeżdżę na wakacje za jedzeniem i winem :oops:
Trojan - 2016-02-15, 22:33
:
Kanapki w papierze?
Tixon - 2016-05-30, 12:59
:
Gdyby ktoś planował wczasy nad Bałtykiem to niech się zastanowi.
BG - 2016-06-01, 20:09
:
W północnych Włoszech, a także w Rzymie, byłem w 2012. Można powiedzieć, że podzielam zachwyt Romulusa nad tym rejonem. Może i ktoś powie, że Wenecja jest schematyczna czy wyświechtana, mało oryginalna, ale na pewno nie przereklamowana. Moim zdaniem jest piękna. Podobnie jak Rzym. Przepiękne miasta z mnóstwem zadbanych zabytków.

W 2013 byłem w Grecji. Akropol nie robi takiego wrażenia, na jakie liczyłem. Ładniejsze od Aten są Saloniki. Ciekawym miejscem są też Meteory, no i słynny wąwóz termopilski. Plaże są urokliwe, no i ten przyjemny dźwięk cykad śródziemnomorskich - wieczorem działa naprawdę kojąco.

W zeszłym roku jesienią byłem w Czarnogórze. Przyroda przepiękna, zabytki naprawdę warte zobaczenia (Budva, Kotor, Ulcinj), tylko czynnik ludzki beznadziejny, bo gdzie się nie spojrzy, tam leżą hałdy śmieci. Na trawnikach, chodnikach, na skrajach lasów, na wiejskich obejściach - po prostu wszędzie. Podobnie jest w Serbii i w Albanii.

Odnośnie wspomnianej Albanii, to byłem jeden dzień w Szkodrze, i stwierdziłem, że w porównaniu z Albanią to nawet Ukraina jest bogatym krajem. :badgrin:

Ostatnio, w długi weekend majowy, byłem na Białorusi. W Grodnie, Starych Wasiliszkach, Baranowiczach, Nieświeżu, Mirze, Mińsku, Zaosiu, Nowogródku, nad jeziorem Świteź, Mereczowszczyźnie, Hruszówce i Różanie.

Zwiedziłem katedrę w Grodnie będącą przepiękną budowlą, perłą baroku w tym rejonie. Zamek w Grodnie, w którym mieszkał i zmarł król Stefan Batory. Dom rodzinny-muzeum Czesława Niemena (w ogrodzie stoi drewniany posąg Niemena). Dworek Mickiewiczów i muzeum Mickiewicza. Pałac Radziwiłłów i zamek w Mirze, które są bardzo ładnie odnowione. Miejsce urodzenia Tadeusza Kościuszki i muzeum jego pamięci. Miejsce urodzenia i śmierci Tadeusza Rejtana, oraz pałac Sapiehów, którego jeszcze nie skończono remontować. Kuropaty - miejsce kaźni okresu stalinowskiego pod Mińskiem i stare miasto w Mińsku, w tym cerkwie i kościół jezuitów.

Tak że na Białorusi jest mnóstwo miejsc związanych ściśle z historią Polski i polskim dziedzictwem narodowym. Polecam każdemu, zwłaszcza pasjonatom historii, klasycznej polskiej literatury i fanom Czesława Niemena, wycieczkę na Białoruś. Piękny kraj, pełen lasów, rzek i strumyków. I wcale nie taki biedny i zacofany, jak się zwykle sądzi. Co prawda wsie to głównie zapadłe sowchozy i kołchozy, w których czas zatrzymał się jakieś 30 lat temu, ale miasta nie różnią się tak bardzo od polskich, jeśli nie liczyć większej ilości drewnianych domków (trochę jak w Białymstoku) i obecnej wciąż symboliki komunistycznej.

Białorusini zwykle gościnni i mili, przyjaźnie nastawieni do Polaków. A w Grodnie bez problemu można się porozumieć po polsku.
Romulus - 2016-08-04, 06:29
:
BG napisał/a:
W północnych Włoszech, a także w Rzymie, byłem w 2012. Można powiedzieć, że podzielam zachwyt Romulusa nad tym rejonem. Może i ktoś powie, że Wenecja jest schematyczna czy wyświechtana, mało oryginalna, ale na pewno nie przereklamowana. Moim zdaniem jest piękna. Podobnie jak Rzym. Przepiękne miasta z mnóstwem zadbanych zabytków.

To pojedź na południe Włoch. Tam dopiero oczy pękają od piękna (okoliczności przyrody).
Wenecja jest piękna, ale zatłoczona przez turystów. Ileż to przyjemności psuje na tych ciasnych uliczkach.

Ruszam dziś znowu do Włoch. Znowu Toskania, bo chcemy pokazać trochę miejsc reszcie naszej małej grupki. Wcześniej byliśmy we dwoje, teraz w szóstkę. Florencja jako baza wypadowa, więc cieszę się, że odwiedzę znane mi miejsca. Poszwendam się po zmroku po mieście. :) Niestety, pora dogodna dla wszystkich na wyjazd to sierpień. Zatem czekają nas upały 30-stopniowe. A po Florencji trzeba będzie skoczyć nad morze do Viareggio. I na degustację wina do Greve. :) Niby "wszystko" już tam widziałem, a cieszę się jak dziecko, że zobaczę znowu.
Romulus - 2016-08-16, 18:51
:
Powrót w znane toskańskie kąty sprawił mi tyle samo przyjemności, co poprzednio. Może więcej, bo było nas więcej i była motywacja do zobaczenia więcej. A i frajda z tego, że można zarazić innych sympatią do tego oklepanego turystycznie regionu Europy.

Choć to oklepanie to jednak za mocne słowo. Widać było, że w Toskanii ruch turystyczny - ten zorganizowany i ten "swobodny" - koncentruje się głównie na oczywistościach. To nic złego, bo są one grzechu warte. Ale jednak byłem zdziwiony, że choćby w samej Florencji, kolejki ustawiały się do Uffizi, ale już nie do Kaplicy Medyceuszy. Wprawdzie muzeum Ufizi to orgazm turystyczny dla każdego średnio obytego (o zaawansowanych w znajomości sztuki nie wspominając), to jednak w Kaplicy znajdują się przecież piękne dzieła Michała Anioła. Nagrobki Wawrzyńca Wspaniałego i jego brata, Juliana, są warte swojej ceny (niższej od dzieł w Uffizi). A mimo to turystów tam mniej. Wszyscy albo lecą do Uffizi albo do Akademii (tam znajduje się oryginał słynnego posągu Dawida tegoż Buonarottiego). A i w samym Uffizi najbardziej oblegane sale to te z Boticellim, Michałem Aniołem i da Vincim. Ale już cudnej urody Madonny Lippiego pozostawiały wszystkich w obojętnym stanie. I tak dalej.

Tak samo było w samym mieście. Wszyscy walili na Ponte Vecchio, choć sam most ładnie wygląda na zdjęciach, ale to nic nadzwyczajnego. Wszyscy ruszali na plan Michała Anioła, bo to świetny punkt widokowy ze wzgórza na miasto. Ale już na oddalony od niego o niecałe 500 metrów kościół San Miniato al Monte z równie cudnymi widokami na miasto (szczególnie wieczorem) - świecił pustkami (fakt, że nie widać z niego rzeki, ale to szczegół).

I dalej - w Sienie wszyscy walą na Campo i przed (oraz do) Katedry. Ale już na tych wąskich, oddalonych od szlaków, cudownych, klimatycznych uliczkach, ruchu nie ma. A można tam znaleźć wspaniałe widoki.

W Greve - wszyscy szwendają się po urokliwym ryneczku, który można obejść w trzy minuty pod tymi sympatycznymi arkadami. Ale już mało kto ma ochotę wspiąć się niecałe 2 kilometry wyżej, gdzie znajduje się średniowieczna osada Castello Montefiorello, w której czas się zatrzymał w miejscu jakieś 500 lat temu a widoki na cały region Chianti są spektakularne.

I tak dalej.

Nie rozgryzę pewnie tego. Ale nie żałuję, że tak jest, bo dzięki temu mieliśmy dużo czasu dla siebie, na leniwe zwiedzanie bez krępacji przetaczającym się tłumem.

Finansowo nic się nie zmieniło. Florencja i Toskania to drogie regiony. Ale mimo to udało nam się spędzić tam sześć dni (dodatkowo jeden dzień w Bolonii, ale to już Emilia Romania), w przyzwoitych warunkach. Apartament jak zwykle bez zarzutu, klima, spokój (choć centrum), komfort. Gdybyście kiedyś szukali tam lokum to polecam Apartments Florence: http://www.apartmentsflorence.it/ Wysoki standard usług, ceny bardzo przystępne. Niezawodni. Zapewne znajdziecie taniej gdzieś indziej. Ale niewiele taniej. Aczkolwiek ja z serwisów typu Airbnb nie korzystam. Więc nie porównywałem.

Jedzonko - można stołować się "na mieście", ceny umiarkowane, szeroki zakres od tanich i smacznych po drogie i smaczne. Co kto lubi, lub na co go stać. My mieliśmy wariant mieszany. Trochę na mieście, a trochę sami. To jest: zakupy na florenckim Mercato Centrale, pośród stoisk z lokalnymi specjałami: szynkami, winami, warzywami. I kto wie - może właśnie te samodzielnie organizowane posiłki były najlepsze. Szyneczki zagryzane z oliwkami i popijane chianti lub pinot grigio.

Komunikacja. Wynajmowanie samochodu, moim zdaniem, nie ma sensu. Chyba że planuje ktoś bardziej urozmaicony pobyt. Ale i wówczas komunikacja publiczna jest dobrą alternatywą.
Autobusy krążą miedzy największymi miastami i miasteczkami Toskanii. Potem są pociągi. Regionalne, które są bardzo wygodne, choć bywają zatłoczone. Jednego popołudnia, kiedy jechaliśmy znad morza z Viareggio do Florencji, z przesiadką w Lukce na zwiedzanie, droga powrotna z Lukki do Florencji upłynęła nam na stojąco. Ale tylko przez dwa przystanki. Potem są pociągi Inter City - jeżdżą rzadziej (co mnie dziwi). Są to pociągi pospieszne. I na koniec szybka kolej, czyli Frecciarossa. To odpowiednik naszego "pendolino". Te ostatnie są najdroższe, jak i u nas. Ale jazda nimi skraca podróż trzykrotnie. Z Florencji do Bolonii jedzie się 32 minuty. IC - prawie półtorej godziny, choć zatrzymuje się tylko na jednej stacji po drodze.

Generalnie, w tym roku cała podróż, z pobytem, wyniosła nas po 2160 zł od głowy za siedem dni. Nie wiem, czy to dużo czy mało. Wydaje mi się, że jak na region, warunki pobytu i sposób wydawania pieniędzy na miejscu - było to niewiele. Na pewno mniej niż wydają inne nacje.
BG - 2017-04-05, 14:36
:
Amsterdam - naprawdę ładne miasto, z pięknym zabytkowym dworcem. Obecność wodnych autobusów nasunęła mi skojarzenia z weneckimi gondolami.
Eindhoven - niektóre budynki też całkiem atrakcyjne.

A ogólnie to w całej Holandii w oczy rzucają się wszechobecni rowerzyści i zaparkowane rowery. Gdzie nie spojrzeć, to wszędzie rowery. W stwierdzeniu, że Niderlandy to bardzo zroweryzowany kraj, nie ma żadnej przesady. O każdej porze dnia i w każdą pogodę można napotkać rowerzystów. Kultura na drogach też nieporównywalnie wyższa niż po dawnej gorszej stronie żelaznej kurtyny.

Bardzo fajne jest to, że Holendrzy są zawsze uśmiechnięci, pozytywnie nastawieni i zadowoleni. Emanuje z nich pozytywna energia. Gdy się z nimi rozmawia, to nigdy nie narzekają. Dla nich zawsze jest dobrze. Holendrzy po prostu kochają życie, są super ludźmi. Zero typowego dla Polaków buractwa, agresji, wrogości, podejrzliwości i podejścia typu: "Masz jakiś problem?", "Co się gapisz k***a?" itd. I wszyscy tam dobrze znają angielski, nawet starzy mieszkańcy małych miasteczek.

Co prawda za wielu lasów w Holandii nie ma (i to można uznać za minus), ale nie ma smogu, bo tam wszyscy mają piecyki gazowe lub elektryczne, nikt nie pali węglem.

Gdy dowiedziałem się, że frekwencja w wyborach parlamentarnych w Holandii przekroczyła 80%, a zwykle jest między 70% a 80%, to od razu stwierdziłem, że szkoda, że w Polsce tak nie jest.

Ogólnie Polska mogłaby pod bardzo wieloma względami brać przykład z Holandii. Świetny kraj.
Trojan - 2017-04-05, 14:44
:
eh... ten Madagaskar
Romulus - 2017-04-05, 16:45
:
BG napisał/a:
Amsterdam - naprawdę ładne miasto, z pięknym zabytkowym dworcem. Obecność wodnych autobusów nasunęła mi skojarzenia z weneckimi gondolami.
Eindhoven - niektóre budynki też całkiem atrakcyjne.

A ogólnie to w całej Holandii w oczy rzucają się wszechobecni rowerzyści i zaparkowane rowery. Gdzie nie spojrzeć, to wszędzie rowery. W stwierdzeniu, że Niderlandy to bardzo zroweryzowany kraj, nie ma żadnej przesady. O każdej porze dnia i w każdą pogodę można napotkać rowerzystów. Kultura na drogach też nieporównywalnie wyższa niż po dawnej gorszej stronie żelaznej kurtyny.

Odwiedzałem ostatnio przyjaciela, który jest na stażu w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. I mogę niemal to samo napisać o tym mieście.

Dużo ścieżek rowerowych i generalnie rowerzyści mają tam więcej praw, niż kierowcy samochodów. Kara za potrącenie pieszego lub rowerzysty - to wiem tylko z opowieści mieszkającej tam Francuzki - jest zawsze bardzo surowa i kończy się dla kierowcy odebraniem prawa jazdy.

Aczkolwiek system wypożyczania rowerów mają gorszy niż w Warszawie. W Strasburgu wypożyczając miejski rower, musisz zawsze oddać go do tej stacji, z której go brałeś. W Warszawie - do którejkolwiek (chyba że coś się zmieniło, bo w tym roku nie jeździłem jeszcze :) ).

Kultura jazdy kierowców samochodów też jest nieporównywalnie większa niż na naszym Dzikim Wschodzie. Może wynika to z surowych kar za zdarzenia drogowe związane z potrąceniem pieszego/rowerzysty.

Mają też kanały i można sobie wsiąść do wycieczkowego stateczka i opłynąć miasto, aż po siedzibę Parlamentu Europejskiego i ETPCz. Choć ta siedziba PE to jakiś absurd. Bo przez większość roku stoi nieużywana i tylko kilka razy zjeżdżają tam z Brukseli parlamentarzyści i urzędnicy (wynajętymi pociągami).

Samo miasto - ta zabytkowa część - bardzo przyjemne i przyjazne. Katedra jest imponująca, strzelista i groźna. Nawet w środku ma klimat. Te włoskie, które zawsze zwiedzam, już takie fajne wewnątrz nie są (za wyjątkiem katedry w Sienie).

Nigdy nie widziałem w mieście tylu bocianów, co w Strasburgu. W tamtejszym parku Orangerie na większości drzew są gniazda bocianie i ptaszki bezpiecznie sobie tam egzystują. Na drzewach rosnących na pobliskich ulicach również. Trochę byłem tym zdziwiony, bo w Polsce nie widziałem jeszcze bociana w mieście.

Minusem Strasburga (i pewnie samej Francji), są ceny. Miasto daje po kieszeni. Na szczęście, nocleg mieliśmy za darmo. Ale w restauracjach już widać, jak moja pensja jest dziadowska przy pensji francuskiego sędziego. Oj, dziadem proszalnym przy nich jestem. Nie było tragedii, jedliśmy dużo i dobrze. Jednak za tę forsę, którą tam wydałem, we Włoszech (choć też nie są tanie, np. Toskania), przeżyłbym dłużej.

Może to wina instytucji europejskich. Bo sam Strasburg aż tak powalający turystycznie chyba nie jest. Byłem przed sezonem, ale i tak - miasto do odwiedzenia na weekend. Czyste, schludne, przyjemne. Ale nawet na tle miast francuskich (Paryż, Lyon. Marsylia, czy Bordeaux) to średniak. Może do Bordeaux mu najbliżej.

Drogą lotniczą można się tam dostać albo przez Frankfurt albo przez Bazyleę-Miluzę-Freiburg. Wybraliśmy tę drugą opcję. BMF to lotnisko położone na styku trzech krajów: Francji, Niemiec i Szwajcarii. Do Strasburga dojeżdża się pociągiem z pobliskiej stacji St. Louis, na którą dowozi autobus.

Miałem jeszcze odwiedzić Bazyleę, ale już czasu zabrakło. Poza tym Szwajcaria jest mega droga. Nawet chciałem sobie zorganizować Grand Tour - szwajcarska organizacja turystyczna ma znakomitą polską stronę, z poziomu której można wszystko zaplanować, polecam. Ale jeśli nie macie kasiory, to szkoda zachodu. Po zaplanowaniu trzech etapów podróży, skończył mi się budżet. Tańsza jest Toskania. Słowo.
Trojan - 2017-04-05, 17:03
:
Ile taki tygodniowy wypad do Toskanii kosztuje?
Romulus - 2017-04-05, 17:32
:
Hoho. Mogę ci napisać, ile ja zapłaciłem w zeszłym roku. Jechaliśmy w piątkę i wyszło to nas - z przelotami - po ok. 1500 zł od osoby. Nie wliczając jedzenia, zwiedzania, przejazdów lokalnymi środkami komunikacji. Ale to był mój trzeci raz i już mam doświadczenie, dzięki któremu mogę ładnie wypośrodkować między wygodą a kieszenią.

Na przykład mieszkaliśmy we Florencji, ale już nie szukałem mieszkania przez np. Booking.com, tylko http://www.apartmentsflorence.it/ - lokalny serwis, świetne mieszkania, wiarygodny i godny polecenia z sympatyczną i pomocną obsługą na miejscu.

Jeśli będziesz korzystał z takich serwisów, jak Airbnb to może jeszcze taniej coś znajdziesz. Bo "wadą" ApartmentsFlorence jest to, że tam jest wszystko na legalu: podpisujesz umowę (tekst umowy dostajesz po rezerwacji na maila, aby nie było niespodzianek), płacisz kartą, dostajesz rachunek, jak w hotelu. Airbnb jest złodziejskie, więc tańsze.

Na miejscu - wiadomo, korzystasz z lokalnych środków transportu, ale są tanie i dosyć wygodne. Nawet autobusy międzymiastowe, choć lepiej wybrać kolej.

Żarcie - tu się najwięcej wydaje, ale bez przesady. We Florencji najlepiej zaopatrywać się w Mercato Centrale, gdzie codziennie świeże mięsa i warzywa załatwią ci śniadanie i kolacje. W międzyczasie jakiś nie zalegający na żołądku street food.

Z samym pobytem zatem dasz radę się wyrobić w 1500 zł (z przelotem w obydwie strony). Ale to taka opcja "średnia", da radę jeszcze taniej, ale bez konieczności koczowania w schroniskach daleko od centrum. Te 1500 zł od łebka płaciliśmy za pobyt w mieszkaniu w centrum historycznym Florencji.

Jeszcze taniej może być, jeśli wynajmiesz sobie willę na wsi. Sześć osób - i powinieneś znaleźć jakąś fajną willę z basenem za mniej niż 1000 zł od łebka za tydzień (albo i dłużej). I to w sezonie. Pamiętam, że kilka lat temu płaciliśmy po 700 zł i mieliśmy dla siebie cały dom, basen, mały ogród i na śniadanie świeże sery oraz baniaczek domowego wina od sympatycznego właściciela. Niestety, zmarł, a spadkobiercy zdjęli dom z ogłoszeń. :( Ale to nie była jakaś odosobniona oferta.

Pokazywałem ostatnio śfagrowi oferty wynajmu takich domów i było taniej niż nad polskim morzem w sezonie. Oczywiście, za miastem. Tu powstaje problem z dojazdem.

Jeśli jedziesz samochodem to, oczywiście warto szukać tylko domów za miastem, w miasteczkach lub na wsiach. Zawsze z basenem, bo w Toskanii latem jest upalnie. I niedaleko albo przy stacji kolejowej. Do Florencji samochodem jechać nie warto, chyba że masz dużo kasy. Koszty parkowania wydrenują ci kieszeń bardziej niż mieszkanie. Zwłaszcza że w centrum historycznym miejsc parkingowych dla turystów jest mało, są poza centrum, więc auto musisz zostawić. A i tak będzie drogo.

I tak dalej. :)

Gdybyś się wybierał, to daj znać, w AF mam zniżkę. :) Mogę ci ją udostępnić, bo 31 lipca kończy się jej ważność. A ja się w tym roku nie wybiorę.
Romulus - 2017-08-03, 15:59
:
Chorwacja, a raczej środkowa Dalmacja (bo tyle widziałem przez 8 dni) to całkiem ładny i przyjazny turystom kraj. Aczkolwiek, w moim sercu są Włochy i skoro widziało się włoskie wybrzeża to chorwackie już niczego nie urwą. Co nie znaczy, że nie warto tam jechać. Ale serce nie zabiło mocniej. :)

Żyliśmy sobie w Trogirze. Ma unikatową starówkę. Jest wpisana na listę UNESCO (w Polsce to powód, aby zaorać i zbudować kościół pewnie) i położona jest w całości na wyspie. Jest ciasno, ale klimatycznie, szczególnie po zmroku, jak można się domyślić.

Niemniej jednak mieszkaliśmy na wyspie Ciovo. Aby tam dojechać z kontynentu trzeba było przekroczyć wąski i zawsze zapchany samochodami mostek na wyspę ze starówką i zjechać z tejże wyspy na właściwą wyspę innym mostkiem zawsze zapchanym samochodami. :) W godzinach szczytu bywało uroczo. :) Ale nie był to jakiś dramatyczny problem z korkami. Bo, o dziwo, było bardzo przyjaźnie, spokojnie i kulturalnie. Można poczuć, że jest się za granicą.

Nie siedzieliśmy tylko na plażach, choć to też. Zwłaszcza że znaleźliśmy taką jedną małą, na której było mniej ludzi i było całkiem przyjemnie. Jakieś siedem kilometrów od mieszkania, ale to też nie przeszkadzało, kiedy ma się do dyspozycji samochód. Do czego jeszcze wrócę.

Ale nie samą plażą człowiek żyje, nawet jeśli się zdobywa dzięki temu perfekcyjną opaleniznę. :) Uwielbiam południowy styl życia. :)

Ruszaliśmy zatem w drogę. Najpierw do najdalej na północ położonego Zadaru (najdalej od nas, ale jeszcze w zasięgu bezstresowego zwiedzania). Nie pojechaliśmy tam autostradą tylko krajową 8, która prowadzi koło wybrzeża, więc widoki były świetne i momentami było tak pięknie jak na południu Włoch (kto raz przejechał wzdłuż wybrzeża Amalfitańskiego... :) ). Sam Zadar jest uroczy, ale jednak serce się kraje, kiedy pomyśleć o tym, jak wyglądał kiedyś. Choćby przed wojną bałkańską, która go mocno podniszczyła. Te ocalałe budynki, które są na starówce i przy nabrzeżu pozwalają nie wysilać wyobraźni za bardzo, aby się przekonać, że kiedyś to miasto było perłą, a teraz to zaledwie resztki dawnej chwały. Było fajnie, ale jednak na raz.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Sibeniku (Szybeniku). I naprawdę było warto. Przede wszystkim dla wiodącej wzdłuż wybrzeża ścieżki spacerowej, która pozwalała na powolny zachwyt. Sama katedra, która jest ozdobą tego miasta taka sobie. Ładnie się prezentuje na zdjęciach. Ale jak się przekonaliśmy szybko - te chorwackie świątynie nie mają do zaoferowania za wiele zachłannym turystom. Natomiast ta stara część miasta - i owszem. Wąskie uliczki wiodące w górę i w dół, jakby wykute w skale, tak samo jak domy. I fort (jeden z czterech), który bronił miasta i wybrzeża przed flotą Imperium Osmańskiego. Zwiedziliśmy tylko jeden, bo na więcej nie było czasu. Ale widoki - spektakularne.

Innego dnia pojechaliśmy do Splitu. Tak samo - miasteczko przyjemne dla oka, znakomicie się je zwiedzało, choć żałowałem wydanych kun na bilety do katedry. Szkoda czasu. Wystarczy kupić pojedynczy na dzwonnicę. :) A już w ogóle za darmo są wejścia na punkt widokowy mieszczący się w parku miejskim, który znajduje się na dosyć wysokim wzgórzu. Warto wejść na sam szczyt zapewne. Ale było około 40 stopni w cieniu i nam się nie chciało wdrapywać jeszcze wyżej. Na koniec miły rejsik stateczkiem do Trogiru.

Był jeszcze park narodowy Krka ze swoimi wodospadami. Pięknie tam, jak cholera. A pod wodospadami można się kąpać. Co więcej można też wykupić bilety na rejsy statkiem do niektórych położonycn na jeziorach wysp. Jeden dzień może okazać się za mało.

Żarcie mają tam typowo śródziemnomorskie. Specjały lokalnej kuchni mi nie podeszły. Cevapcici - lokalny przysmak, całkiem dobry, ale to mięcho mi chyba zbrzydło. Zresztą, jedzenie mięs w takiej temperaturze...

Cenowo jest bardzo przystępnie. Przed wyjazdem słyszałem od znajomych, że tam drogo, ale to chyba przesada. Włochy jednak droższe. Choć nie szaleliśmy za bardzo. Jeden posiłek na mieście, śniadania i kolacje w apartamencie, który był wyposażony i komfortowy pierwsza klasa. Gdyby miał jeszcze basen to pewnie bym z niego nie chciał wychodzić. :)

Wracając do samochodów. Szczerze pisząc to nie wyobrażam sobie wakacji w Chorwacji bez samochodu. Inaczej ugrzęźnie się w takim małym miasteczku jak Trogir i klops. Trzeba leżeć na plaży. Albo zdać się na transport publiczny. W takie upały to byłoby wyzwanie. Chyba że po prostu jest się człowiekiem plaży i to wystarczy. :) Ale nam plaża wystarczała na jakieś 3-4 godziny.

Do Chorwacji jechaliśmy dwa dni. To był dobry pomysł. Wybraliśmy drogę przez Czechy, Słowację i Węgry. Bo zaplanowaliśmy nocleg niedaleko za granicą chorwacką. W miejscowości Varazdin - która okazała się bardzo przyjemna, a pensjonat jeszcze fajniejszy. Potem "skok" autostradą do Trogiru.

W drogę powrotną ruszyliśmy przez Słowenię, Austrię i Czechy. W zasadzie GPS w samochodzie i telefonach pokazywał ją jako najszybszą. Ale szkoda, że nie wybraliśmy tej samej. Na granicy ze Słowenią korek mimo wczesnej pory. Z powodu wąskiego przejścia granicznego a do tego z powodu remontowanej drogi. Ci, którzy dopiero do Chorwacji tą trasą jechali już od rana stali w kilkukilometrowym. My straciliśmy raptem pół godziny. Nie było źle. Do tego wlekliśmy się przez remontowaną autostradę przez Wiedeń.

I o ile do Chorwacji jechaliśmy z przerwą na nocleg, tak do domu wracaliśmy bez zatrzymywania się. Wystarczyło wyjechać o 5 rano. O 21 byliśmy w Warszawie. Jazda na zmianę tym razem była bardziej męcząca, ale nie aż tak, aby się jej bać. Dwa krótkie postoje na jedzenie i tankowanie i poszło to sprawnie.

Dla mnie dodatkową frajdą było to, że prowadziłem wypasioną furę: Volvo XC60 Ocean Race Edition. Dodatkową atrakcją była automatyczna skrzynia biegów. Mój pierwszy raz. :) I już wiem, że koniec z manualną. W następnym aucie chcę automat. Nie ma wątpliwości. Szkoda, że to autko nie może być moje, ale co zrobić, trzeba działalność gospodarczą otworzyć i wziąć w leasing. :) Pięknie się prowadziło. Komfort taki, że kiedy po powrocie przesiadłem się do mojej Kijanki to mi się przykro zrobiło, że nie ma w niej tylu fajnych systemów (automatyczny start), bajerów itp. Coś mi się zdaje, że z całej tej podróży będę najlepiej wspominał te 1200 km, które spędziłem za kółkiem. Do tego pobiłem swój życiowy rekord w prowadzeniu auta bez zatrzymywania się: 637 km. Poprzedni był prawie o 100 km krótszy. Ale tym autem się nie jechało. Ono płynęło po autostradach rozkosznie mrucząc. :)
Elektra - 2017-08-04, 16:31
:
Byłam parę lat temu w Chorwacji, najpierw w Zadarze, w kolejnym roku w Splicie, skąd jechaliśmy do Makarskiej i Dubrownika (do Zadaru, Splitu i Dubrownika latały samoloty z Gdańska, więc skorzystaliśmy). Mnie bardziej urzekła Chorwacja niż Włochy, chciałabym tam wrócić, i do Splitu, i wybrać się na Istrię, w okolice Puli. Nie widziałam też ani wodospadów Krka, ani Jezior Plitwickich, no ale czasu już nie wystarczyło.

Tym razem pewnie wybralibyśmy się samochodem, człowiek jest bardziej niezależny. Ale komunikacja publiczna jest w Chorwacji bardzo sprawna (a przynajmniej była te 4 lata temu) i autobusy miejskie i te w rodzaju PKS-ów. Człowiek jest tylko trochę uzależniony od rozkładu, ale w sezonie (i we wrześniu też) spokojnie dajesz radę.

Jedzenie niezłe, my się żywiliśmy głównie rybami (kupowaliśmy sobie świeżutkie dorady na targu) oraz chorwackim fast-foodami czyli burkami z różnym nadzieniem. No i te świeżutkie owoce i pomidory...
Romulus - 2017-08-04, 20:17
:
Elektra napisał/a:
Byłam parę lat temu w Chorwacji, najpierw w Zadarze, w kolejnym roku w Splicie, skąd jechaliśmy do Makarskiej i Dubrownika (do Zadaru, Splitu i Dubrownika latały samoloty z Gdańska, więc skorzystaliśmy).

Dubrownik mieliśmy w planach, ale okazał się być za daleko. Trzeba byłoby organizować kolejny nocleg na miejscu. Postanowiliśmy zostawić go sobie na jakiś "chorwacki deser", tj. polecieć kiedyś na weekend.

Elektra napisał/a:
Jedzenie niezłe, my się żywiliśmy głównie rybami (kupowaliśmy sobie świeżutkie dorady na targu) oraz chorwackim fast-foodami czyli burkami z różnym nadzieniem. No i te świeżutkie owoce i pomidory...

Kulinarnie Chorwacja była dla mnie rozczarowaniem. Burki mi nie podeszły, owoce morza to nie jest mój smakołyk. Zresztą, żadna tam chorwacka specjalność.
Dla mnie aspekt kulinarny każdej podróży jest kluczowy. I Chorwacja poległa na całym polu. W starciu z Włochami. Ale w moim przypadku spełniła się klątwa mojej koleżanki. Kiedy z dziesięć lat temu pierwszy raz jechałem do Włoch powiedziała: nie jedź. Sprawdź najpierw inne kraje, do Włoch jedź na końcu. Bo pojedziesz na początku, zakochasz się i po sprawie. I tak się stało. Włochy to dla mnie punkt odniesienia dla każdej podróży. I nakrywają czapką, póki co, każdy piękny chorwacki widok. O zabytkach nie wspominam, bo we Włoszech w każdej zapadłej dziurze można znaleźć jakieś cacko lub potknąć się o kamień, o który zranił się kiedyś da Vinci. :)

Kulinarnie Chorwacja przegrywa z Włochami.

Ale pierwsze co zrobiliśmy po wstępnym rekonesansie na miejscu, to znaleźliśmy lokalny targ. I nakupowaliśmy pomidorów, papryki, winogrona, lokalnych wędlin u rzeźnika. I uczty, które robiliśmy sobie w domu z tych przysmaków przewyższały restauracje. :)

Chorwackie wina to sikacze. Trzeba pić tylko białe. Choć na dziesięć butelek różnych białych znalazłem jedno, które pachniało kanalizacją (choć w smaku było znośne). Reszta była całkiem smaczna, ale z "łagodnych" odmian "uniwersalnych": wytrawne muskaty smakują jak wina półsłodkie/półwytrawne. Niemniej jednak nie sięgają włoskich białych, które też są na ogół przeciętne, choć aspirują.

Jednak Chorwaci są przyjemniejsi od Włochów. W stosunku do turystów. Może to kwestia czystego merkantylizmu. Ale chyba nie, bo nie narzucają się. Nie są nachalni. Włosi są bardziej zadufani w sobie. Ale - chyba jak z Polakami - łatwo ich podejść.
Wystarczy próbować mówić po włosku. :) Albo pochwalić się znajomością włoskiej historii lub wina. Od razu punkty u każdego kelnera. :) Kiedyś w restauracji w Mediolanie jakiś Amerykanin wybrzydzał na wina. Widziałem jak kelner ledwie ukrywał przewracanie oczami i słyszałem komentarze, jakie wygłaszał pod adresem snoba. Potem podszedł do mnie, a ja mu podmaśliłem. :) Od razu zapytałem, czy są jakieś wina domowe do wyboru. A jeśli nie, to które wino z okolicy poleca. To go tam ujęło, że na deser przyniósł nam jeszcze po kieliszku likieru gratis.

Chorwaci są bardziej wyluzowani i nie uważają się za pępek świata. Uprzejmie, przyjaźnie ściągają hajs od turystów. :) Bardzo sympatyczni ludzie. :)

Z moich doświadczeń - najgorsi są Francuzi. Straszliwe buraki. Niedawno w Strasburgu zamawiałem coś po angielsku, a kelnerka do mnie po francusku. Doskonale mnie rozumiała, ale nie zniżyła się do odpowiedzi po angielsku. Włosi, kiedy się do nich mówiło po angielsku zawsze starali się odpowiedzieć, ale najlepiej próbować - choćby i improwizować - po włosku. Będą poprawiać, ale z radością, że ktoś docenia ich język. :) I kiedy pytają po jedzeniu, czy w trakcie - czy smakuje - koniecznie trzeba odpowiadać, że to najlepsze risotto, jakie jadłeś w życiu a kucharz to artysta. :) Serio. :) Z Włochami wszystko idzie załatwić łatwiej, kiedy się im łechce próżność. Chorwaci nie uważają się za pępek świata, dla nich to po prostu biznes. A uprzejmość to jego część.
Romulus - 2017-08-04, 20:25
:
Romulus napisał/a:
Elektra napisał/a:
Byłam parę lat temu w Chorwacji, najpierw w Zadarze, w kolejnym roku w Splicie, skąd jechaliśmy do Makarskiej i Dubrownika (do Zadaru, Splitu i Dubrownika latały samoloty z Gdańska, więc skorzystaliśmy).

Dubrownik mieliśmy w planach, ale okazał się być za daleko. Trzeba byłoby organizować kolejny nocleg na miejscu. Postanowiliśmy zostawić go sobie na jakiś "chorwacki deser", tj. polecieć kiedyś na weekend.

Elektra napisał/a:
Jedzenie niezłe, my się żywiliśmy głównie rybami (kupowaliśmy sobie świeżutkie dorady na targu) oraz chorwackim fast-foodami czyli burkami z różnym nadzieniem. No i te świeżutkie owoce i pomidory...

Kulinarnie Chorwacja była dla mnie rozczarowaniem. Burki mi nie podeszły, owoce morza to nie jest mój smakołyk. Zresztą, żadna tam chorwacka specjalność.
Dla mnie aspekt kulinarny każdej podróży jest kluczowy. I Chorwacja poległa na całym polu. W starciu z Włochami. Ale w moim przypadku spełniła się klątwa mojej koleżanki. Kiedy z dziesięć lat temu pierwszy raz jechałem do Włoch powiedziała: nie jedź. Sprawdź najpierw inne kraje, do Włoch jedź na końcu. Bo pojedziesz na początku, zakochasz się i po sprawie. I tak się stało. Włochy to dla mnie punkt odniesienia dla każdej podróży. I nakrywają czapką, póki co, każdy piękny chorwacki widok. O zabytkach nie wspominam, bo we Włoszech w każdej zapadłej dziurze można znaleźć jakieś cacko lub potknąć się o kamień, o który zranił się kiedyś da Vinci. :)

Ale pierwsze co zrobiliśmy po wstępnym rekonesansie na miejscu, to znaleźliśmy lokalny targ. I nakupowaliśmy pomidorów, papryki, winogrona, lokalnych wędlin u rzeźnika. I uczty, które robiliśmy sobie w domu z tych przysmaków przewyższały restauracje. :)

Chorwackie wina to sikacze. Trzeba pić tylko białe. Choć na dziesięć butelek różnych białych znalazłem jedno, które pachniało kanalizacją (choć w smaku było znośne). Reszta była całkiem smaczna, ale z "łagodnych" odmian "uniwersalnych": wytrawne muskaty smakują jak wina półsłodkie/półwytrawne. Niemniej jednak nie sięgają włoskich białych, które też są na ogół przeciętne, choć aspirują.

Jednak Chorwaci są przyjemniejsi od Włochów. W stosunku do turystów. Może to kwestia czystego merkantylizmu. Ale chyba nie, bo nie narzucają się. Nie są nachalni. Włosi są bardziej zadufani w sobie. Ale - chyba jak z Polakami - łatwo ich podejść.
Wystarczy próbować mówić po włosku. :) Albo pochwalić się znajomością włoskiej historii lub wina. Od razu punkty u każdego kelnera. :) Kiedyś w restauracji w Mediolanie jakiś Amerykanin wybrzydzał na wina. Widziałem jak kelner ledwie ukrywał przewracanie oczami i słyszałem komentarze, jakie wygłaszał pod adresem snoba. Potem podszedł do mnie, a ja mu podmaśliłem. :) Od razu zapytałem, czy są jakieś wina domowe do wyboru. A jeśli nie, to które wino z okolicy poleca. To go tam ujęło, że na deser przyniósł nam jeszcze po kieliszku likieru gratis.

Chorwaci są bardziej wyluzowani i nie uważają się za pępek świata. Uprzejmie, przyjaźnie ściągają hajs od turystów. :) Bardzo sympatyczni ludzie. :)

Z moich doświadczeń - najgorsi są Francuzi. Straszliwe buraki. Niedawno w Strasburgu zamawiałem coś po angielsku, a kelnerka do mnie po francusku. Doskonale mnie rozumiała, ale nie zniżyła się do odpowiedzi po angielsku. Włosi, kiedy się do nich mówiło po angielsku zawsze starali się odpowiedzieć, ale najlepiej próbować - choćby i improwizować - po włosku. Będą poprawiać, ale z radością, że ktoś docenia ich język. :) I kiedy pytają po jedzeniu, czy w trakcie - czy smakuje - koniecznie trzeba odpowiadać, że to najlepsze risotto, jakie jadłeś w życiu a kucharz to artysta. :) Serio. :) Z Włochami wszystko idzie załatwić łatwiej, kiedy się im łechce próżność. Chorwaci nie uważają się za pępek świata, dla nich to po prostu biznes. A uprzejmość to jego część.

Romulus - 2017-08-04, 20:26
:
Elektra napisał/a:
Byłam parę lat temu w Chorwacji, najpierw w Zadarze, w kolejnym roku w Splicie, skąd jechaliśmy do Makarskiej i Dubrownika (do Zadaru, Splitu i Dubrownika latały samoloty z Gdańska, więc skorzystaliśmy).

Dubrownik mieliśmy w planach, ale okazał się być za daleko. Trzeba byłoby organizować kolejny nocleg na miejscu. Postanowiliśmy zostawić go sobie na jakiś "chorwacki deser", tj. polecieć kiedyś na weekend.

Elektra napisał/a:
Jedzenie niezłe, my się żywiliśmy głównie rybami (kupowaliśmy sobie świeżutkie dorady na targu) oraz chorwackim fast-foodami czyli burkami z różnym nadzieniem. No i te świeżutkie owoce i pomidory...

Kulinarnie Chorwacja była dla mnie rozczarowaniem. Burki mi nie podeszły, owoce morza to nie jest mój smakołyk. Zresztą, żadna tam chorwacka specjalność.
Dla mnie aspekt kulinarny każdej podróży jest kluczowy. I Chorwacja poległa na całym polu. W starciu z Włochami. Ale w moim przypadku spełniła się klątwa mojej koleżanki. Kiedy z dziesięć lat temu pierwszy raz jechałem do Włoch powiedziała: nie jedź. Sprawdź najpierw inne kraje, do Włoch jedź na końcu. Bo pojedziesz na początku, zakochasz się i po sprawie. I tak się stało. Włochy to dla mnie punkt odniesienia dla każdej podróży. I nakrywają czapką, póki co, każdy piękny chorwacki widok. O zabytkach nie wspominam, bo we Włoszech w każdej zapadłej dziurze można znaleźć jakieś cacko lub potknąć się o kamień, o który zranił się kiedyś da Vinci. :)

Ale pierwsze co zrobiliśmy po wstępnym rekonesansie na miejscu, to znaleźliśmy lokalny targ. I nakupowaliśmy pomidorów, papryki, winogrona, lokalnych wędlin u rzeźnika. I uczty, które robiliśmy sobie w domu z tych przysmaków przewyższały restauracje. :)

Chorwackie wina to sikacze. Trzeba pić tylko białe. Choć na dziesięć butelek różnych białych znalazłem jedno, które pachniało kanalizacją (choć w smaku było znośne). Reszta była całkiem smaczna, ale z "łagodnych" odmian "uniwersalnych": wytrawne muskaty smakują jak wina półsłodkie/półwytrawne. Niemniej jednak nie sięgają włoskich białych, które też są na ogół przeciętne, choć aspirują.

Jednak Chorwaci są przyjemniejsi od Włochów. W stosunku do turystów. Może to kwestia czystego merkantylizmu. Ale chyba nie, bo nie narzucają się. Nie są nachalni. Włosi są bardziej zadufani w sobie. Ale - chyba jak z Polakami - łatwo ich podejść.
Wystarczy próbować mówić po włosku. :) Albo pochwalić się znajomością włoskiej historii lub wina. Od razu punkty u każdego kelnera. :) Kiedyś w restauracji w Mediolanie jakiś Amerykanin wybrzydzał na wina. Widziałem jak kelner ledwie ukrywał przewracanie oczami i słyszałem komentarze, jakie wygłaszał pod adresem snoba. Potem podszedł do mnie, a ja mu podmaśliłem. :) Od razu zapytałem, czy są jakieś wina domowe do wyboru. A jeśli nie, to które wino z okolicy poleca. To go tam ujęło, że na deser przyniósł nam jeszcze po kieliszku likieru gratis.

Chorwaci są bardziej wyluzowani i nie uważają się za pępek świata. Uprzejmie, przyjaźnie ściągają hajs od turystów. :) Bardzo sympatyczni ludzie. :)

Z moich doświadczeń - najgorsi są Francuzi. Straszliwe buraki. Niedawno w Strasburgu zamawiałem coś po angielsku, a kelnerka do mnie po francusku. Doskonale mnie rozumiała, ale nie zniżyła się do odpowiedzi po angielsku. Włosi, kiedy się do nich mówiło po angielsku zawsze starali się odpowiedzieć, ale najlepiej próbować - choćby i improwizować - po włosku. Będą poprawiać, ale z radością, że ktoś docenia ich język. :) I kiedy pytają po jedzeniu, czy w trakcie - czy smakuje - koniecznie trzeba odpowiadać, że to najlepsze risotto, jakie jadłeś w życiu a kucharz to artysta. :) Serio. :) Z Włochami wszystko idzie załatwić łatwiej, kiedy się im łechce próżność. Chorwaci nie uważają się za pępek świata, dla nich to po prostu biznes. A uprzejmość to jego część.
Misiel - 2017-08-04, 22:30
:
Romulus napisał/a:
Z moich doświadczeń - najgorsi są Francuzi. Straszliwe buraki. Niedawno w Strasburgu zamawiałem coś po angielsku, a kelnerka do mnie po francusku. Doskonale mnie rozumiała, ale nie zniżyła się do odpowiedzi po angielsku. Włosi, kiedy się do nich mówiło po angielsku zawsze starali się odpowiedzieć, ale najlepiej próbować - choćby i improwizować - po włosku. Będą poprawiać, ale z radością, że ktoś docenia ich język. :) I kiedy pytają po jedzeniu, czy w trakcie - czy smakuje - koniecznie trzeba odpowiadać, że to najlepsze risotto, jakie jadłeś w życiu a kucharz to artysta. :) Serio. :) Z Włochami wszystko idzie załatwić łatwiej, kiedy się im łechce próżność. Chorwaci nie uważają się za pępek świata, dla nich to po prostu biznes. A uprzejmość to jego część.


W Meksyku wyszedłem z podobnego założenia jak Ty we Włoszech i próbowałem dukać po hiszpańsku (trochę też z konieczności, bo w dżungli mało kto mówił po angielsku), aż do momentu, kiedy kelner ostentacyjnie poprawił moją błędna końcówkę, a odchodząc mruczał coś pod nosem, że rzuciłby mnie na pożarcie wężom ;) .
Fidel-F2 - 2017-08-04, 23:27
:
Mieszkałem we Francji kilka miesięcy, przesympatyczni ludzie.
Shadowmage - 2017-08-05, 06:36
:
Francja jest różna. Na prowincji ludzie są fajni (i faktycznie nie gadają w żadnym języku oprócz swojego), w ośrodkach turystycznych/wielkich miastach trochę potrafią zadzierać nosa. Aczkolwiek akurat dziwi mnie to, co piszesz o Strasburgu - ja tam nic nie spotkałem takiego. Dogadywałem się co prawda głównie po niemiecku, ale po angielsku też nie było problemu. Może wzięli cię za człowieka UE i stąd mieli jakieś opory? :D
Romulus - 2017-08-05, 08:04
:
Shadowmage napisał/a:
Francja jest różna. Na prowincji ludzie są fajni (i faktycznie nie gadają w żadnym języku oprócz swojego), w ośrodkach turystycznych/wielkich miastach trochę potrafią zadzierać nosa. Aczkolwiek akurat dziwi mnie to, co piszesz o Strasburgu - ja tam nic nie spotkałem takiego. Dogadywałem się co prawda głównie po niemiecku, ale po angielsku też nie było problemu. Może wzięli cię za człowieka UE i stąd mieli jakieś opory? :D

Coś mi się wydaje, że gdyby nie unijne instytucje, to ranga tego miasta by spadła. Bo unijni urzędnicy zostawiają tam kupę pieniędzy. Aczkolwiek - to nie jest powód, aby ich lubić. :mrgreen: Może wręcz przeciwnie. Bo pewnie przez te instytucje jest tam drożej?

A może pani rozpoznała we mnie buraka ze Wschodu? :mrgreen:

Zdarzyło się, że mylono nas z Rosjanami. Nie ma chyba dla mnie większej obelgi za granicą, niż skierowane do mnie pytanie "Russian?". Jakby mi ktoś w gębę dał.
martva - 2017-08-05, 20:06
:
Romulus napisał/a:
Z moich doświadczeń - najgorsi są Francuzi. Straszliwe buraki. Niedawno w Strasburgu zamawiałem coś po angielsku, a kelnerka do mnie po francusku. Doskonale mnie rozumiała, ale nie zniżyła się do odpowiedzi po angielsku.


Złe podejście. Mój szwagier jeździł kiedyś po Europie i oświetlał rewię na lodzie. Opowiadał że jak się jeździło po Francji i się na przykład zgubiło drogę w jakimś miasteczku, to broń borze ne wolno pytać po angielsku, bo wezmą Cię za Anglika i wzgardzą. System wyglądał tak, że wchodziło się do knajpki, pytało głośno i wyraźnie po polsku 'Dzień dobry, czy ktoś tu mówi po polsku?', rozglądało się teatralnie, a potem pytało po angielsku o angielski. Nagle się okazywało że Francuzi to bardzo mili i pomocni ludzie.
Sabetha - 2017-08-05, 21:04
:
Z moich podróżniczych doświadczeń w kontaktach międzyludzkich najlepiej wspominam Ukraińców (nie licząc ukraińskich służb granicznych, tam naprawdę nóż się człowiekowi w kieszeni otwiera). Najgorzej zaś było na Litwie. Nie lubią nas tam, oj, nie lubią i da się to wyczuć.
Romulus - 2017-08-05, 21:24
:
Sabetha napisał/a:
Z moich podróżniczych doświadczeń w kontaktach międzyludzkich najlepiej wspominam Ukraińców (nie licząc ukraińskich służb granicznych, tam naprawdę nóż się człowiekowi w kieszeni otwiera). Najgorzej zaś było na Litwie. Nie lubią nas tam, oj, nie lubią i da się to wyczuć.

Poza tym, że to kraj na jeden raz, to mam to gdzieś. :)
Dla mnie Litwa to kraj, do którego warto pojechać, aby się przekonać, że nie ma tam po co wracać.
Ale w ogóle się im nie dziwię, że nie lubią Polaków. Jeżdżą tam te polskie wycieczki, aby zobaczyć totalnie nieciekawy i żałośnie tandetny obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, to jak się nachlają po hotelach i śpiewają "Hej, sokoły" (kurwa, serio?), to żal serce ściska. I wielkie paniska, przy okazji. Nawet Niemcy w Polsce mają więcej taktu.

Żenadą jest tam próbować mówić po polsku. Ale może moje wspomnienia są mało reprezentacyjne, bo byłem tam z 7 lat temu i pojadę tam ponownie tylko pod przymusem (od tamtej pory trzymam w "piwniczce" ichniejszy likier "Suktinis", z racji swoich właściwości nazywany przez nas "Sukinsynem".).

Wolę Zachód. Na Ukrainę zawitałem raz, na krótko i też serce się kraje, kiedy patrzy się na tą nędzę. Lwów byłby perłą, gdyby włożyć tam kilka miliardów euro.

Jako polski burak, po niedawnym chorwackim pobycie muszę pochwalić Polaków. Aczkolwiek, najbardziej zapamiętałem polskich Januszy. Niemniej jednak, przy takim nagromadzeniu rodaków w Chorwacji to jednak rachunek prawdopodobieństwa jest bezlitosny. Musi się trafić buractwo.

Pierwsza sytuacja. Plaża. Wszystko jest ok. Są Polacy, Niemcy, Włosi, cisi Austriacy i hałaśliwi Rosjanie. Ale w pewnym momencie przychodzi dwóch dżentelmenów. Rozstawiają jakiś mega chujowy stolik i dwa mega chujowe krzesełka. Nic złego. Poza tym, że rozstawiają je tuż przy wodzie. Tak, że podmywa im ich ohydne polskie stopy, a oni siedzą i palą szlugi. Do tego sączą browary - nie kupione w barze na plaży tylko przytargane "Tyskie" pewnie ze swojego Pierdziuchowa. Plaża jest niewielka, zatem rzucają się w oczy. Ludzie (także z Polski) podnoszą okulary słoneczne na dwóch cebulaków, niektórzy robią im zdjęcia.

Druga sytuacja. Też plaża. W pobliżu jest supermarket (Studenac, jeśli się nie mylę). Wracają rodacy z zakupów i głośno narzekają, że "oszustwo". Bo 8 kilometrów dalej, gdzie mieszkają, kiełbasa jest tańsza. No, motyla noga. Jasne że taniej jest im dalej od plaży. Na plaży zawsze jest drożej. Jak chcesz się nażreć, to zrób zakupy przy domu, z dala od plaży i nie piernicz farmazonów, że za najtańsze chorwackie piwo - sikacz, zapłaciłeś pół kuny więcej. Przy tym robią taką aferę, jakby im ktoś spod spoconej na słońcu dupy koc ukradł.

Choć nie hejtuję rodaków, to jednak ze smutkiem zauważyłem, że to "nasi" trzodę lubią robić o pół kuny, lub jakąś lokalną wersje nieznanego tam "parawaningu".
Sabetha - 2017-08-05, 22:25
:
Ale ja się wcale nie dziwię, że nas nie lubią, sama bym się nie lubiła w ich sytuacji :mrgreen:

Nie wiem, kiedy byłeś we Lwowie - dziesięć lat temu to była masakra, siedem lat później sama byłam zdumiona, jak dużo się zmieniło na plus.

Romulus napisał/a:
Wolę Zachód


A ja nie wiem, czy wolę - na pewno Zachód jest wygodniejszy i bardziej cywilizowany, za to Dziki Wschód to dopiero przygoda! Może jestem walnięta, ale zawsze chciałam zwizytować Rosję. Mam cichą nadzieję, że odważę się przyklepać tą podróżą cztery dychy na karku. Zanim to jednak nastąpi, mam zamiar odwiedzić Rumunię. W tym roku nie wyszło, może w przyszłym :)
MORT - 2017-08-05, 23:27
:
Sabetha napisał/a:
za to Dziki Wschód to dopiero przygoda! Może jestem walnięta, ale zawsze chciałam zwizytować Rosję.

Ale konno? //sab
Carmilla - 2017-08-06, 01:13
:
Sabetha napisał/a:
Dziki Wschód to dopiero przygoda! Może jestem walnięta, ale zawsze chciałam zwizytować Rosję. Mam cichą nadzieję, że odważę się przyklepać tą podróżą cztery dychy na karku.

Mnie już stuknęło a nie zwizytowałam do tej pory, choć też by się chciało. Kiedyś kręciła mnie Syberia... dopóki nie przeczytałam, że latem to tam temperatura +40 st. sięga. Ciut za wysoka jak na mój gust. Co nie zmienia faktu, że jak przeczytała, iż Władimir Władimirowicz zamierza za free rozdawać ziemię na Syberii obywatelom Rosji, to pożałowałam, że nie mam obywatelstwa :mrgreen: Skoro zaś go nie mam, to się nie zastanawiam, co ja bym tam robiła, gdybym już swoją działkę dostała.
Tymczasem wakacje spędziłam w kraju oj czystym, rzut beretem od obwodu kaliningradzkiego, na uroczej suwalskiej wsi.
Romulus - 2017-08-06, 08:20
:
Sabetha napisał/a:
Nie wiem, kiedy byłeś we Lwowie - dziesięć lat temu to była masakra, siedem lat później sama byłam zdumiona, jak dużo się zmieniło na plus.

Grubo ponad dziesięć lat temu. Na "pracowniczej" wycieczce - to mnie skusiło, sam bym się tam nie wybrał. Ale dobrze wiedzieć, że się tam zmienia krajobraz miejski. :) Bo nietrudno było sobie wyobrazić, że po włożeniu worków dolarów może być tam pięknie.
Sabetha - 2017-08-06, 20:53
:
MORT napisał/a:
Ale konno?


Konno, koleśno, pieszo - ja tam wymagająca nie jestem, każde warunki wytrzymam, jeżeli towarzystwo jest równe, a widoki piękne :-)

Carmilla napisał/a:
Kiedyś kręciła mnie Syberia... dopóki nie przeczytałam, że latem to tam temperatura +40 st. sięga.


Jestem z tych, którzy wolą +40 od -40, więc jednak wolałabym lato :D

Romulusie, w takim razie dziś nie poznałbyś Lwowa. Zresztą nawet ja nie jestem na bieżąco z tym, co się tam teraz dzieje, ale w październiku się wybieram, to zobaczę :)
Misiel - 2017-08-06, 21:55
:
Cytat:
Romulusie, w takim razie dziś nie poznałbyś Lwowa. Zresztą nawet ja nie jestem na bieżąco z tym, co się tam teraz dzieje, ale w październiku się wybieram, to zobaczę :)


Ja wybieram się za tydzień na 4 dni - polecasz jakieś konkretne miejsca spoza "głównego nurtu turystycznego"?
Sabetha - 2017-08-07, 09:01
:
Nieturystycznie (w sensie: prywatnym samochodem ze znajomą lwowianką w charakterze przewodniczki) byłam raz - dziewięć lat temu. Odwiedzaliśmy wtedy głównie knajpy i bary, ale było to zbyt dawno, bym Ci mogła podać konkrety :mrgreen:
Na pewno warto zwiedzić muzeum browarnictwa (można spróbować piwa, było bardzo dobre), iść na Politechnikę Lwowską (zwłaszcza na aulę główną), wbić na jakieś przedstawienie do Opery Lwowskiej. Jeżeli lubisz zwiedzać zabytkowe świątynie, to jest kilka ładnych, ale to już naprawdę "główny nurt" :)
Misiel - 2017-08-07, 10:28
:
Dzięki! Nastawiam się głównie na lwowskie knajpy, bo Szczerek bardzo je zachwalał w swoich książkach. ;)
Romulus - 2018-04-19, 06:13
:
W tym roku planuję spędzić trochę czasu urlopowego na Dolnym Śląsku. Finał we Wrocławiu. Ale wcześniej chciałbym trochę pozwiedzać urocze zakątki tego regionu. Ktoś miałby jakieś sugestie, gdzie urządzić sobie bazę wypadową? Świdnica? Jelenia Góra? Tak, aby było stosunkowo niedaleko z dojazdem do jakiegoś zameczku, czy czegoś podobnego. :) Albo do jak największej ilości atrakcji.
Fidel-F2 - 2018-04-19, 07:07
:
Bardzo ładny plan, sam bym się podczepił. Zdecydowanie kościoły pokoju w Świdnicy i Jaworze.
m_m - 2018-04-19, 07:41
:
O zamkach w Wałbrzychu i Bolkowie chyba nie trzeba wspominać.
Fidel-F2 - 2018-04-19, 07:48
:
I można jeszcze zahaczyć o zamek w Mosznie. Zamek sam w sobie dość ciekawy i z przyjemnym otoczeniem a na dodatek można potem mówić, że się było w Mosznie.
MrSpellu - 2018-04-19, 07:51
:
My mamy ambitny plan by w maju na tydzień kopsnąć się do Sopotu, a lipcu gdzieś w Bieszczady (jakaś agroturystyka, co by dzieciaki miały radochę).
Fidel-F2 - 2018-04-19, 08:01
:
Gdyby kto szukał agroturystyki w okolicach Gór Świętokrzyskich, polecam w Jeleniowie nieopodal Nowej Słupi. Zwie się Zacisze, jest tanio, są świetne warunki a właściciele to ludzie bardzo w porządku+, uprzejmi i pomocni ponad standard.*

*nie jest to moja rodzina, znajomi, i nie czerpię żadnych korzyści, po prostu kilka razy tam nocowałem i uważam, że trzeba wspierać takie podejście
goldsun - 2018-04-19, 08:21
:
Romulus napisał/a:
W tym roku planuję spędzić trochę czasu urlopowego na Dolnym Śląsku. Finał we Wrocławiu. Ale wcześniej chciałbym trochę pozwiedzać urocze zakątki tego regionu. Ktoś miałby jakieś sugestie, gdzie urządzić sobie bazę wypadową? Świdnica? Jelenia Góra? Tak, aby było stosunkowo niedaleko z dojazdem do jakiegoś zameczku, czy czegoś podobnego. :) Albo do jak największej ilości atrakcji.


Kilka lat temu zrobiliśmy sobie w tamte rejony wypad dłuższy z dzieciakami i namiotem, więc nie siedzieliśmy w jednym miejscu wypadowym, ale może coś z tego się przyda.
Do pozwiedzania polecałbym:
- twierdza Kłodzko, włacznie ze zwiedzaniem nocnym (można spać powyżej twierdzy, albo w namiocie, albo w domku, warunki ... w Malborku na polu namiotowym są lepsze :-) )
- twierdza srebrna góra, w samej srebrnej górze spaliśmy w miasteczku w jakimś hoteliku przy samym rynku (chyba rynku), polecałbym w razie czego
- kompleks riese - podziemia od Hitlera, jest tego od groma, można sobie różne wycieczki pod ziemią zaliczyć
- Książ wiadomo, ale obok są też drugie ruiny zameczku, same ruiny takie sobie, ale szlak z zamku Książ fajny do przejścia. Polecam ubrać się ciut do chodzenia po górach, a nie sandały i szpilki. :-)
- Pałacyk Marianny Orańskiej - można zobaczyć, ładny, głównie z zewnątrz, chociaż dalej mocno zniszczony
- Moszna - wiadomo, jeden z ładniejszych pałacyków w Polsce chyba i nie zniszczony, aktualnie w środku częściowo hotel :-)
- trochę dalej - zamek Czocha, znany z kilku filmów, też fajnie się zwiedza, włącznie z ukrytymi przejściami itp.
- zamek Grodno - da się pozwiedzać, ale raczej "przy okazji"
- można też odbić trochę dalej i zwiedzić Błędne skały, albo po czeskiej stronie Ardspach
Trojan - 2018-04-19, 08:50
:
Romulus napisał/a:
W tym roku planuję spędzić trochę czasu urlopowego na Dolnym Śląsku. Finał we Wrocławiu. Ale wcześniej chciałbym trochę pozwiedzać urocze zakątki tego regionu. Ktoś miałby jakieś sugestie, gdzie urządzić sobie bazę wypadową? Świdnica? Jelenia Góra? Tak, aby było stosunkowo niedaleko z dojazdem do jakiegoś zameczku, czy czegoś podobnego. :) Albo do jak największej ilości atrakcji.


jeżeli szukasz bazy wypadowej - to najbardziej pasowałaby Jelenia Góra - no i zależy ile dni chcesz na to poświęcić. Bo plan goldsuna - to albo na wyjazd na jednak takie luźne dwa tygodnie albo tydzień w biegu/aucie.
Asuryan - 2018-04-19, 15:07
:
Do polecanek Goldsuna dorzucił bym:

przede wszystkim Kowary - Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska (i od wyglądu danej miniatury uzależnił bym ewentualne dodatkowe zwiedzenie danego zabytku na miejscu).
Karpacz - Świątynia Wang.

Jako baza wypadowa chyba Jelenia Góra najlepsza.
Romulus - 2018-04-19, 17:04
:
Dzięki. Chyba zdecyduję się na Jelenią Górę. Chociaż Świdnica taka ładna, aby tam pomieszkać.
Plan podróży pewnie obejmie tydzień, może z haczykiem, bo mam dwa tygodnie letniego urlopu. Postaramy się zobaczyć jak najwięcej, bo nie lubimy siedzieć w miejscu. A czy Świdnica, czy Jelenia Góra - pewnie na dzień, góra dwa, a potem tylko wypady do knajp. :)

Ale ten pensjonat od Fidela też wygląda spoko.

No i nie mogę nie być w Mosznie. :)

Zabieram się za mapę i planowanie. Zamki i pałace to podstawa. W Książu byłem w zeszłym roku. Bolków też mam na liście, choć śfager ze śfagerką byli i trochę zawiedzeni wrócili, ale i pogoda im nie dopisała.

Świdnica ma jakieś zacne pijalnie lokalnego piwa? Bo o Wrocław nawet nie pytam. :)
Stary Ork - 2018-04-19, 17:29
:
Romulus napisał/a:
No i nie mogę nie być w Mosznie.


W Mosznej? //panda
Fidel-F2 - 2018-04-19, 17:32
:
Ten Jeleniów to nie pensjonat, nie możesz wynająć jednego pokoju. Za 150 PLN/doba (do 4 osób) wynamujesz cały domek z trzema sypialniami i salonem. Jak jest więcej luda, cena maksymalnie może wzrosnąć do 250. Wynajęliśmy kiedyś w siedmiu za 200 na dobę. W sumie są tam 3 małżeńskie i 3 pojedyncze łóżka. Ale przy tej ilości problem zaczyna robić jedna łazienka.
Fidel-F2 - 2018-04-19, 17:34
:
Orku, zły dzień?
Stary Ork - 2018-04-19, 17:39
:
It's not easy being green.
Elektra - 2018-04-19, 19:33
:
MrSpellu napisał/a:
My mamy ambitny plan by w maju na tydzień kopsnąć się do Sopotu,

A co chcecie tam robić aż tydzień? Bo na plażowanie raczej nie będzie jeszcze warunków. ;)
Trojan - 2018-04-20, 00:13
:
Pomyślcie też o Lubiążu i opactwie Cystersów

Jeżeli zamki to priorytet to konieczne Czocha.
Misiel - 2018-04-20, 07:18
:
Był ktoś może w Andaluzji i ma jakieś wskazówki? Lecimy tylko na tydzień (docelowo Malaga), a tam do zobaczenia Sevilla, Kordoba, Grenada, Kadyks, Ronda, Gibraltar... Na wszystko na pewno nie starczy czasu.
Fidel-F2 - 2018-04-20, 08:12
:
Kadyks
Trojan - 2018-04-20, 08:13
:
Romku:

tu poglądowo o opactwie:

http://pedeka.pl/2016/03/...pactwa-lubiazu/

Jak Jelenia Góra - to zamek Czocha (jeden z lepiej zachowany klasycznych zameczków graniczno-obronnych - nawet hotel w nim jest; znany z "dzie jest jenerał")
oraz Zamek Chojnik
MrSpellu - 2018-04-20, 09:07
:
Elektra napisał/a:

MrSpellu napisał/a:
My mamy ambitny plan by w maju na tydzień kopsnąć się do Sopotu,

A co chcecie tam robić aż tydzień? Bo na plażowanie raczej nie będzie jeszcze warunków.


Będziemy wdychać morskie powietrze. Siedzieć w jebutnej piaskownicy (nawet w polarach) i rzucać kamienie do morza. Szukać muszelek. Wszystko to co lubią czterolatek i dwulatka :)

@Fidel, dzięki za cynk. Robię rozpoznanie.
MrSpellu - 2018-04-20, 09:09
:
Misiel napisał/a:
Był ktoś może w Andaluzji i ma jakieś wskazówki? Lecimy tylko na tydzień (docelowo Malaga), a tam do zobaczenia Sevilla, Kordoba, Grenada, Kadyks, Ronda, Gibraltar... Na wszystko na pewno nie starczy czasu.


Alhambra w Grenadzie. Trzeba. Byłem dawno temu, wrażenie pozostało do dziś.
Gibraltar przereklamowany. Taka tam obsrana przez mewy skała. Bądź przejazdem, zobacz, kiwnij głową i jedź dalej.
Misiel - 2018-04-20, 15:00
:
Fidel-F2 napisał/a:
Kadyks


Byłeś osobiście czy oczyma wyobraźni czytając Oblężenie? Mnie to miasto kusi właśnie w związku z trwającą lekturą powieści, ale chyba jednak leży trochę za bardzo na zachód, żebyśmy dali radę je ogarnąć.

MrSpellu napisał/a:
Alhambra w Grenadzie. Trzeba. Byłem dawno temu, wrażenie pozostało do dziś.
Gibraltar przereklamowany. Taka tam obsrana przez mewy skała. Bądź przejazdem, zobacz, kiwnij głową i jedź dalej.


Dziewczyny chcą zobaczyć małpki :( . Ale Alhambry nie odpuszczę.
Asuryan - 2018-04-20, 15:25
:
MrSpellu napisał/a:
Będziemy wdychać morskie powietrze. Siedzieć w jebutnej piaskownicy (nawet w polarach) i rzucać kamienie do morza. Szukać muszelek. Wszystko to co lubią czterolatek i dwulatka :)

To samo, tylko lepiej, możecie robić nad otwartym morzem zamiast nad zatoką... Choćby we Władysławowie czy w Jastrzębiej Górze.
Beata - 2018-04-20, 15:37
:
No ale kto tam ich znajdzie? A w Sopocie mają przynajmniej jakąś szansę... //evil
Elektra - 2018-04-20, 16:16
:
Asuryan napisał/a:
To samo, tylko lepiej, możecie robić nad otwartym morzem zamiast nad zatoką... Choćby we Władysławowie czy w Jastrzębiej Górze.

Też miałam coś podobnego napisać, z drugiej strony, jak będzie np. deszcz padał, to w Sopocie i okolicach jest więcej możliwości spędzenia czasu niż w powyższych miejscowościach (w których poza sezonem NIC nie ma).
Fidel-F2 - 2018-04-20, 16:38
:
Wtedy wyciągasz planszówki.
MrSpellu - 2018-04-20, 19:47
:
Dyskusja jest akademicka. Mam rezerwację na Sopot :)
Elektra - 2018-04-21, 12:22
:
A tak z ciekawości, gdzie w tym Sopocie?
Trojan - 2018-04-21, 15:13
:
Na molo
MrSpellu - 2018-04-21, 23:11
:
Musiałbym sprawdzić, ale rzut beretem od morza.
Trojan - 2018-05-01, 20:51
:
W sumie zapomniałem o jednym z najciekawszych miejsc do paczenia i do mieszkania ewentualnego.
Zamek Kliczkow
Romulus - 2018-06-04, 10:49
:
Byłem w maju w Madrycie. Moje pierwsze hiszpańskie miasto. I bardzo mi się podobało. Choć drożej niż we Włoszech. Za pokój w fajnym eko-budżetowym hotelu płaciłem więcej niż zapłacę za pobyt w podobnych warunkach w Mediolanie za niedługo. Zrzucam to trochę na karb miejscówki. Bo hotelik był położony niedaleko dworca głównego Atocha, tuż przy muzeum Reina Sofia, niedaleko Prado, Muzeum Thyssen, czy Parki Retiro. Może odległość od tzw. ścisłego centrum mnie zmyliła? Nie było daleko - raptem jakiś kwadransik wyluzowanego spaceru miłą okolicą. A że główna trasa od dworca do placu Mayor (Calle Atocha) była w remoncie, to i lepiej pójść wąskimi uliczkami, zamiast przedzierać się kładkami, bo można znaleźć mnóstwo fajnych miejsc. Głównie sklepów i barów. :)

Madryt jest bardzo przytulnym miastem. I czystym. Oraz bezpiecznym. Szwendając się nawet po zmroku, nawet przez moment nie czułem niepokoju. Z drugiej strony, w stronę jakichś slumsów się nie wybierałem. :) Świetnie się je zwiedza. A że byłem tam po raz pierwszy, to trzeba było zrobić rundę obowiązkową po najważniejszych atrakcjach. Najgorszym z nich była madrycka katedra, naprzeciwko wejścia do pałacu królewskiego. Ale pisali, że jedna z najbrzydszych w kraju, więc nie byłem jakoś specjalnie zawiedziony. Niemniej, pisali prawdę. Pałac Królewski - jak to pałac - przepych, splendor, rozmach.

Najważniejszą atrakcją były muzea. Reina Sofia wpadła nam nieoczekiwanie. Nie wybierałem się, ale była w podwórku. A poza tym siedzieliśmy w knajpce ciesząc się słoneczkiem i lokalnymi napitkami. Ale było ok. 19.00, zaczęła zbierać się kolejka. Sprawdziliśmy, okazało się, że od 19.00 do muzeów tam wchodzi się za darmo. To poszliśmy. Szybko nam zeszło, bo celowaliśmy tylko w konkretne dzieła: Goya i Picasso oraz Dali.

Do Prado z kolei wchodzenia za darmo po 19.00 nie polecam. Bo tu już trzeba wiedzieć, po co się wchodzi i celować w konkretne sale. Gdyż w przeciwnym wypadku nie da rady się niczego porządnie obejrzeć. Jest tego za dużo, a muzeum to jest spore. Nie wiem, czy większe od Ufizzi we Florencji. Ale bardzo duże. Do tego trzeba się orientować przy pomocy mapy. Zatem, jeśli ktoś pierwszy raz chce tak startować to może da radę. Ale to karkołomne zadanie.

Ja nie jestem koneserem sztuki, rozpoznaję i kojarzę co wazniejszych twórców. I nie zwiedzam takich muzeów pieczołowicie wgapiając się w każdą wiszącą pracę. Niemniej, przejście tego muzeum zajęło nam jakieś trzy godziny na swobodnym spacerku. Ale z mapą w ręku, aby się nie zgubić, tj. aby nie minąć jakichś ważnych sal. Zaliczyliśmy wszystkie, ale część po prostu była takim oglądaniem dla oglądania.

Żarcie w Madrycie szybko nam się wyklarowało jeśli chodzi o miejsce. Targ San Miguel. Podobny do Mercato Centrale we Florencji, ale mniejszy, bo jedno poziomowy. Zatem bary z przekąskami, napitkami sąsiadują z punktami targowymi z warzywami, mięsem itp. Po wyczajeniu, kiedy są tam godziny szczytu ("przeloty" grup turystycznych) przychodziliśmy o takich porach, aby sobie na luzie usiąść lub postać jak ludzie. :) I zjeść oraz się napić.

Poza tym jakieś lokalne restauracje na uboczu, aby zjeść coś lokalnego ale nie spod sztancy.

Generalnie, to idealne miasto na weekend. Trzy dni i noce, aby sobie spokojnie zwiedzić i pożyć na luzie. Choć i tak wszystkiego nie widzieliśmy. Bo jednak szwendactwo bez celu też ma swoje potrzeby. Relaks w czystej postaci. Chętnie bym tam wrócił, choć te bilety lotnicze to drogie są.

Jednak, na marginesie, mam jakąś słabość do lotów LOT-em. Najlepiej je wspominam. Tel Awiw, Mediolan, teraz Madryt - same miłe wspomnienia z lotu. Wygodnie, bezstresowo. Teraz mnie czeka lot do Mediolanu Rajanem i już mi się odechciewa. Ciasno, nerwowo (jakieś mam szczęście do wyjących bachorów w Rajanie), choć i tak lepiej niż WizzAirem, z którym mam krechę za okantowanie mnie przy rezerwowaniu miejsca (tj. w jedną stronę kiedyś mnie z małżonką rozdzielono i siedziała kilka rzędów dalej, a ja się - na dodatek - męczyłem z - tak jest! - bachorem, który mi nie dawał się zdrzemnąć). Jakoś LOT-u do tej pory mi się nie trafiło źle wspominać. Zobaczymy wiosną, jak wypali ponownie Tel Awiw.
Fidel-F2 - 2019-09-23, 08:35
:
Znów w Beskid Żywiecki. Może tym razem Babia Góra się uda. Właśnie dojeżdżam do Żywca, powrót w piątek.
Stary Ork - 2019-09-23, 08:45
:
Trzymam kciuki za pogodę, ja w tym roku miałem Babią za każdym razem bezchmurnie (chociaż raz była na szczycie słowacka pielgrzmka, ale co zrobisz, no nic nie zrobisz). Od której strony planujecie wejście?
Dzisiaj w nocy jadę w Tatry, w planie były Rysy ale wróbelki ćwierkają że śnieg już leży - więc pewnie skończy się na Dolinie Pięciu Stawów. Chyba że warunki pozwolą na Czerwone Wierchy, ale zorientujemy się na miejscu.
Fidel-F2 - 2019-09-23, 08:59
:
Trasa wygląda tak Złatna-Rysianka-Korbielów-Markowe Szczawiny-Babia. Chyba perć Akademików.
Stary Ork - 2019-09-23, 09:06
:
Czyli Pilsko też zaliczacie? Jakoś mi z tą górą od lat nie po drodze :mrgreen: . Perć Akademików fajnie zrobić przy dobrej pogodzie, mam nadzieję że Wam dopisze.
Fidel-F2 - 2019-09-23, 09:27
:
Nie, Pilsko raczej omijamy, chociaż kto wie co wyjdzie po drodze. Pogoda zapowiada się niezła, lepsza niż rok temu gdy zacinał deszcz ze śniegiem mieszany momentami z mikro-gradem i z rana wychodziło się przy kilkustopniowym mrozie. Ale jesteśmy przygotowani na każdą pogodę. Z drugiej strony chłodna pogoda nie jest zła, człowiek się w ruchu rozgrzewa a nie przegrzewa.
Stary Ork - 2019-09-23, 10:05
:
Nic tak nie rozgrzewa jak 20-kilowy plecak :badgrin:
MrSpellu - 2019-09-23, 10:14
:
Dziwnie napisałeś Flammenwerfer 41 //mysli
Stary Ork - 2019-09-23, 10:16
:
A jak myślisz, ile wazy zbiornik FmW41 i gdzie się go nosi? --_-
MrSpellu - 2019-09-23, 10:18
:
22kg --_-
Stary Ork - 2019-09-23, 10:20
:
Z przewodem i prądownicą --_-
Fidel-F2 - 2019-09-24, 17:24
:
Ok, Pilsko jednak zdobyte. Jutro z Korbielowa na Markowe Szczawiny, ok 20 km i 1200m w pionie. Będzie ciężko.
Stary Ork - 2019-09-24, 23:21
:
Rysy zrobione.
Fidel-F2 - 2019-09-25, 03:20
:
Widziałem Cię dwa razy. Raz z Rysianki, raz z Pilska.
utrivv - 2019-09-25, 06:50
:
Fidel-F2 napisał/a:
Widziałem Cię dwa razy. Raz z Rysianki, raz z Pilska.

Serio Orku, to ty jesteś Yeti? //panda
Stary Ork - 2019-09-25, 12:54
:
Dopiero po tylu latach załapałeś? Reszta forum wie od dawna i co, nikt nie wygadał? --_-

Fidel-F2 napisał/a:
Widziałem Cię dwa razy. Raz z Rysianki, raz z Pilska.


Przecież Ci machałem.

Rysy koszą mazaki i urywają pytonga; nie jest to góra którą poleciłbym z czystym sumieniem niedzielnym turystom (chociaż podobno przyciąga jak magnes debili w japonkach - na szczęście poza sezonem i w tygodniu w góry chodzą ludzie których chcemy spotykać w górach, a nie biomasa której jedyną kwalifikacją do turystyki górskiej jest posiadanie tętna i wzroku). Można je spokojnie robić w jednodniowym podejściu jeśli pogoda dopisuje - planowałem wejście pewnie gdzieś w przyszłym roku, z noclegiem w schronisku nad Morskim Okiem żeby o w okolicach świtu być już nad Czarnym Stawem, ale niechcący trafiliśmy wczoraj na świetne warunki i żal było nie wykorzystać (w planie był spacer do Doliny Pięciu Stawów). Z parkingu w Polanicy Białczańskiej wyszliśmy o piątej rano jeszcze w kompletnej ciemności - spory błąd który mógł się skończyć smutno, w okolicy kręcą się niedźwiedzie, coś na nas burczało w zaroślach i ryczało w oddali. Na szczęście się udało, ale wolałbym tego spaceru nie powtarzać. Tym bardziej, że w schronisku dowiedzieliśmy się że po okolicy szwenda się od paru dni niedźwiedzica z młodymi. Noż kurważ twarz --_- .
Podejście do Morskiego Oka to w zasadzie spacerek asfaltem, wystarczy tylko zjawić się w okolicy skoro świt żeby uniknąć wkurzających tłumów; do Czarnego Stawu mamy fajną rozgrzewkę, zwłaszcza że to pierwszy filtr oddzielający niedzielnych spacerowiczów od zdeterminowanych piechurów. I zaczynamy wspinaczkę.
Do Buli w zasadzie wystarczy mieć trochę kondycji i nic poza tym, wchodzi się jak po schodach, tyle że trzeba się natyrać - ale w dwie godziny powinno się to udać każdemu kto nie łapie zadyszki po wejściu na trzecie piętro. Potem zaczyna się zabawa.
W zasadzie cała reszta drogi na szczyt to wspinaczka z prawdziwego zdarzenia gdzie trzeba używać rąk nawet bardziej niź nóg; szlak jest ubezpieczony łańcuchami ale i tak sporo wymaga. Nie będę zgrywał kozaka - przez całą drogę jedna połowa mnie wrzeszczała NAPRZÓD! TU JEST BOSKO! WAAAAAAAAAAGH!!!!, alw druga w tym czasie skrzeczała Zginiemyzginiemyzginiemykurwazginiemyiniktponasniezapłacze; zdarzały się miejsca gdzie leżał śnieg, było gdzieniegdzie trochę lodu, a nawet bez tego jest tam zwyczajnie wąsko i przez cały czas w zasadzie po jednej stronie mamy przytulną, gościnną ścianę, a po drugiej parusekundowy lot w dół, kilka odbić od zbocza i zasrany zgon pół kilometra poniżej. Pikanterii dodaje sytuacji to, że od pewnego momentu dużo łatwiej iść w górę niż zejść w dół (nasuwa się stary niemądry dowcip Co to jest: wisi na ścianie i wyje? Dupa a nie taternik - ale atak paniki na takim szlaku to nie jest powód do śmiechu, widziałem na górze dziewczynę całą zlaną potem i ze wzrokiem zająca złapanego w reflektory). W paru miejscach miałem, co tu kryć, pełne galoty - przełączka pod samym szczytem gdzie za punkt podparcia nad przepaścią mamy występ szerokości pół buta rozmiar 37, albo mijanka gdzie ustępowaliśmy miejsca schodzącym ściskając się we czwórkę na lekko oblodzonej półeczce gwarantują swobodę wypróżnienia skuteczniej niż laxigen.
Koniec końców udało się. Zeszliśmy już na słowacką stronę - szlak jest tam o jakieś siedemnaście rzędów wielkości łatwiejszy, z grubsza na poziomie Perci Akademików na Babiej, tyle że dużo, dużo dłuższy i męczący - kolana mi dzisiaj nie ślą dziękczynień za wczorajszy dzień. Od szczytu do Popradskiego Plesa schodziliśmy circa about 4 godziny bez dużego pośpiechu ciesząc się widokami, pogodą i tym, że góra nie próbuje już nas zabić. Słowacka strona jest też o tyle przyjemniejsza że to południowy stok - jest dużo cieplej, a latem nie zalega jeszcze zimowy śnieg i lód.
Czy poleciłbym komu? I tak, i nie. To jest wymagająca góra, więc jeśli ktoś nagle po trzech dekadach wysiadywania zapragnie wstać z kanapy i ruszyć, zalecałbym raczej zimny okład i spokojne popołudnie w zaciemnionym pokoju dopóki ochota nie przejdzie. Ale to nie jest ekstremalnie trudna góra; od słowackiej strony można w zasadzie wejść, zejść i nawet nie zabrudzić sobie bielizny. Od polskiej trzeba już mieć głowę na karku i nerwy na wodzy. Na pewno można sporo się dowiedzieć o sobie, ja na przykład dowiedziałem się że cholernie chcę tam wrócić, chociaż jeszcze wczoraj o tej porze marzyłem tylko o tym żeby zejść z tej jebanej kupy kamieni, wyprowadzić się do Holandii i nigdy, przenigdy nie wchodzić wyżej niż na pierwsze piętro.

Tutaj całkiem nieźle widać jak wygląda górny odcinek trasy:


Romulus - 2022-08-16, 15:33
:
Jeżdżę po Europie jak głupi czasami i nie zauważyłem, że w sumie za zachodnią granicą jest duży kraj. Czyli na zasadzie cudzie chwalicie swego nie znacie, skoczyłem sobie autkiem do Niemiec, konkretnie do Berlina.

Miasto wielkie, rozlazłe i nie przypadło mi do gustu jako city break. Muzea wielkie, zorganizowane jak pułapki na turystów - w jednym wisi Picasso i Dali, w innym wisi Botticelli, w jeszcze innym... Trzeba się nachodzić, aby wszystko obejrzeć. A raczej najeździć.

Ale Berlin zachwyca komunikacją publiczną. Choć sprawia wrażenie skomplikowanej to Google Maps ją radykalnie upraszcza i czyni przyjazną. :mrgreen: A wtedy jeżdżenie metrem, pociągiem to zabawa sama w sobie. Szczególnie ze specjalnym biletem za 9 euro na wszystko przez miesiąc, który został wprowadzony z okazji kryzysu energetycznego. :) W zasadzie przekonałem się, że samochód w Berlinie to zbędny balast. Dlatego dobrze, że autko zostawiliśmy na parkingu Park & Ride przy dworcu w Grunau i dalej już jeździliśmy pociągami i metrem. Można też autobusem, ale po co. Miasto przyjazne ruchowi rowerowemu i to bardzo i gdyby nie upał to pewnie zjeździłbym je także na dwóch kołach.

Na osobny akapit zasługuje Dworzec Główny. Trochę tych dworców w Europie widziałem, od Izraela po Porto. Do tej pory moje ulubione to Libona i Porto, bo bardzo przyjazne także dzięki przejrzystej i ogromnie upraszczającej życie zasadzie podróżowania po mieście i za miasto. Mediolan - gmach z faszystowskim rozmachem i po faszystowsku robi wrażenie. Termini w Rzymie - brud i bałagan. Florencja - taka schludna nowoczesność. Bolonia - wielkie to, choć na pierwszy rzut oka niepozorne gmaszysko (od środka niepozorne). Madryt też nowoczesny, ale nijaki. Izrael: Tel Aviw i Jerozolima robią swoimi wrażenie tylko z uwagi na patrole wojskowe i kontrole bezpieczeństwa przeprowadzane przez uzbrojonych małolatów, którym ledwie wąs się sypnął. Ale bardzo uprzejmych.

No, ale Hauptbanhof w Berlinie to potęga. Wygląda w środku bardzo nowocześnie, przytłacza szkłem i stalą a jednocześnie miałem wrażenie, że jestem w jakimś dziele sztuki. I bardzo czysty. Jak wszystkie berlińskie dworce i stacje metra. Nawet te odległe, jak Grunau.

Mieszkałem w hotelu w dzielnicy Moabit, tej - podobno - najbardziej zróżnicowanej etnicznie. Coś tam czytałem o przestępczości, ale wracając do hotelu późnym wieczorem nie miałem okazji nawet się przestraszyć. Chętnie bym tam wrócił bo od zatrzęsienia jest tam restauracji reprezentujących różne style z Bliskiego Wschodu, libańskie, jemeńskie, tureckie, w zasadzie można dopisywać dalej.

Niemieckie żarcie jest takie samo jak czeskie - nie do zjedzenia. Dlatego bardziej smakowała mi nowa tradycyjna kuchnia niemiecka (i polska), czyli kebsy, czyli street food. Gwiazda to Kebap Mustafy, ponoć słynny na całą Europę. Zapewne bardziej jako turystyczna zajawka. Ale na pewno utrzymująca kilka pobliskich sklepów. :mrgreen: Bo kolejki są spore. My czekaliśmy trzy godziny. Ale złapaliśmy klimat bardzo szybko. Taki steet style: stoisz i wiesz, że postoisz. To nie ma co stać samotnie, najlepiej w grupie. A jeszcze lepiej, z piwkiem, choć niektórzy nie krępowali się i z ziołem. :mrgreen: Zatem stojąc sobie naszą skromną drużyną zrobiliśmy kilka piwek, zadzierzgnęliśmy więzy przyjaźni z przedstawicielami narodu hiszpańskiego, a nawet z jakimiś wyluzowanymi Duńczykami, chyba. Kebap od Mustafy - nie wiem, czy najlepszy w Europie, ale dupę urywał. Nie tylko z powodu gastrofazy, którą uruchomiło piwko i trzy godziny czekania. Soczysty, ale się sos nie wylewał więc szamałem z coraz mniejszą obawą, że sobie zasyfię ulubioną koszulę z Macaroni Tomato. :) Mięso zrobione tak, że chyba wcześniej takiego w kebsie nie jadłem. A był to zwykły doner, dodam. Kolejne, które jedliśmy w sobotę i niedzielę na przegryzkę w ciągu dnia, nie miały szans. Dobre, ale tak dobre jak typowe w Polsce. Jesz a potem masz wyrzuty sumienia, że się nawpierdalałeś i przez tydzień możesz wcinać tylko sałatki popijane wodą, żeby sumienie uspokoić. A potem przez dwa miesiące nie myślisz o następnym. Ale ten od Mustafy - poezja.

Do Berlina pewnie szybko nie wrócę, choć Niemcy mam jeszcze w planach we wrześniu. Ale gdyby mnie ktoś namawiał, to pod warunkiem, że będzie kebap u Mustafy.
Stary Ork - 2022-10-13, 20:32
:
Dziś na zakończenie sezonu pętelka Sopotnia - Pilsko - Rysianka, w znakomitej kompanii (to znaczy tylko ja i Syriusz arcypies, żaden parweniusz nie kalał nam gór natrętną obecnością w zasięgu słuchu) i w punkt trafionej aurze. Prawie 26 kilometrów, sporo ponad 900 m różnicy poziomów, urozmaicony profil, żyć, nie umierać. Do samej hali Miziowej szło prosto jak pyty strzelił, dość sucho - co prawda Syriusz skorzystał z okazji żeby pierwszą kałużę pokonać w bród, ewidentnie szukając aligatorów mułowych - ale za to na szlaku dosłownie nikogo, góry były nasze i byliśmy jak Basergor-Kragdob i Basergror-Kobal; całą drogę się spieraliśmy, który był który, bez konkluzji.

Aligatorów mułowych nie spotkaliśmy, ale za to drogę przebiegła nam łania, z koron wydzierały się ptaszyska, niechybnie trupojady wietrzące rychły posiłek (niedoczekanie, skurwysyny, po moim trupie). Trochę wyzwań zaczęło się już przy samym ataku szczytowym, stromizna nam niestraszna, ale środkowa część podejścia wiodła bruzdą pełną błota, co gorsza gliniastego, więc zjechać na takiej nawierzchni to rzecz łatwiejsza niż znaleźć rym do "wuj". Long story short, udało się, choć zejście już było dużo zabawniejsze; pro tip: do asekuracji najlepiej w danych warunkach wykorzystać rasy psów nieco bardziej stateczne, a nie jednorazowy prototyp który powstał, kiedy Usain Bolt wyruchał beczkę amfetaminy.

Odcinek hala Miziowa - Rysianka mokry i solidnie ubłocony, bajora i rozlewiska zmuszały nas do szerokich obejść flanką, do tego stopnia spowalniając marsz, że trasę wycenianą na 2,5 godziny zrobiliśmy w 2,5 godziny. Poza tym nawet mimo flankowania bagien trafialiśmy na miejsca, w któych ja zapadałem się po kostki, a Syriusz zapadał się do połowy Syriusza - to znaczy zapadałby się, bo ma drań wdzięk, grację i jednostkowy nacisk na podłoże jak czołg albo Legolas.

Z Rysianki mieliśmy praktycznie tylko zejście, a Syriusz udowodnił swoją przewagę intelektualną nad mną, wskazując w jednym miejscu właściwy szlak, na co ja natychmiast udowodniłem swoją przewagę siły i autorytetu, wybierając inny kierunek i fundując nam półtora kilometra bonusowego marszu. Mać. Siła i upór zawsze zatriumfują nad inteligencją i rozsądkiem, ale po chuj mi to było. Enyuej, dotarliśmy w końcu do naszego wiernego Orkowozu, co wszyscy uczestnicy wyprawy przyjęli z niejaką ulgą.

A, byłbym zapomniał, po wszystkim kolana walnęły mi papierami i poszły w świat szukać lepszego chlebodawcy, więc gdyby kto mógł polecić sprawdzone zastępstwo, to jakby co pisz@berdychiv.ua //mysli W przeciwnym wypadku nogi w zasadzie mi się już nie będą zginać nigdy.


Syriusz, half-dog, half-amazing.


Naszej drogi strzegły pradawne totemy. Na zdjęciu Gork, or possibly Mork.
Fidel-F2 - 2022-10-13, 20:56
:
W pyteczkę. Zazdraszczam. Na Rysiance dawali w dechę pierogi a na Miziowej ozorki w chrzanowym.
Kszych - 2022-10-13, 21:02
:
Opis boski. :badgrin: A Syriusz jest co najmniej równie fantastyczny jak jego imię.
Stary Ork - 2022-10-17, 06:11
:
Syriusz oficjalnie jest najlepszym psem na świecie, są na to papiery - a nawet nie musi się starać.