Zaginiona Biblioteka

Czytelnia - Recenzje

Tyraela - 2007-10-30, 20:42
: Temat postu: Recenzje
Taki punkt zbiorczy, wór, do którego wrzucamy recki książek, które czytaliśmy. Wiadomo, o co chodzi.
Dobrze by było, gdybyście oceniali książki w stali 1-10 O.o
Toudisław - 2007-10-30, 20:58
:
Neil Gaiman Nigdziebądź

Z dużym zaciekawieniem wziąłem się za tą pozycje. Zupełni nie wiedząc czego się mogę po niej spodziewać. Gaiman to bardzo dobry pisarz ale chyba jednak bardziej gustujący w opowiadaniach lub mikro powieściach. Powieść jest polecana przez Andrzeja Sapkowskiego. Sapkowski napisał też wstęp do Nigdziebądź, który zresztą radżę omijać na początku bo zdradza sporo z tego co się ma dopiero wydarzyć.

Bochateram Nigdziebądź jest Richard Olivier Mayhew. To bardzo przeciętny człowiek, wręcz nudny. Ma stałą prace i narzeczoną w jego życiu nie dzieje się nic niezwykłego. Do czasu aż postanawia pomóc rannej dziewczynie znalezionej w parku. To wydarzenie odmienia całe jego dotychczasowe życie. Richard trafia do dziwnego świata zawieszonego między naszą a inną rzeczywistością. Cała akcja toczy się w Londynie ale innym niż my go postrzegamy.
Podczas czytania można trafić na niezapomniane klimaty jak „ Uwaga na krawędź „ Albo Braci Croup i Vandemar. Ich rozmowy i styl bycia choć przerażające o okrutne bywają bardzo zabawne i na długi pozostają w pamięci.
Nigdziebądź to książka którą trudno jasna zaszufladkować, ma elementy Humoru, Fantastyki , Horroru. Tak twórczość poza kanonami jest typowa dla Autora.

Nigdziebądź to książka ciekawa i warta uwagi. Jej mocną stroną są ciekaw i wyraziste postacie oraz nietuzinkowy pomysł. Czytając miałem poczucie jakiegoś niedosytu czegoś mi tu wyraźnie brakowało. Może klimat był inne niż w innych dziełach Gaimana. Może postawiłem wysoko poprzeczkę. W każdym razie książkę czytał się przyjemnie ale z jakimś poczuciem że mogło być lepiej. Chętnie przeczytał bym więcej z przygód w Londynie Pod
Nie tylko dla Fanów Gaimana

7/10
Tigana - 2007-10-31, 18:49
:
A.D. XIII część 1

Po siłach nieczystych („Demony”), katach („Małodobry”), opowiadaniach związanych z historią II wojny światowej („Deszcze niespokojne”), wyprawach w czasie i przestrzeni („Tempus Fugit”) nadszedł czas, aby anioły i diabły nawiedziły dusze i umysły wielbicieli polskiej fantastyki.
Pierwszy tom „A.D. XIII”, najnowszej antologii rodem z „Fabryki Słów” składa się z 11 opowiadań poprzedzonych wstępem największej chyba znawczyni tematu - Mai Lidii Kossakowskiej. Kolejne opowieści poprowadzą nas do piekła, owieją wichrami wojny, uczynią świadkami cudów. Spotkamy anioły i demony, świętych i zbrodniarzy, osądzimy, ale i sami zostaniemy osądzeni.
Najnowsze opowiadanie Jacka Komudy o Francoise Villonie, „Herezjarcha”, nie zaczyna się dla głównego bohatera najlepiej – stoi na szafocie czekając na rychłą śmierć. A później napięcie stopniowo rośnie. Niewątpliwie największą zaletą utworu jest wierne odtworzenie realiów i klimatu XV-wiecznej Francji. Komuda, podobnie jak to uczynił w swoich powieściach o Rzeczypospolitej szlacheckiej, tchnął życie w dawno zapomniany świat, gdzie równie często na gościńcu można było spotkać tak heretyka, jak i świętego. Jeśli dodamy do tego intrygującą zagadkę kryminalną zakończoną zaskakującym finałem w rezultacie otrzymujemy naprawdę udaną opowieść.
Tytułowy bohater utworu Adama Przechrzty „Agentes in rebus” to tajny wysłannik cesarza bizantyjskiego. Wyrusza on wraz w niebezpieczną misję, której celem jest rozbicie jednej z rozlicznych rebelii nękających cesarstwo. Autor sprawnie miesza składniki swojej historii: wartką akcję, ciekawych bohaterów, szczyptę magii, ale niestety nie pozostaje ona na długo w pamięci. Zabrakło jej błysku, iskry bożej.
Zastanawialiście się kiedyś, co tak naprawdę różni Dobro od Zła? Czasami wydaje się, że wszystko, czasami, że nic. Opowiadanie Rafała Dębskiego „W odcieniach szarości” również podejmuje ten temat. Dwóch odwiecznych wrogów, anioł i demon, który z nich zwycięży tym razem? A co jeśli to ten Zły ma racje? Osadzone w realiach współczesnego Iraku opowiadanie nie daje jednoznacznej odpowiedzi na zadane w nim pytania i to właśnie czyni je tak zajmującym.
Wprost z pustyni przenosimy się na Długi Targ w Gdańsku, gdzie Eros i Fanes bohaterzy „Angelidae” Ewy Białołęckiej, muszą odpokutować chwilę słabości. Będą kłopoty. Miłe, zabawne opowiadanko, klimatem i tematyka zbliżone do twórczości Jakuba Ćwieka i jego „Kłamcy”.
Najlepszym, w moim odczuciu, utworem w tej części antologii są „Oczy jak chabry” Katarzyny Anny Urbanowicz. Autorka pisze o piekle, ale nie tym biblijnym, ale stworzonym przez samego człowieka. Jest rok 1942, może 1943. Kresy Wschodnie. Rozpoczynają się pogromy ludności polskiej. Teraz każdy może stać się ofiarą, każdy może stać się katem. Gdzieś wśród blasku płonących wsi i płaczu mordowanych ludzi rozgrywa się tragedia Marceliny i jej rodziny. Czytając ten utwór wciąż miałem przed oczyma książkę Jacka Komudy „Bohun”, ponieważ, w pewnym sensie, „Oczy jak chabry” stanowią kontynuację tamtej historii. Nienawiść, która wzbierała przez laty znów znajduje swoje ujście. Teraz diabły rizuny, jak nazywają Ukraińców Polacy, wymierzają sprawiedliwość za wieki niedoli. Opowiadanie urzeka – utrzymane jakby w konwencji baśni, jest wstrząsające w swojej wymowie i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Bardzo spodobało mi się delikatne, wręcz nieodczuwalne wykorzystanie nadprzyrodzonych wątków. Tak naprawdę do końca się nie dowiemy czy Anioł Stróż pomagający Marcelinie był jedynie urojeniem umysłu przerażonego dziecka czy też boża łaską. Ja wierzę, ze tym drugim.

„Enklawa Łobozonki” Krzysztofa Kochańskiego zaczyna się od słomianego diabełka-zabawki, a kończy na przeklętym drzewie. Sam utwór, chociaż sprawnie napisany jest przewidywalny i nie przynosi czytelnikowi za dużo satysfakcji. Jedynym pomysłem wartym uwagi są realia, w których osadzone jest opowiadanie. Tytułowa enklawa położona, gdzieś w środku Polski, rządzona przez księcia to kraina miodem i mlekiem płynąca. Tylko, że sprawia wrażenie jakby była z zupełnie innej bajki.
Nie przypadły mi do gustu także „Piękne jesteście, przyjaciółki moje” Marcina Wrońskiego. Historia młodego Żyda Szlomo Sterna, który przedziwnym zbiegiem okoliczności, czy może dzięki diabelskiej sztuczki staje się wynalazcą pozostawiła mnie dziwnie obojętnym. Owszem autorowi udało się wiernie odtworzyć realia ziem polskich na przełomie XVIII i XIX wieku z jej szlachtą, lożami masońskimi, gminami żydowskimi i bankietami, ale same dekoracje to ciut za mało.
„Operacja „Orfeusz”” Jacka Piekary prowadzi grupę najemników prosto do Piekła. Jaki jest prawdziwy cel misji? Czy podołają zadaniu? Mocne, prawdziwie męskie opowiadanie utrzymane w typowym dla autora poetyce przemocy i makabry. Niestety autorowi nie udało się do końca wykorzystać potencjału tkwiącego w historii i w rezultacie dostajemy kolejną historyjkę o zbrodni i odkupieniu.
Ciężkie jest życie Anioła Stróża - szczególnie, gdy ucieka dusza podopiecznego. Trzeba wtedy wezwać "Łowcę" – najlepiej takiego z opowiadania Mirosławy Sędzikowskiej. A w tle współczesna Anglia – z rzeszą typowych „Angoli”, polskich emigrantów i terrorystów na czele. Miły drobiażdżek na jeden uśmiech.
Kim jest „Air Marshalls”? To specjalny szeryf, którego zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo samolotu i pasażerów w czasie lotu. Nie są oni jednak w stanie powstrzymać sił nieczystych, które powodują katastrofy. Do tego potrzebni są zawodowcy, a opowiadanie Magdaleny Kozak to historia jednego z nich. Czytając „Air Marshalls” szybko wyczuwa się fascynacje autorki lataniem: wskaźniki, przełączniki i inne mechaniczne ustrojstwa nie stanowią dla niej żadnej tajemnicy. Szkoda tylko, że fragmentami nadmiar określeń technicznych nieco utrudnia czytanie opowiadania, a i zakończenie rozczarowuje.
Już sam tytuł opowiadania Tomasza Bochińskego „Bardzo Zły” stanowi nawiązanie do słynnej powieści Tyrmanda. Również fabuł wydaje się znajoma: znów tajemniczy mściciel wypowiada wojnę przestępcom w Warszawie i rozpoczyna prywatną wojnę. Historia jak widać, nie jest, więc zbyt oryginalna, ale autorowi udało się wyjść obroną ręką z opresji. Barwny krajobraz Pragi z jej półświatkiem w połączeniu ze sprawnym warsztatem daje miły dla oka efekt – solidne, trzymające w napięciu czytadło.
Nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca, ale w tym wypadku uczynię wyjątek Pierwszy tom najnowszej antologii Fabryki Słów to kawał solidnej literatury. Otrzymujemy zestaw 11 zróżnicowanych opowiadań, z których każde na swój własny sposób nawiązuje do świata aniołów i diabłów. Oczywiście można narzekać na poziom poszczególnych utworów, czy nadmierne wykorzystanie motywu Anioła Stróża niemniej historie opisane przez Jacka Komudę, Rafała Dębskiego czy Katarzynę Annę Urbanowicz czynią z tej książki rzecz godną uwagi. Polecam

Ocena 8/10
batou - 2007-10-31, 21:23
:
Rafał A. Ziemkiewicz - Pieprzony los kataryniarza

Ziemkiewicz, szerszej publiczności znany jako dziennikarz, autor felietonów postanowił spróbować sił w cyberpunku. Jako, że pisarstwem para się już raczej nie tylko z doskoku, a i tematyka fantastyczna wydaje się go bardziej interesować, można było mieć nadzieje… Na nadziejach się skończyło, ale po kolei.

Polska, wiek XXI…
Robert, kiedy był młody, piękny i jeszcze mu zależało działał w Solidarności i tępił komuchów. Specjalnie się nie nacierpiał, bo i w więzieniu nie siedział, a prześladowań specjalnie też nie doświadczył. Wierzył w swoich idoli, wierzył, że uczestniczy w czymś wielkim, wierzył, że jego wysiłek zmieni Polskę. Teraz już nie wierzy w nic.
Po zmianach ustrojowych urządził się nienajgorzej, chociaż sam ciągle narzeka. Jest kataryniarzem. Człowiekiem, który w największym skrócie, wyszukuje informacje w czymś, co tylko nieznacznie przypomina współczesny Internet. Jego przewaga nad zwykłymi użytkownikami polega na sprzęcie. Korzysta z bezpośredniego połączenia maszyny z własnym układem nerwowym, co umożliwia mu szybkie i dużo wydajniejsze penetrowanie sieci. Jest to zajęcie raczej elitarne, bo wymaga specjalnych predyspozycji i dużej wytrzymałości. Jest też bardzo dobrze płatne.
Robert zostaje wplątany w gigantyczny spisek, o którym pisał nie będę, bo po pierwsze może komuś popsuję zabawę, a po drugie nie ma w sumie o czym.

Znałem wcześniej Ziemkiewicza z felietonów i artykułów i jakoś nigdy go nie lubiłem. Dla mnie wszystko, co pisze to jeden, wielki, galopujący pesymizm. Nie przeczytałem jeszcze jego wypowiedzi, w której coś by się mu spodobało.
Liczyłem na to, że jako pisarz, trochę odpuści i przestanie babrać się polityką w znanym stylu, ale nic z tego. Wizja Polski, jaką stworzył w tej książce, to jedno wielkie bagno. Zamiast Unii Europejskiej i wzrostu znaczenia kraju w świecie, jesteśmy popychadłem bogatego zachodu i Rosji. Wolność gospodarcza oznacza bratanie się biznesu z władzą i korupcję na każdym kroku, a związki zawodowe nie dość, że wcale nie są lepsze od całej zgniłej reszty, to na dodatek odgrywają nie mniej istotną rolę. Na to wszystko nakłada się jeszcze panująca nad wszystkim z ukrycia sitwa służb byłej PRL. Wyciągnął wszystko, co było złego po 1989, wyolbrzymił i przeniósł w XXI wiek. Źle się to czyta.
Taki klimat to jakieś ¾ książki i przez te 180 stron czytelnik, któremu ktoś obiecał cyberpunkowe sci-fi zastanawia się co czyta, a potem wcale nie jest lepiej.

3M – Miasto, Masa, Maszyna. Tym skrótem można chyba najlepiej oddać istotę cyberpunku. Gibson, Stephenson, Cadigan, Sterling, wszyscy oni wpasowywali się w ten schemat, ale czynili z niego pole do popisu, podstawę, fundament opisywanych historii. Ziemkiewicz ten fundament buduje i nie robi niczego więcej. Książka, jako sci-fi nie wnosi niczego nowego, a co gorsze, bezczelnie kopiuje to, co już dawno wymyślono. Czytając „Pieprzony los…” miałem ochotę rwać włosy za każdym razem, kiedy widziałem jak bezczelnie Ziemkiewicz zżyna z lepszych od siebie, jak bredzi o wymyślonej przez Gibsona koncepcji „węzłów sieci” i jak bez cienia własnej inwencji opisuje, milion razy już opisany, interfejs człowiek – komputer.
Wizja świata stworzona przez prekursorów cyberpunku to narzędzie, a nie gotowa recepta na książkę. Jedni potrafią tym narzędziem zbudować piękny zamek, a inni… Inni to właśnie Ziemkiewicz.

Ostatni raz tak się zawiodłem czytając „Planetę zła” Sheckley’a. Jeśli lubisz i znasz sci-fi i jeśli programy informacyjne w tv i gazety to dla Ciebie wystarczająca dawka pesymizmu nie czytaj tej książki.

Ocena: 1/10
Tyraela - 2007-11-02, 17:41
:
"Niedobry Królewicz Karolek" - John Moore

Już druga książka pana Moore mruga do nas ze sklepowych półek okładką z wrednie uśmiechniętym, odzianym na czarno młodzieniaszkiem. Wydanie jest całkiem zacne, ale czy zawartość również?
"Są rycerze, zamki i królewna.", głosi napis na okładce. No, z tym się trzeba zgodzić. Ogólnie fabuła jest dość prosta: umiera król, jego bracia wynoszą na tron swego siostrzeńca Karola, który ma być tyranem, aby sąsiednie królestwo mogło ich szybko podbić. Powód jest prosty, w Dalii, królestwie, w którym ma rządzić Karolek, są słabe warunki do upraw - kiepskie opady. Natomiast w królestwie obok, wody jest aż nadto. Jest więc intryga, są duchy, bitwy a nawet wyrocznia, która okazuje się być całkiem niezłą laską. Znajdziemy tu królewnę, skorumpowanych urzędników a nawet nadymanych rycerzy.
Przekrój fabuły jest dość banalny, ale już w "Heroizmie dla początkujących" John pokazał, że potrafi zrobić ze zwykłej historii całkiem niezłe wytknięcie schematów i te schematy przełamać. I niestety, w jego poprzedniej książce udało mu się tu lepiej - "Niedobry Królewicz Karolek" obfituje w paradoksy, zabawne sytuacje. Nawet autor wyśmiewa się z przypisów, m. in. u Pratchetta. Mało tego, znowu jest przytyk do świadków Jehowy. Ale mimo wszystko brakuje tej pozycji tego "czegoś". Jakoś mniej jest gry słów. Co nie zmimenia faktu, że czyta się źle.
Szkoda, że autorowi jakby zabrakło pomysłu na nową książkę i to widać - pewne zabiegi, które wywoływały dziki śmiech w "Heroiźmie dla początkujących", tutaj już nieco nudzą.
Mimo wszystko, lekturka lekka, szybko i przyjemnie się ją pochłania. Do tego cena niezbyt wysoka, bo na okładce widnieje 22.99zł.
6/10
Tigana - 2007-11-10, 23:09
:
Po kilku latach niebytu literatura zza naszej wschodniej granicy znów wróciła do łask polskich czytelników. Początkowo wydawcy sięgali po pewniaki takie jak powieści braci Strugackich czy Kira Bułyczowa, aby z czasem zacząć prezentować nowych autorów: Siergieja Łukjanienkę, duet Diaczenków, Henrr’ego Liona Oldiego. Powód? Okazało się, że można w ich książkach znaleźć mnóstwo ciekawych i nowatorskich pomysłów, a dodatkowo poruszane tam problemy są nam dziwnie bliskie.

„Czarna msza” drugi tom, wydanej nakładem Fabryki Snów, antologii rosyjskiej fantastyki jest próbą zaprezentowania tego, co najciekawsze u naszych wschodnich
sąsiadów. W skład zbioru wchodzą cztery opowiadania oraz dwa felietony, chociaż
określenie „opowiadanie” w stosunku do omawianych utworów jest nieco mylące. „Niańka” Władimira Wasiliewa, „Dynks Billy’ego” Olega Diwowa i „Płomień Eterny” Wiery Kamszy liczą sobie ponad sto stron i mogłyby funkcjonować jako samodzielne byty. Na ich tle 30 stronicowa „Czarna msza Arkanaru”Jeleny Pierwuszyny wydaje się zaledwie miniaturką. Warto zwrócić uwagę na fakt, że z prezentowanych tu autorów jedynie ta ostatnia nie jest szerzej znana krajowym czytelnikom, twórczość pozostałych pisarzy była już u nas prezentowana.

Alamanch otwiera „Niańka” Władimira Wasiliewa, która wprowadza nas w świat znany z „Wiedźmina z Wielkiego Kijowa”. Tym razem Geralt staje przed bardzo nietypowym, nawet jak na jego profesję, zadaniem. Zlecenie nie polega, bowiem ma zlikwidowaniu jakiegoś zagrożenia, lecz na zapewnieniu opieki i wyszkoleniu młodej adeptki półogrzycy Cynthii. Wspólnie wyruszają w daleką podróż, w trakcie, której oprócz nauki wiedźmiśkiego fachu nie raz przyjdzie im się zmierzyć z wrogiem, ale i własną słabością.
Spotkałem się z różnymi opiniami na temat cyklu opowiadań, Wasiliewa – od zachwytów po zarzuty plagiatu czy wręcz bezczeszczenia twórczości Andrzeja Sapkowskiego. Mnie osobiście zamiana gatunków z fantasy na science-fictione oraz wykorzystanie postaci stworzonych przez naszego ASa nie przeszkadza. Powiem więcej - sam pomysł bardzo przypadł mi do gustu: zamiast mikstur- antybiotyki i narkotyki, potwory zastąpiły „dzikie” maszyny, miecz – karabin. Najważniejsze jednak jest to, że pomimo zmiany dekoracji opowiadanie nie utraciło ducha oryginału. Oprócz samej akcji autor poświęcił również sporo miejsca na opis ludzkiej kondycji, postaw, dylematów. Jeśli już miałbym coś zarzucić Wasiliewowi to przede wszystkim braki warsztatowe – do językowej finezji Sapkowskiego bardzo mu daleko.

Pomysł wyjściowy „Dynksu Billy’ego” Olega Diwowa jest prosty. Dwóch byłych astronautów, obecnie kurierów, w wyniku nieprzewidzianego splotu wydarzeń zostaje uwięzionych gdzieś na amerykańskiej prowincji. Teraz, aby odzyskać wolność i sprzęt muszą odszukać zaginione dziecko. Co mnie razi w utworze Diwowa? Przede wszystkim – „rozdmuchanie” utworu – jeszcze sto stron rozumiem, ale dwieście? Najgorsze jednak jest to, że pomimo tej obszerności w opowiadaniu tak naprawdę nic się nie dzieje. Ivan i Billly szwendają się po miasteczku, dyskutują z mieszkańcami, podrywają kobiety, od czasu do czasu wejdą do bagno – zero akcji z prawdziwego zdarzenia. Nuda. Utworu nie ratuje również humor – ciągłe powtarzanie jednego zwrotu „ciągnij diesla” może i na początku bawi, ale kiedy zostaje użyty po raz enty irytuje. W każdym bądź razie, jeśli miało to być opowiadanie żartobliwe to ja nie mam poczucia humoru.

Akcja „Płomienia Eterny” Wiery Kamszy osadzona jest w realiach znanych już z cyklu „Odblaski Eterny”. Głównym wątkiem opowiadania jest dworska intryga, która dotyczy sprowadza kłopoty na głowę jednego z następców tronu – Rinaldiego. Zostaje on posądzony o przestępstwo, którego, jak zapewnia, nie popełnił. Jaka jest prawda?
Tekst Wiery Kamszy czyta się bardzo dobrze, może podobać się dbałość o język i styl. Początkowo odbiór opowiadania nieco utrudnia duże nagromadzenie nazw własnych – tytułów i stanowisk - z czasem jednak wnika się w barwny świat Eterny i jeśli tylko lubi się powoli snujące się opowieści, gdzie klimat i nastrój jest ważniejszy od samych wydarzeń można być zadowolonym. Mnie osobiście taki sposób pisania nie przekonuje, ale pozostawiam to kwestii gustu i ocenie innych. Ciekawym zabiegiem jest pokazanie wydarzeń z kilku punktów widzenia –oskarżonego, jego brata, ale i nadwornego malarza, co umożliwia nam lepiej zrozumieć motywy postępowania poszczególnych bohaterów historii.
Zamykająca część prozatorską antologii „Czarna msza Arkanaru” stanowi nie lada wyzwanie dla czytelnika. Pomimo niewielkiej objętości jest to chyba najbardziej złożony z prezentowanych tutaj utworów. Poszczególni bohaterzy wydają się nie być tym, za kogo uchodzą, dodatkowo pełno tutaj jakiś niejasnych przesłań, podróży w czasie i przestrzeni.
Na zakończenie „Czarnej mszy” otrzymujemy dwa teksty publicystyczne: „Czas połamanych rowerów” Pawła Amnuela oraz „Pozdrowienia z lat osiemdziesiątych” Jewgienija Łukina. Oba teksty są poświęcone kondycji rosyjskiej fantastyki i chociaż dotyczą tamtejszych spraw jeszcze raz okazuje się jak podobne problemy drążą zarówno rosyjską, jaki polską fantastykę.
Cztery opowiadani, cztery światy i uczucie rozczarowania. W moim odczuciu bronią się jedynie dwa teksty „Niańka” i „Płomień Eterny”, najsłabiej wypada opowiadanie Diwowa, dużo samozaparcia wymaga dzieło Jeleny Pierwuszyny. Jeśli miałbym oceniać całą współczesną rosyjską fantastykę na podstawie tego zbioru nie byłaby ona zbyt pochlebna. Na szczęście jest wielu innych autorów, którzy choć nie ujęci w tym zbiorze stanowią o sile pisarzy zza wschodniej granicy. I po ich książki zachęcam sięgnąć, a „Czarną mszę” proszę traktować wyłącznie jako ciekawostkę.

Ocena 6/10
andy - 2007-11-13, 15:36
:
Weber David - Opcja Sziwy

Tom czwarty cyklu Starfire napisany razem ze Steve White'em to bezpośrednia kontynuacja Martwego terenu.
Federacja ludzi, kociambrów, Opuhi i Gormów ma problem bo Pająki są prawie o krok od zwycięstwa. No ale przecie tak nie może być. Jak się ma nóż na gardle to trza uruchomić ostatnie rezerwy oraz poszukać jakiego tylnego kierunku ataku. Bo inaczej ...
W sumie się to udaje oraz dochodzi jeszcze sojusz ze starym wrogiem Pająków Unią Gwiezdną. No ale to by pewnie nie wystarczyło, gdyby nie zastosowanie tytułowej Opcji Sziwy (Niszczyciela Światów - nazwa w sumie znacząca to samo co tzw. dyrektywa 18 ). Kto czytał pierwsze 2 tomy to pewnie wie o co biega, ale krótko bo nie chcę streszczenia pisać. Chodzi o eksterminację całego gatunku istot rozumnych.
Oczywiście nasuwa się pytanie czy to jest moralne bo czy możliwe, jak się dysponuje odpowiedną technologią militarną to chyba oczywiste.
Jak to autorzy rozwiązali w odniesieniu do Pająków to kto doczyta prawie do końca to się dowie, ja streszczać nie będę.
A czy to koniec cyklu? Kto wie bo furteczka została.
Kto lubi opisy bitew kosmicznych i niestraszne mu jest mnogość postaci. Opisy na poziome strategicznym i taktycznym to zadowolony będzie.
Ci co tego typu literatury SF nie trawią to raczej niech za to się nie biorą.

Subiektywna ocena kotzura 8/10
Tigana - 2007-11-16, 23:20
:
Mark Barber „Legendy miejskie”

Czy wiesz, że

- niemożliwe jest polizanie własnego łokcia?


Słyszeliście kiedyś opowieść o autostopowiczu, który rozpłynął się w powietrzu zaraz po tym jak został podwieziony pod wskazany adres? A o kawałkach szczura znalezionych w hamburgerze? Podejrzewam, że tak – może zmieniały się szczegóły (marka samochodu, nazwa lokalu), ale główny zarys historii, ponoć autentycznej, pozostał bez zmian. A pamiętacie, kto ja wam opowiedział? Pewnie słyszeliście ją od swojego znajomego, który z kolei dowiedział się o całej sytuacji od innej osoby. Co ciekawe – opowiedziana historia z reguły nigdy nie przytrafia się bezpośredniemu rozmówcy, ale zawsze przyjacielowi przyjaciela. Tak oto wpadamy w sidła „miejskich legend” – współczesnych mitów, makroplot, spontanicznie rozprzestrzeniających się po świecie opowieści, którym to poświęcił swoją książkę Mark Barber.

- kwakanie kaczki nie wywołuje echa?

„Legendy miejskie” to pierwsze opracowanie tego typu w Polsce. Autor od wielu lat tropi historie rodem z miejskiego folkloru i umieszcza je dokładnie skatalogowane na swojej stronie internetowej www. Project2067.com. Najważniejsze jest jednak to, że Barber nie tylko spisuje wyczytane czy zasłyszane opowieści, ale stara się również znaleźć ich genezę, wyjaśnić okoliczności powstania a także sprawdzić ich wiarygodność. Okazuje się, bowiem, ze w wielu miejskich legendach tkwi ziarnko prawdy.

- gdy uderzasz głową o ścianę tracisz 150 kalorii?

Książka została podzielona na szereg działów poświęconych min horrorom, sprawom kryminalnym, zwierzętom, środkom transportu czy dowcipom internetowym. Oczywiście rzeczą niemożliwa było przytoczenie w jednej książce wszystkich historii – dlatego autor skoncentrował się na tych najpopularniejszych. Jest to i zaletą i wadą książki. Starzy wyjadacze takich horrorów jak „Ulice strachu” czy „Krzyk” mogą odczuć lekkie deja vu czytając kolejne opowieści. Również miłośnicy, świetnego nota bene, programu „Pogromcy mitów” być może poczują się rozczarowani. Z drugiej strony Barber zamieszcza przy każdej historyjce obszerne wyjaśnienie, które nieraz jest ciekawsze od samego wydarzenia. Chociażby sprawa celowego rozpowszechnienia w trakcie II wojny światowej plotki o jedzeniu przez brytyjskich pilotów dużej ilości marchwi. A propos tych komentarzy. Wiele z nich zawiera komentarze dotyczące Polski np. o braciach Kaczyńskich czy legendarnej Paskudy. Nasuwa mi się więc jedno pytanie na ile jest to dzieło autora a na ile tłumacza?

- 23 % wszystkich uszkodzeń kopiarek powodowanych jest przez ludzi, którzy kopiują swój tyłek?

Zresztą tych polskich akcentów jest więcej. Ostatni rozdział, autorstwa Wojciecha Orlińskiego, został, bowiem poświęcony naszym krajowym „miejskim legendą”. Najwięcej miejsca poświęcono chyba najsłynniejszej z nich – opowieści o czarnej wołdze, która w latach 60-tych i 70-tych jakoby miała porywać dzieci. Muszę się przyznać, ze sam kilkakrotnie słyszałem tą historię w dzieciństwie i wtedy traktowałem ją jako prawdziwą. Rozwiązane również zostały dwie zagadki, które od lat nurtowały Polaków – co zawierał termos Jacka Kuronia i czy ojciec Rydzyk rzeczywiście posiada Maybacha.


- niedźwiedzie polarne są mańkutami?

Bardzo ciekawy jest także rozdział dotyczący zamachów z 11 września 2001 roku. Barber stara się obalić kilka mitów min o ataku na Pentagon czy przepowiedniach Nostradamusa. Jednocześnie potwierdza plotki o „przepowiedni” zawartej na banknocie 20 dolarowym czy pewnej loterii, na której padły pewne znamienne liczby. Nie poruszona, a szkoda, została natomiast kwestia krążącej plotki na temat rzekomej nieobecności w WTC osób pochodzenia żydowskiego.


Legendy miejskie stały się już częścią naszego życia. Co więcej czasami sami nieświadomie stajemy się ich ogniwem np. posyłając ostrzeżenie o nieistniejących wirusie czy łańcuszku dobrych serc. I choćby, dlatego, dla celów poznawczych, warto przeczytać Marka Barbera. Dodatkowym atutem jest fakt, że zawiera ona mnóstwo przeróżnych opowieści, które świetnie nadają się do uatrakcyjnienia nudnej rodzinnej uroczystości czy imprezy przy ognisku. „A wiecie mój znajomy mi opowiedział, jak kiedyś jego przyjaciel........”
MadMill - 2007-11-24, 22:22
:
W tekście poniżej przez wielu czasami zwanym recenzją - sprawa u mnie dyskusyjna - mogą być rzeczy które opisują fragmenty fabuły, ale nie zdradzają ważnych rozwiązań, więc nie są to spoilery... mam nadzieję. ;)

Neal Stephenson - Zamieć

„Zamieć” Neala Stephensona na zachodzie ukazała się 16 lat temu, w 1991 roku. W Polsce pierwsze wydanie premierę miało w roku 1999 roku. Nakład bardzo szybko się wyczerpał i były ogromne problemy z zakupem tej pozycji na rynku. Kiedy 2 lata temu wydawnictwo ISA podało, że będzie wznawiać dwie pozycje Stephensona – oprócz „Zamieci”, „Diamentowy Wiek” – wiele osobą wreszcie w tym mnie nadarzyła się okazja zapoznania z „Zamiecią”. Premiera była parę razy przekładane w czasie z różnych względów, ale warto było czekać na ten dzień gdy wreszcie mogłem wziąć do ręki swój egzemplarz powieści i zatopić się w książce bez opamiętania.

O czym jest powieść? Wydaje się, że jest to prosta historia o życiowym nieudaczniku, który nie potrafi sobie znaleźć stałego zajęcia w życiu. Nasz bohater nazywa się Hiro. Poznajemy go pracującego jako dostawca pizzy, a dokładnie jako dostarczycielator. Nasz główny bohater jednak traci pracę i po raz kolejny świat wali mu się na głowę. Brzmi dość prosto, ale tak samo jak w przypadku „Diamentowego Wieku”, fabuła jest w powieści sprawą drugorzędną. Neal Stephenson pokazuje że potrafi prowadzić czytelnika przez powieść bocznymi ścieżkami. Mamy główną akcję, ale najważniejsze jest to wszystko co dzieje się z boku i w międzyczasie. Autor w powieści skupia się na problemie egzystencji człowieka, na religii i tym czym jest ona dla ludzi. W wirtualnym świecie Metawersie, gdzie dzięki podłączeniu do komputerów przenoszą się ludzie i obcują ze sobą poprzez sieć, dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Sam pomysł tez jest czymś nowym, jak Neal Stephenson pisał książkę to sieć znana nam dziś jako wszechobecnym internet była używana przez niewielki procent populacji, a w sposób jaki pokazany jest w powieści używali go jedynie programiści i osoby zajmujące się grafiką komputerową. Rozkwit tej gałęzi internetu mieliśmy dopiero niedawno poprzez różne gry MMORPG.

Niezapomniane są też sceny rozmów Hiro z Bibliotekarzem, jednym z programów w Metawersie. Wiele o historii, analizy wydarzeń biblijnych i opowiadań sumeryjskich. Przeróżne porównania życia i religii to rzeczy związanych z informatyką i cybernetyką są może dość dziwne, ale po dłuższym zastanowieniu bardzo trafne. Autor nie boi się atakować, ale nie jest to metoda błędnego rycerza, ponieważ każdy zarzut poparty jest wieloma mocnymi argumentami.

Neal Stephenson jako reprezentant cyberpunka skupia się na podobnych rzeczach jak moderniści – miasto, masa, maszyna. Bardzo ciekawy pomysł państw-miasta w Los Angeles, wszechogarniająca prywatyzacja, policja, wojsko, wiezienia, wszystko jest w rękach prywatnych inwestorów. Autor skupia się na filozofii, religii i problemach ludzi. Wirtualna rzeczywistość i pomysł Metawersu jako drugiego świata.

Oczywiście trzeba też wspomnieć o humorze w powieści, czarnym humorze Neala Stephensona. Najwięcej go jest na początku, podczas kiedy autor wprowadza nas do wykreowanego przez siebie świata. Dziwne nazwy, zabawne sytuacje, pikantne dialogi i spostrzeżenia dodają smaczku całej powieści.

Podsumowując „Zamieć” jest pozycją wybitną i nie dziwne, że zalicza się ją do klasyków gatunku s-f. Nie jest to błaha historyjka gdzie najważniejsze jest ocalenie świata przez jakiś herosów. Autor chciał nam przekazać ważniejsze rzeczy i mu się to udało, od nas wymaga jedynie chwilki uwagi, a potem zastanowienia się na owymi sprawami.

9,5/10
MadMill - 2007-11-30, 00:42
:
Jacek Komuda - Diabeł Łańcucki

Rzeczpospolita Szlachecka okres w Polsce od połowy wieku XV do III rozbioru Polski w 1795 roku. Dzieje naszego kraju gdzie główne skrzypce grał stan szlachecki, a najczęściej upraszczając można porównać to do „szlachta – pany, reszta - chamy”. Ten okres historyczny szczególnie upodobał sobie Jacek Komuda, pisarz który popełnił na temat Rzeczpospolitej Szlacheckiej kilka utworów literackich.

Większość opowiadać Jacka Komudy traktuje o szlachcie, wiele z nich stoi na wysokim poziomie pisarskim, można tu wymienić na przykład świetne „Jeruzalem” czy równie dobre pod tytułem „Biesy polskie”. Autor napisał także cztery powieści – „Galeony wojny” czyli czwarta powieść pojawi się na dniach w księgarniach. Debiutem powieściowym było „Wilcze gniazdo”, które z racji tego, że było właśnie debiutem może zostać potraktowane ulgowo, bo do arcydzieł nie należy. Drugą powieścią był „Bohun”, książka dobra, ale po której odczuwa się spory niedosyt.

Na koniec zostaje „Diabeł Łańcucki”. Powieść jest osadzona w scenerii Bieszczad i Podkarpacia. Książka opowiada historię konfliktu Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem z rodziną Dwernickich, którzy należą do zubożałej szlachty. Tytułowy bohater jest bezwzględnym awanturnikiem, który zawsze dostaje to czego chce. Głównymi bohaterami powieści są jednak Jacek Dydyński, który zostaje uwikłany w cały konflikt oraz tajemniczy krewny Dwernickich powracający z Tureckiej niewoli po ponad 20 latach.

Książka na bardzo ciekawą fabułę, autor napisał kryminał w realiach historycznych, mamy zagadkę, tajemnicę, niewyjaśnioną zbrodnię, oraz osobę która chce to wszystko złożyć w całość. „Diabeł Łańcucki” jest powieścią w której wydarzenie goni wydarzenie, akcja jest porywająca i czytelnik nie ma czasu na nudę. Opisy które często przeszkadzają i zwalniają tempo akcji tutaj służą jako wprowadzenie do klimatu i sprawiają, że osoba czytająca czuje się jakby uczestniczyła w wydarzeniach. Można wspomnieć tutaj opis suto zastawionych stołów i uczty w zamku na Łańcucie, czy też jarmarku na Podgórzu.

Zwykło się mówić, że autor ma trzy powieści aby pokazać czy jest sens go wydawać i czytać. Jacek Komuda „Diabłem Łańcuckim” pokazuje, że pisać umie i to bardzo dobrze. Serwuje nam pełnowartościową powieść na której nikt nie powinien się zawieść. Aż się serce raduje, że ta książka wyszła spod pióra naszego rodaka. No ale kto inny jak nie Polak miałby pisać powieści o Rzeczpospolitej Szlacheckiej?

Ocena liczbowa: 8,5/10
Tigana - 2007-11-30, 22:26
:
„Zabójca z cesarskiego grodu” to już trzecia powieść z cyklu kryminałów historycznych autorstwa Colette Lovinger-Richard. Podobnie jak to miało miejsce w poprzednich tomach („ Krwawe zbrodnie”, „Śmierć pośród zgiełku” ) jej akcja rozgrywa się we Francji w miejscowości Compiegne na przełomie XVIII i XIX wieku. Głównymi bohaterami książek są kolejne pokolenia lekarskiej rodziny Lajoy, której przedstawiciele już od stuleci strzegą zdrowia i życia mieszkańców miasta. A ponieważ w swej praca często napotykają na przeróżne zagadki i tajemnice, ich drugą pasją, obok leczenia, staje się odkrywanie prawdy.
Rok 1803 – w okolicach Compiegne ofiarami nieznanego zabójcy padają 3 osoby. Sprawcy nigdy nie udało się schwytać. Rok 1809 – morderca znów uderza. Kto będzie jego kolejną ofiarą? Czy seria zabójstw ma jakiś związek z cesarzem Napoleonem I, który przebywa w pobliskim pałacu? A może sprawca jest dotknięty amnezją weteran wojenny? Odpowiedzi na te pytania musi odnaleźć doktor Francois Lajoy, a czasu ma niewiele.
Zacznę od tego, czego w „Zabójcy z cesarskiego grodu” mi brakuje – klimatu. Bardzo lubię kryminały, szczególnie te „czarne” (Chandler, Krajewski) posiadające gęstą atmosferę dającą jeść się łyżeczką. Tymczasem w książce, Lovinger- Richard klimat, gdzieś znikł, uleciał, a w zamian otrzymujemy utrzymaną w lekkim i przyjemnym opowiastkę kryminalną. Osobiście wolę brudny Breslau i mroczną stronę „Miasta Aniołów”. Nie przeczę, że autorka bardzo wiarygodnie oddała realia i atmosferę cesarskiej Francji z jej nowo utworzoną arystokracją i pozostałościami rewolucji na czele. Niemniej same dekoracje bez klimatu pozostają jedynie martwymi przedmiotami.
O wiele lepiej udało się autorce stworzyć portret psychologiczny poszczególnych postaci. Każdy z bohaterów powieści posiada swój własny system norm oraz zasad i co ważne działa w zgodzie z nim - dzięki temu poszczególne postaci stają się dla czytelnika o wiele bardziej wiarygodne. Świetnym przykładem jest tu postać Francois Lajoya, który początkowo uważa praktyką lekarską za karę, by dopiero po pewnym czasie pogodzić się ze swoim przeznaczeniem i odszukać powołanie. Równie interesująco prezentuje się komisarz policji Trubert, który ma trudności z wysławianiem, co skutecznie niszczy jego wizerunek stróża prawa. Bo jak traktować poważnie człowieka, który zamiast „potężny” mówi „mężny”, a słowo „przebiegły” zastępuje „zbiegły”. Dopiero seria spotkań niczym z współczesnej sesji terapeutycznej pomogą mu uporać się z problemem. Zresztą psychoanalizy jest w tej książce więcej – Lajoy stara się pomóc jednemu z żołnierzy w odzyskaniu pomięci, a także tworzy prymitywny portret psychologiczny mordercy.
Spodobać się może także sama intryga kryminalna. Chociaż nie jest ona specjalnie skomplikowana autorka skutecznie zwodzi czytelników, którzy do końca powieści nie są pewni, kto jest tytułowym zabójcą. W pewnym momencie odnosi się wręcz wrażenie, że autorka wskazuje na jedną z postaci i mówi: „To on jest mordercą” – ja dałem się oszukać.

Książek Colette Lovinger-Richard to typowe czytadło, choć z ambicjami. Zawiedzeni będą miłośnicy „czarnego” kryminału z cynicznym detektywem w roli głównej. „Zabójca z cesarskiego grodu” jest, bowiem skierowana do tych miłośników gatunków, którzy bardziej cenią sobie odtworzenie przeszłości, wyraziście wykreowane postaci niż atmosferę. Usatysfakcjonowani będą także wielbiciele powieści historycznych, szczególnie epoki napoleońskiej. I tym osobą mogę tą książke z czystym sumieniem polecić.

Ocena 6/10
Tigana - 2007-12-01, 23:31
:
Twórczość Stephena Kinga od samego początku była chętnie przenoszona na celuloidową taśmę.. Co ciekawe kino zainteresowało się nie tylko jego powieściami („Misery”, „Lśnienie”), ale także opowiadaniami („Dzieci kukurydzy”, „Magiel”) Efekt tych zabiegów jest dyskusyjny – obok dzieł wybitnych („Skazani na Shawshank”) powstały również wiele „koszmarków” mających ze swym literackim pierwowzorem niewiele wspólnego („Oni czasem wracają”). Ekranizacje kolejnych utworów Kinga, nawet, jeśli są nieudana, mają jednak swoje dobre strony. Jedną z nich jest wznowienie jego książek – tak też stało się w wypadku filmu „1408”.
Na zbiór opowiadań„Wszystko jest względne” składa się z 14 różnorodnych utworów czerpiących swe źródło przede wszystkim z otaczającej nasz rzeczywistości. King jest bowiem mistrzem grozy życia codziennego, bo przecież tak naprawdę piekło to my. Niepotrzebne są wampiry, zombie czy wilkołaki - przekonują nas do tego losy małżeństwa z „Teorii zwierząt domowych L.T.”, gdzie rolę katalizatora odegra pies czy „Obiad w Gothan Cafe” mówiące o zadziwiających okolicznościach pewnego rozwodu.
Nawet, jeśli King wykorzystuje jakieś znane motywy jak na przykład żywy mężczyzna budzący się w kostnicy („Prosektorium numer cztery”), deja vu („”To wrażenie można nazwać tylko po francusku”) czy policyjne przesłuchanie („W sali egzekucyjnej”) to potrafi opowiedzieć je w nowy, intrygujący sposób. Szkoda tylko, że pomimo biegłości warsztatowej pisarza są one przewidywalne i ich finał nie zaskakuje.
Mistrz współczesnej grozy równie chętnie sięga po kulturę i historię Ameryki. Ttąd też tak duże nagromadzenie w jego tekstach, często niezrozumiałych dla Europejczyków, odniesienia do epizodów z dziejów USA, programów telewizyjnych czy audycji radiowych. Oczywiście ich nieznajomość nie uniemożliwia zrozumienia sensu utworu, ale na pewno zmniejsza siłę ich oddziaływania. Przykładowo „Śmierć Jacka Hamiltona” opowiadająca o zmierzchu gangu Johna Dillingera pozbawione swej kulturowej otoczki to przeciętna opowieść o przestępcach, z których jeden dostał kulkę. Mocno amerykański jest także tekst „Wywiozą ci wszystko, co kochasz”, pełen przydrożnych moteli, szerokich autostrad i zagubionych ludzi, a także „Szczenśliwa moneta” wprowadzający czytelników w świat jednej z pokojówek pracujących w hotelu w Las Vegas. Oba te utwory są jak dla mnie próbą odbrązowienia mitu Ameryki jako krainy szczęścia i wielkich możliwości. Ludzie w nich opisywani szamocą się szukają szczęścia, ale nie potrafią go znaleźć.
Osobno należy oceniać „Siostrzyczki z Elurii” kolejny epizod z życia Rolanda , bohatera cyklu „Mroczna Wieża”. Tym razem ranny rewolwerowiec trafia do szpitala, gdzie zdrowie pacjenta nie jest jednak najważniejsze. Opowiadanie chociaż broni się jako samodzielna historia sprawia wrażenie oderwanego od całości zbioru i można odnieś wrażenie, ze zostało dodane na siłę.
Za najsłabszy utwór w zbiorze uważam „Człowieka w czarnym garniturze”, historię chłopca, który pewnego dnia spotyka w lesie samego diabła. Pomysł może i ciekawy, ale nie przekonam mnie on do siebie. Podobnie ma się rzecz z tytułowym tekstem „Wszystko jest względne” traktującym o młodym mężczyźnie pracującym dla tajemniczej firmy. Z wyglądu jest on przeciętniakiem, ale wystarczy dać mu kartka papieru i kawałek ołówka, by za sprawą narysowanych symboli wpłynął na czyjeś życie. Czytając tą historię nie potrafiłem odnaleźć w sobie cienia sympatii do głównego bohatera – pozostawił on mnie dziwnie obojętnym i w tym właśnie upatruje największą słabość opowiadania.


Co w takim razie warto przeczytać w tym zbiorze opowiadań? Na pewno „Jazdę na Kuli”. Zaczyna się klasycznie, jak wiele znanych opowieści: Alan podróżuje autostopem do szpitala, aby czuwać przy ciężko chorej matce, wsiada do przygodnego samochodu i zaczyna się jazda. Dokąd? Do piekła, w głąb duszy, w przeszłość – każda odpowiedź jest dobra. Zaś na końcu tej podróży trzeba będzie odpowiedzieć na jedno, kluczowe pytanie. Drugim jasnym punktem jest historia nawiedzonego pokoju hotelowego „1408”. Utwór składa się z dwóch części – w pierwszej poznajemy głównego bohatera Mika Enslina, dziennikarza opisującego zjawiska nadprzyrodzone, a także dzieje miejsca, w którym przyjdzie spędzić mu noc. ”Akt” drugi to już opis zmagań z pokojem 1408 – i czuć wtedy grozę. King zastosował tutaj narracje pierwszoosobową w formie zapisków na dyktafonie, co daje nam szansę wczuć się w położenie Enslina, poczuć jego narastający strach, panikę.. Rzecz godna polecenia i tak na prawdę nie mająca za dużo wspólnego ze swoją wersją filmową
Jakość zbiorów opowiadań zazwyczaj oceniam na podstawie liczby zapamiętanych, po jednokrotnym czytaniu, opowiadań. Niestety w tym moim prywatnym rankingu „Wszystko jest względne” wypada mizernie. Na 14 utworów zapadają w pamięć 2 góra 3 opowiadania – „Jazda na Kuli”, „1408” i może jeszcze „Obiad w Gothan Cafe”. Podobne zdanie mają chyba producenci z Hollywood - dwa pierwsze już zostały sfilmowane. Czy oznacza to, więc, że King napisał słabą książkę i tak, i nie. Jeśli bowiem porównamy go do kultowej, przynajmniej dla mnie, „Nocnej zmiany” to sprawa jest jasna - recenzowana książka jest zbiorem kiepskim. Jednak w konfrontacji z większością innych autorów piszących w podobnych klimatach twórczość „Króla” zdecydowanie zyskuje. Innymi słowy – przeczytać można, nad zakupem radziłbym się zastanowić tym bardziej, że tej jesieni wydawnictwo wznowiło wiele o niebo lepszych książek Kinga.
Tigana - 2007-12-06, 23:55
:
Neil Gaiman nie należy do twórców, których łatwo zaszufladkować. Z jednej strony wymykająca się wszelakim klasyfikacjom serii komiksów „Sandman”, z drugiej poczytne powieści z pogranicza fantasy i grozy. Do tego należy jeszcze dodać scenariusze filmowe, słuchowiska radiowe, a także książki przeznaczone dla młodszych czytelników. I właśnie w ten ostatni nurt twórczości Gaiman idealnie wpisuje się jego najnowsza książka „InterŚwiat”.
Głównym bohaterem powieści jest Joey Harker typowy, amerykański, małomiasteczkowy nastolatek. Prowadzi on spokojne, wręcz nudne, żywot a jego jedynymi problemami są nieodwzajemniona fascynacja jedną z koleżanek oraz brak zmysłu orientacji. Tak, tak, nasz przyszły heros potrafi zgubić się we własnym domu. Nic, więc dziwnego, ze pewnego dnia w czasie szkolnych ćwiczeń w terenie Joey gubi drogę. Co gorsza, kiedy mu się wydaje, że wreszcie ja znalazł, okazuje się, że zawędrował bardzo daleko. Harker posiada bowiem umiejętność wędrowania pomiędzy światami i wycieczka na inną Ziemie nie sprawia mu żadnego problemu. Nie są to jednak bezpieczne podróże – na nieostrożnego mi wędrowca czekają liczne niebezpieczeństwa – mudlufy, a także złowrodzy słudzy dwóch wrogich sił Binarium i Hegemonii RUN, którzy wykorzystują wędrowców jako paliwo do swych pojazdów. Na szczęście istnieje także InterŚwiat i jego mieszkańcy walczący o równowagę w multiversum.
Niczym nieposkromiona fantazja – te słowa cisną się na usta czytając „Interświat”. Uniwersum stworzone przez autorski tandem Gaimana & Reaves jest ogromny i fascynujący. Składają się na niego zarówno światy, gdzie przoduje nauka i technika, jak i magiczne, które toczą ze sobą niekończąca się wojnę. Gdzieś pomiędzy nimi istnieje również ogromna przestrzeń zwana Nigdzie-Nigdzie lub Szumem, a także „Pomiędzy”, po którym wciąż wędrują międzywymiarowi podróżnicy. Szkoda tylko, że autorzy, nie licząc jednej dłuższej sceny, poprzestali nie pokusili się o bardziej szczegółowy opis tego wszechświata. A tak nielicząc porozrzucanych po całej książce krótkich wzmianek i opisach różnicy w uzbrojeniu poszczególnych stron konfliktu nie dowiemy się niczego ciekawego.
Jeśli komuś spodobała się postać Eragona czy Endera z sagi Carda postać Joeya Harkera również stanie się mu bliska. Jest on, bowiem kolejnym „cudownym” dzieckiem literatury fantastycznej obdarzonym supermocą. Podobnie jak jego słynni poprzednicy przechodzi specjalne szkolenie w trakcie, którego musi zmierzyć się z wrogością części otoczenia, by następnie udowodnić swoją prawdziwą wartość. No i znajdzie także swoją Saphire. Z postacią głównego bohatera wiąże się także jeszcze jedna ciekawostka. Otóż wszyscy mieszkańcy InterŚwiata, obojętnie od płci, stanowią alternatywną wersję Joeya. I tak w zależności od planety, z jakiej pochodzą mamy człowieka-maszynę J/O HrKrem, centaura – J’rohoho, a nawet quasi anielice Jo. Dlaczego tak się dzieje tego autorzy, niestety, nie wyjaśniają.
Pomimo tego, że książka skierowana jest do młodszego odbiorcy zawiera ona kilka elementów charakterystycznych dla „dorosłej” twórczości Gaimana. Przede wszystkim rzucają się w oczy postaci Scarabusa i Neville, które przypominający nieco złowrogi duet panów Vandemara i Croupa z „Nigdziebądź”. Również kreacja samego wszechświata (podniebne okręty) nasuwają skojarzenia z innymi dziełami angielskiego pisarza.
Ocenienie „InterŚwiata” to niewdzięczne zadanie z jednego, zasadniczego powodu - nie wchodzę w skład docelowej grupy czytelników. Rażą mnie uproszczenia fabularne, nieprzekonywujący portret psychologiczny głównego bohatera, schematyzm fabuły i pewność, że Joeyowi nic złego stać się nie może. Jednakże wymienione tu przeze mnie mankamenty dla młodego czytelnika, który dopiero zaczyna swą przygodę z fantastyką, mogą okazać się zaletami, a najnowsza powieść Gaimana jego ulubioną lekturą.


Ocena dla oczytanego 20-30 latka – 5
Ocena dla małolatów i początkujących- 7

Lady_Aribeth - 2007-12-09, 16:10
:
Pan Lodowego Ogrodu tom 1, Jarosław Grzędowicz

Cóż mogłabym powiedzieć o książce, która całkiem niedawno została uhonorowana Zajdlem? W sumie długo zastanawiałam się co mogę powiedzieć. Moja wydumana opinia w skrócie powinna brzmieć - "ta książka zadziwia". Wszystkim. Narracją, konwencją, bohaterami.
Przede wszystkim Grzędowicz bardzo sprawnie splata ze sobą narrację pierwszo- i trzecioosobową. Będąc czytelnikiem który nie należy do zwolenników narracji pierwszoosobowej, byłam podwójnie zdziwiona, gdy przyłapałam się na tym, że oczekuję na chwilę, kiedy narrator znowu będzie opowiadać sytuację z punktu widzenia bohatera!
Sama oś fabuły wydaje się być z pozoru prosta. Jeden gość, zostaje wysłany w odległe miejsce, by odbić/uratować/odnaleźć trupy/cokolwiek członków poprzedniej wyprawy w tamto miejsce. Przypomina oś fabuły setek innych książek, jakie powstały, powstają i będą powstawały. Ale gdyby ta książka przypominałaby setki innych książek, to przecież nie dostałaby Zajdla, prawda? Grzędowicz dodał swojej książce nadzwyczajnego polotu.
Dawno już nie czytałam książki, będącą taką mieszanką przeróżnych konwencji. Twarde zderzenie fantasy z sf, okraszone sporą dawką ironicznego poczucia humoru oraz horroru i zmieszanego z sięganiem do problemów dnia dzisiejszego. Hm. To naprawdę mi się podobało.
Bohaterowie? Grzędowicz postarał się o pewne zróżnicowanie bohaterów. A sam Vuko choć wydaje się być super przepakowaną postacią, wytrenowany, silny, wspomagany cyfralem... istna maszyna do zabijania co nie? A jednak okazuje się, że Drakkainen, Nocny Wędrowiec, nie jest bohaterem bez słabości, jakiego można by się spodziewać po takiej fabule utworu. Zatem równowaga nie zostaje zachwiana.
Żeby wzbogacić swoją powieść (a właściwie jej część) obok historii Drakkainena, autor dodaje drugą nić fabularną, którą opowiada człowiek, którego imienia nawet nie znamy. Wiemy tylko że jest księciem, a w przyszłości - cesarzem. Bardzo intrygujący wątek, choć muszę przyznać, że najbardziej podobał mi się w niej sam początek i wspomnienie bystretek (miodne po prostu).
Generalnie, pierwsza część Pana Lodowego Ogrodu jest bardzo obiecującym wstępem do większej powieści. Z przyjemnością sięgnę do następną część, szczególnie przez to, że w pierwszym tomie właściwie nie ma czego się przyczepić... xD

8/10

Generalnie dobra książka, spełniła moje oczekiwania, ale czytało się już lepsze... xDDD


Ojczyzna R.A. Salvatore

Pierwszy raz po tą książkę sięgnęłam ponad 4 lata temu. Z ciekawości, żeby się dowiedzieć kim jest ten Drizzt, pojawiający się w Baldur's Gate. Mam sentyment do tej książki - właściwie od niej rozpoczęła się moja przygoda z fantastyką. Pamiętam, że wtedy, cztery lata temu, czytałam ją z wypiekami na twarzy, niemalże pochłaniając każdą kolejną stronę.
I teraz po tych czterech latach, sięgnęłam po nią ponownie, by z weryfikować moje wspomnienie o "Ojczyźnie", mówiące - "to była naprawdę ekstra książka".
Kiedy wreszcie dzisiaj popołudniu ją skończyłam, mogę spokojnie powiedzieć - już nie jest taka ekstra xD.
Opisy walk, które niegdyś mi nie przeszkadzały, teraz stały się dla mnie katorgą - mniej więcej w połowie książki po prostu przestałam je czytać xD. Piękne i wzniosłe ideały, którymi kierował się Drizzt, które niegdyś poruszały mnie do głębi, teraz mnie drażniły i... także przestałam je czytać... xD. Wpisy do drizztowego dzienniczka, niegdyś dawały mi do myślenia, teraz zbywałam obojętnością i... również przestałam je czytać xD Rozterki Drizzta i Zaka, które mnie smuciły i wciągały swoją tragicznością - teraz spotykały się z moim ziewnięciem i... je także sobie darowałam xD.
Zatem rodzi się pytanie - to co u licha czytałam?! xD Czytałam dialogi, opis ataku na dom DeVir (jedna z niewielu walk, podczas której czytania nie zmęczyłam się... xD), opisy dotyczące zwyczajów drowów. Reszta jak dla mnie mogłaby nie istnieć, a książka nie straciłaby na "jakości" xD.
Rada na przyszłość - nigdy nie sięgajcie po książki, które się wam w młodości podobały - szczególnie, jeżeli to był RAS xD.

3/10

Za sentyment i za przybliżenie drowiej społeczności. Drizztofile mogą sobie dodać jeszcze jeden punkcik <skrzętnie dopisuje sobie jeszcze jeden punkcik> xD
Prev - 2007-12-09, 20:53
:
Sean Stewart "Krąg Doskonały"
Na początek zacytuję opis na tylnej okładce książki: "Najlepszy horror od czasu szóstego zmysłu"
Mój komentarz: "Gówno prawda"
Zacznijmy od tego że to w ogóle nie jest horror. W całej książce nie było nawet jednego momentu, w którym przeszedłby mnie dreszczyk emocji. To jest jakiś melodramat z duchami w tle. Cała historia skupia się wokół Willa, który widzi zmarłych. Z tym że jest nieudacznikiem, separacja z żoną, rzadkie widzenia z córką... Pewnego dnia zdarza się wypadek i Will zaczyna widzieć nowe duchy, bardzo mu bliskie... I wszystko fajnie, gdyby nie to... Że to jest tło tej książki !!! Motyw przewodni stanowią rozterki moralne Willa i jego kontakty z rodziną.
Książka ma 320 stron i przez pierwsze 250 stron jest nudna jak flaki z olejem, ciężka to jest przeprawa przez wizualizację całej rodziny i przyjaciół, jak w brazylijskiej telenoweli.
Ostatnie 70 stron jest nieco ciekawsze, ale i tak nie zachwyca, koniec książki fatalny i niedopracowany.

2/10
Stanowczo odradzam, trzymać się od tej książki z daleka... Chyba że jest się miłośnikiem Harlequinów... Bleh...
Tigana - 2007-12-11, 23:12
:
Drugi tom antologii „A.D.XIII” to kolejna porcja 11 opowiadań, które wprowadzają czytelnika w świat aniołów i demonów. Zanim jednak zagłębimy się w świat fikcji literackiej warto poświecić trochę czasu i uwagi wstępowi pióra Jacka Komuda i Dominiki Repeczko. Tekst jak sam tytuł, „Piekło i niebo”, wskazuje poświęcony został losowi naszej duszy po śmierci. Jego największą zaletą jest to, że autorzy nie koncentrują się jedynie na wizji znanej z religii chrześcijańskiej, ale także obszernie opisują koncepcje zawarte w islamie, hinduizmie czy buddyzmie. Nie zapomniano także o literaturze pięknej na czele z nieśmiertelnym Dante Alligheri i Mitonem.
Cyrograf, Królestwo Niebieskie i Anioł Stróż – to najczęściej poruszane tematy w drugiej części „A.D. XIII”. A szkoda, bo anielsko-diabelska tematyka daje o wiele większe możliwości. Tymczasem nawet tak doświadczeni twórcy jak Pilipiuk („Cyrograf”) czy Krzysztof Kochański („Człowiek znikający”) nie wychylają się poza utarte schematy. Owszem opowiadania są sprawnie napisane i czyta się je z przyjemnością, ale wymagałem czegoś więcej. No bo ile razy można czytać o chłopku roztropku, w tej roli rzecz jasna Jakub Wędrowycz, który wyprowadza w pole diabła czy o konsekwencjach pochopnie wypowiedzianych życzeń?
Z kolei „Wolna konkurencja” Cezarego S. Frąca to błaha opowiastka o pewnej licytacji. W świecie przyszłości o dusze trudno, więc obie strony starają się przekabacić człowieka na swoją stronę. Która ze stron zaoferuje więcej?
Zbliżoną tematykę porusza humoreska „Każdy ma swoje niebo” Iwony S. Nowak - Raj z chórami anielskimi i błękitnymi chmurkami jest zdecydowanie za mało atrakcyjnym miejscem dla współczesnych ludzi. A gdyby tak nieco go unowocześnić? Może i sam pomysł nie jest zbyt oryginalny, ale ratuje je jedna pyszna scena, której rzecz jasna nie zdradzę.
Niewiele dobrego mogę też powiedzieć o „Nicaronie” Evy Mroczek. Opowieść o skutkach wygrania na internetowej licytacji duszy jest po prostu przeciętna. Owszem zawiera kilka ciekawych scen, ale jako całość rozczarowuje. Brakuje w niej jakiegoś elementy, który pozwoliłby jej zostać na dłużej w pamięci czytelnika.
No to teraz trzeba kogoś pochwalić. Powiem szczerze, że kiedy zabierałem się do lektury tekstu Anna Kańtoch „Szczęścia i wszelkiej pomyślności” po cichu liczyłem, że powróci w nim Domenic Jordan. Tymczasem autorka przedstawiła zupełnie nową historię, której akcja rozgrywa się w okresie 20lecia międzywojennego. Beztroskie wakacje trójki dzieci przerywa seria dziwnych wydarzeń, w których kluczową rolę odgrywa pewna stara talia kart. Nie jest to na pewno najlepszy utwór Kańtoch, ale spodobał mi się sam sposób prowadzenia historii - nieco leniwy, rozwijający się z każdym zdaniem, a także ciekawe i nie tak oczywiste zakończenie. Czego zabrakło? Jak dla mnie odrobiny grozy i napięcia.
Powraca za to do swojego „anielskiego” świata Maja Lidia Kossakowska. „Gringo”, bo o nim tu właśnie mowa, to historia pechowego demona Forfaxa, którego specjalnością jest wpadanie w przeróżne kłopotów. Tym razem weźmie się on za pomaganie biednemu Metysowi w jednej z republik bananowej, a to oznacza dla wszystkich poważne tarapaty. Dla wszystkich - oprócz czytelników, którzy otrzymują przesympatyczne opowiadanko przypominające stylem i jakością te z „Obrońców królestwa”
Na pochwałę zasługuje również Jakub Ćwiek. Owszem jego „Newegwas’u” o spotkaniu szczepu indiańskiego z aniołami nie jest zbyt oryginalna, a czytelnik dosyć szybko orientuje się jak potoczą się poszczególne wątki, niemniej brawa należą się za odwagę. Autor nie poszedł na łatwiznę i nie stworzył kolejnego opowiadania o Lokim i jego skrzydlatych kompanach, ale postarał się zaskoczyć swoich wielbicieli. Pozytywnie czy negatywnie – zostawiam waszemu osądowi.
„Na skalnym ostańcu” Krzysztofa Piskorskiego przenosi nas w zupełnie inny świat- Zapomnijmy, chociaż na chwilę, o aniołach i diabłach z tradycji judeochrześcijańskiej. Owszem w uniwersum Piskorskiego demony istnieją, ale są zaklęte w przedmioty i służą ludziom. Jednak pewnego dnia to wszystko się zmienia. Można zarzucić autorowi pewne braki warsztatowe, nieco chropowaty styl, niemniej warto zapoznać się z tym utworem.
Spodobała mi się także historia Janusza Cyrana [b]„Który patrzysz z wysoka”.[/b] Jego największą zaletą jest bez wątpienia kreacja głównego bohatera. Kim jest? Skąd pochodzi? Do czego dąży? – nie wiemy. Nie ułatwiają oceny także jego czyny – raz miłosierne, by za chwilę przeistoczyć go w bestie. Dzięki temu do końca nie jesteśmy pewni, jak potoczą się losy „bezimiennego”, a każdy kolejny akapit przynosi niespodziankę.

A koniec deser – „Cichy dom” Alfred Hitchcock twierdził, ze dobry film powinien zacząć się od wybuchu wulkany, a potem napięcie powinno stopniowo rosnąc. Podobną konstrukcje zastosował Łukasz Orbitowski. Noc, parking, przypadkowa bójka i martwy anioł. A to dopiero początek. Później będzie wyprawa do tytułowego domu i coś więcej. Uwielbiam takie opowiadania – klimatyczne, z ciekawymi niejednoznacznymi bohaterami. No i najważniejsze – historia nie pozostawia obojętnym czytelnik wczuwa się w sytuacje, lubi albo nienawidzi poszczególne postaci, czuje się uczestnikiem wydarzeń. Jak dla mnie najlepszy tekst w antologii. I nawet Anioł Stróż mi nie przeszkadza.

Mea culpa, mea maxima culpa. Kończąc recenzje pierwszego tomu “A.D. XIII” polecałem w ciemno jego drugą część i mam teraz wyrzuty sumienia. Druga część antologii jest bowiem w moim odczuciu pozycją gorszą. Większość opowiadań trzyma co najwyżej średni poziom („Każdy ma swoje niebo” „Nicaron”), a naprawdę dobrych opowiadań jest w nim jak na lekarstwo („Który patrzysz z wysoka” „Cichy dom”) Co gorsza znalazły się w nim utwory po prostu słabe, których obecności nic nie usprawiedliwia („Człowiek znikający”, „Wolna konkurencja”) Jeszcze raz okazało się więc, że nie tak łatwo stworzyć antologię składającą się z samych stojących na wysokim poziomie utworów. Cóż może następnym razem będzie lepiej?

Ocena 6/10
Maeg - 2007-12-13, 20:25
:
Kłamstwa Locke’a Lamory, Scott Lynch

Kłamstwa… Scotta Lyncha próbuje się porównywać do Oliviera Twista czy Ocean’s Eleven (o Różowej Panterze już nie wspomnę, wydaje mi się że w tym wypadku ktoś się po prostu zagalopował). Takie porównania wypadku książek i filmów działają na mnie odstraszająco. Mam wtedy przed oczami dwa mechanizmy, którymi mógł się posłużyć autor. Pierwszy z nich opiera się na zmianie miejsca akcji i imion bohaterów oraz pewnej puli cech i w ten sposób powstaje nowe dzieło. Drugi natomiast polega na wybieraniu z poszczególnych pozycji tego co podobało się autorowi i stworzeniu potworka, którego później pewnie przeczytam. Dlatego też do debiutanckiej książki Lyncha podchodziłem z pewną rezerwą.

Niecni Dżentelmeni zajmują się okradaniem arystokracji, czego zabrania Tajny Pakt. Na tym budowana jest początkowo fabułą powieści, zbiegiem czasu pojawiają się nowe elementy, które urozmaicają opowiadaną nam historie. Autor za pomocą interludium, które przeplatają się z kolejnymi rozdziałami prezentuje nam młodzieńcze lata Lamory i jego przyjaciół, a także przynosi inne informacje o świecie w którym ulokowana została Camorra. Miasto od samej już okładki przypomina Wenecję, wrażenie te jest potęgowane przez opisy miasta oraz nazwiska niektórych bohaterów. Oprócz ciekawie nakreślonego miasta i zarysów świata w którym się ono znajduję, mamy też grupę interesujących postaci. Sam Locke Lamora, ale też Jean Tannen - mięśnie drużyny, bliźniacy Sanza – najlepiej czarują kieszenie i oszukują w kartach oraz ojciec Łancuch - założyciel i nauczyciel Niecnych Dżentelmenów. Po przeciwnych stronach mamy Szarego Króla, który włączył się do gry i krzyżuje w pewnym stopniu plany Locke’a oraz Pająka który pilnuje z pomocą żołnierzy Nocnego Szkła porządku w Camorrze.

Kłamstwa… to książka która się wręcz połyka a czytelnik doskonale się przy niej bawi. Świetny język okraszony co jakiś czas celnym żartem wzbogaca opowieść. Można przyczepić się tylko do tego, że Lock – mózg Niecnych Dżentelmenów – wpada w niektóre tarapaty jak małe dziecko, a z innych wychodzi z wręcz bezczelnym szczęściem. Widać, że bogowie są jednak po jego stronie. Nie jest, i za pewnie nie miała być to ambitna książka, ale w tym wypadku zaliczyć trzeba jej to na plus. Liczy się tutaj humor, relaks i poczucie dobrze spędzonego czasu z powieścią.

Ocena: 7.5/10
ajsber - 2007-12-14, 16:35
:
Chciałbym wkleić, dla uwidocznienia tego o czym mówimy w topiku Wydawnictwa, dwie "alternatywne" recki derbullawa. Jestem nimi zachwycony, a że autorowi nie bardzo przystoi samemu tu się odsłaniać, ja będąc Jego starym druhem pozwalam sobie na tę odrobinę szaleństwa ;)

1. Carey "Kusziel" ( ogólnie )

Potężny Kusziel, pan rózgi i pręgi
wypuszcza Strzałe z niezawodnej dłoni
Przeszywa oczy wybranych śmiertelników
a krwawa rana nigdy się nie goi



Męka, dręczenie zbłąkanego, to dar miłości. To napomnienie, to wołanie o zmianę, o skruchę. Jest jedną z dróg do Raju.

Kiedy zrozumiałem, że Bóg Jedyny nie patrzy na dzieło Swej Karzącej Ręki w ten sposób – zwątpiłem. W końcu ja tych biednych grzeszników prowadziłem prostym szlakiem do Niego.

Wtedy pojawił się On. Syn Jeshui ben Jozefa. Wnuk mego Pana.

Usłyszeliśmy jego słowa gdy przebywał w Persji, w niewoli u tamtejszego władcy.
On mówił, a Jego mowa niosła za sobą Prawdę.

Nasza ósemka popełniła wtedy największy grzech, a jednocześnie dokonaliśmy najważniejszego, najpiękniejszego wyboru w naszym długim życiu. Aza, Anael, Kamael, Kasjel, Ejszet, Naama, Szamchazaj i ja opuściliśmy Jedynego.
Naama chcąc uwolnić Błogosławionego oddała swe ciało perskiemu królowi. Od tej pory zaczęła się nasza wędrówka po Ziemi. Elua głosił swe nauki, a my grzaliśmy się w tej Prawdzie, tak jak kiedyś w Blasku Jedynego.

Po wielu długich podróżach dotarliśmy do Terre D'Ange. Tutejsi ludzie uznali przesłanie Błogosławionego Elui, a my po długiej wędrówce w końcu znaleźliśmy dom. Każde z nas, oprócz Kasjela, chyba najbardziej targanego rozterkami naszej „zdrady”, dostało jedną prowincję krainy.
Mnie przypadł w udziale skalisty Kuszet, ale nie ważne było to, kto jaką dostał dziedzinę. Liczyło się tylko jedno. Mogliśmy wypełnić rolę naszego przewodnika:

„Kochaj jak wola twoja”

I każdy z nas kochał. Odmiennie, na swój sposób, ale wszyscy mieliśmy jeden cel!

Nieść miłość!

I nieśliśmy przez długie lata, aż stało się coś co wszystko zmieniło.

Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy umarł Jeshua ben Jozef i pamiętam wydarzenia następujące po tym.
Bóg Jedyny przypomniał sobie o nas, a zwłaszcza o wnuku. Postanowił, że nie ma dla nas miejsca na Ziemi. Błogosławiony Elua dowiódł, że nie ma także dla nas miejsca w niebie. Stworzono nam odrębne miejsce, gdzie moglibyśmy odejść nie narażając ludu, który nas pokochał i który my naznaczyliśmy swą własną krwią.
Odeszliśmy do prawdziwej Terre D'Ange, gdzie możemy żyć zgodnie z naszym wyborem i gdzie będą mogli dołączyć po śmierci nasi ukochani D’Angelini.

Nie zostawiliśmy naszych dzieci samych.
Nama stała się patronką niosących miłość. Aza nauczył ludzi nawigacji. Anael wykształcił rolników. Szamchazaj pozostawił po sobie pismo. Kamael wykształcił armię. Ejszet pokazała jak uleczać. Zaś Kasjel stał się przykładem wiernego towarzysza.

Ja pozostawiłem po sobie znamię. Ślad. Bliznę noszoną tylko przez wyjątkowe jednostki. Takie które poprzez ból zdołają zachować równowagę.

Moje strzały.

Moi wybrańcy.

MOJE WCIELENIA.



2. Terry Pratchett "Piaty Elefant"

Kiedyś dawno temu, spotkałem Terry’ego (jego pierwszą książkę, było to „Równoumagicznienie”) i się zakochałem. To znaczy na początku było zauroczenie. To odkrywanie wraz z najwcześniejszymi „Światami Dysku” bohaterów – a odsłaniać było co Embarassed – oraz dziwnego, płaskiego obiektu umieszczonego na grzbiecie czterech słoni stojących na olbrzymim żółwiu płynącym przez otchłań sprawiło, że nie była to krótkotrwała miłostka, ale coś co przekształciło się w głębsze uczucie.

Postanowiłem, że zostanę z Terry’m Pratchettem na zawsze. Była to poważna decyzja, której jednak nie żałuję. Pratch także się starał, by nasz związek rozwijał się w odpowiednim kierunku. Kilka jego powieści sprawiło, ze mój afekt stał się dojrzały, przemyślany, jakiś taki dorosły.
Fakt czasem zdarzały się gorsze dni, ale przecież tak to już w życiu jest.

Teraz po tych wszystkich książkach, czuję się z nim jak stare dobre małżeństwo z kilkudziesięcioletnim stażem.
Partner już raczej niczym nie zaskakuje, ale człowiek ma świadomość, że jest. Już może nie ma tych uniesień, brakuje zaskakujących reakcji.
Nie przeszkadza to jednak. Nie denerwuje, bo jesteśmy obecnie na takim etapie, że wystarczą delikatne zmiany, by dalej to wszystko jakoś tam sobie trwało. Ponoć w tym wszystkim chodzi o przyzwyczajenie. Podobno to ono jest najważniejsze. Pomaga ze sobą wytrzymać...

Tak już sobie trwamy jakiś czas. Poznajemy się coraz bliżej i bliżej. Właściwie można powiedzieć, ze większość tajemnic już jest odkrytych. Wydaje się, ze człowiek zna drugiego lepiej niż siebie samego, ale zawsze jest ta nadzieja, że może jednak czymś zaskoczy. Tak jak za dawnych czasów, gdy wszystko było młodsze, piękniejsze...
No cóż, jest coś takiego jak drugi miesiąc miodowy. Mam nadzieję, że jest on jeszcze przed nami, może wtedy...

W tych całych zwierzeniach o mały włos nie zapomniałbym o powiedzeniu w kilku słowach o „Piątym elefancie”. Jest to szpiegowski kryminał z naszymi bohaterami ze Straży w rolach głównych. Wydaje się trochę brutalniejszy od poprzednich opowieści z tego cyklu, ale to jakoś specjalnie nie razi. Powiedziałbym, ze jeszcze lepiej ukazuje nasz własny nienaturalnie okrągły świat.
W wielkim skrócie Terry opisał proces globalizacji. Przechodzenia zacofanych państw na gospodarkę wolnorynkową. Przedstawił w sporej mierze problemy (terroryzm, zaślepienie religijne, mcdonadyzację), które możemy obejrzeć w wiadomościach telewizyjnych dotyczących naszego równie absurdalnego świata.

Zmierzając do jakiś podsumowań, można powiedzieć, że był to kolejny, szary dzień jakich wiele. Niczym nie zaskoczył, nie przyniósł specjalnych uniesień, ale był to czas który spędziliśmy razem...


Obie recki ujrzały po raz pierwszy światło dnia na Superbii :)
derbullaw - 2007-12-14, 21:34
:
Kontynuując wątek wzajemnej adoracji :mrgreen: jak również dając materiał do dyskusji toczącej się równolegle, przedstawiam recenzję ajsbera :)


Mój drogi.
Wyobraź sobie, że idziesz na długo oczekiwany tajemniczy spacer, ciemną nocą w głąb kompletnie nieznanego lasu. Brak światła przeszkadza, dróżki, które pozornie widziałeś znikają gdzieś w krzakach. Błądzisz. Postanawiasz przeczekać. Wreszcie nadchodzi upragniony świt ale wraz z nim…mgła. Cóż robić ? Trzeba iść dalej. Poprzez gęsty opar prawie niczego nie widać. Obijasz się o jakieś twarde wystające przedmioty; dochodzisz do wniosku, że to po prostu drzewa. Gałęzie chłoszczą Cię po twarzy. Gdy wydaje Ci się, że już wreszcie znalazłeś właściwa drogę, okazuje się , że jest to chyba miejsce, w którym już byłeś. Często potykając się łapiesz za jakieś konary myśląc, że Ci pomogą utrzymać jaką taka pozycję jednak one złośliwie zawsze okazują się kruche i pękają pod Twym ciężarem.
Wszystkie mijane krzewy i drzewa wydają się być takie same, mimo że przecież się różnią. Przemykające tu i ówdzie tajemnicze nierozpoznane zwierzęta powodują, że zamęt który przeżywasz staje się jakimś strasznie poplątanym labiryntem, w którym wszystko zdarzyć się może. Już, już cieszysz się bo wszedłeś na jakąś większą polanę a liche słońce zaczyna rozpraszać mgłę, ale wpadasz do głębokiego wykrotu, który okazuje się być grząskim bagnem. Mimo to wymacujesz ubłoconą nogą jakieś dno, po którym można stąpać. Twoja sytuacja mimo, że jakby odrobinę lepsza daleka jest jeszcze od zadawalającej. W końcu wypełzasz z mokradła i na jego końcu spostrzegasz dróżkę, która nieśmiało zaczyna przypominać właściwa drogę. Robisz coraz pewniejsze i szybsze kroki. Znajdujesz kilka wspaniałych, smacznych owoców. Jest ich więcej i więcej. Całe olbrzymie polany pełne niespotykanych, tajemniczych w smaku owoców. Są też pyszne grzybki. Zapominasz o zmęczeniu, przeprawa zaczyna być wspaniałą przygodą. Zwierzęta łaszą się do Ciebie. Jest Ci ciepło i dobrze. Czujesz, że mógłbyś tak iść i iść.
Dochodzisz do znanej Ci wsi. Nie przyznajesz się nikomu, że znalazłeś ZŁOTO. Idziesz spokojnie spać. Śni Ci się, że idziesz na długo oczekiwany tajemniczy spacer…….

Tak oto wygląda w moim wyobrażenie pierwsze spotkanie z magią świata wyczarowanego przez Eriksona. Oczywiście chodzi mi o sposób w jaki odbieram jego dzieło. Nie ma najmniejszego sensu opisywanie treści tej książki. Jakkolwiek byś myślał, odłożenie „Ogrodów księżyca” na półkę bez przeczytania będzie poważnym błędem, który ja kiedyś popełniłem. Wystrzegaj się tego. Jeśli nie – stracisz okazje na spotkanie z jednym z najciekawszych, najbardziej płodnych i doskonale piszących autorów.
Bardzo gorąco polecam.
Moja ocena : 6/6


To jest przykład recenzji oddającej nastrój, ale Ajsber ma jeszcze inną zdolność. Jakąś taką swobodę pisania (nie wiem ile czasu musi tej swobodzie poświęcać czasu, ale ma :-P ) . Podobną do tej Dukajowej. Powiedziałbym, że to erudyta książkowy.
Ma taki rozrzut jeżeli chodzi o wielowarstwowość i zawartość poboczną recenzji, że to czysta przyjemność się z nimi zaznajamiać.

P.S.

No dobra nasłodzili my sobie, trzeba by coś napisać ;)
Tigana - 2007-12-19, 18:14
:
„Lata ryżu i soli” Kima Stanleya Robinsona to tylko z pozoru kolejna książka wpisująca się w nurt gatunku określanego mianem „historii alternatywnej”. Spośród wielu innych wyróżnia ją już sam punkt wyjścia. Dla autora wydarzeniem, które odmieniło losy świata nie jest bowiem po raz enty zwycięstwo III Rzeszy czy przetrwanie Cesarstwa Rzymskiego, lecz „czarna śmierć”, która w XIV wieku zdziesiątkowała populację Europy. Jednakże, o ile w naszym, prawdziwym świecie cywilizacji chrześcijańskiej udało się odrodzić, tutaj jej miejsce zajmuje kultura oparta na buddyzmie, hinduizmie i islamie.
Specyficzna jest też sama konstrukcja książki – składają się ona z dziesięciu ksiąg, których akcja rozgrywa się na przestrzeni 700 lat. Dzięki temu możemy obserwować rozwój nowych imperium i zmierzch starych, uczestniczyć w odkryciach geograficznych czy brać udział w rewolucji. Naszymi przewodnikami w tej podróży będzie grupa bohaterów, których kolejne reinkarnacje zamieszkują kolejne epoki. Stanowią oni, według religii buddyjskiej- jāti – grupę połączonych ze sobą dusz, które pomiędzy kolejnymi wcieleniami spotykają się w bardo – swoistej poczekalni dusz. Tutaj dyskutują na temat swojego życia i próbują się samodoskonalić.
Powieść Robinsona można odczytać tylko i wyłącznie jako kolejną „historię alternatywną” i skoncentrować się na obserwacji rozwoju poszczególnych cywilizacji oraz szukać analogii z naszą rzeczywistością. Wydaje mi się jednak, ze takie podejście było by wypaczeniem intencji autora, ponieważ „Lata ryżu i soli” poruszają wiele istotnych zagadnień jak religia, nauka czy sam człowiek.

Pomiędzy islamem i buddyzmem.

Warstwa religijna wydaje się odgrywać w zrozumieniu sensu książki Robinsona kluczową rolę. Świat opisany w „Latach ryżu i soli” przypomina ogromny tygiel, w którym poszczególne religie raz przenikają się i asymilują, by chwile później zwalczać się nawzajem. Co istotne autor nie wyróżnia żadnego z systemów religijnych stawiając pomiędzy nimi znak równości - w końcu wszyscy szukamy tego samego Boga. Najlepiej jest to widoczne w kreacjach postaci – kolejne reinkarnacje tych samych bohaterów często zmieniają religię raz są muzułmańskim sędzią – kadim, by w następnym wcieleniu stać się buddyjskim mnichem. W świecie stworzonym przez Robinsona religia wpływa na ludzkie życie, ale i człowiek wywiera swój ślad na wierze. Bardo w zależności od religii panującej na Ziemi zmienia swe oblicze, a w jednym z opowiadań („Wojna Asurów) miejscami trudno rozróżnić, gdzie tak naprawdę toczy się walka.


Nauka

W słynnej animowanej serii „Był sobie człowiek” w każdym odcinku pojawia się postać Mistrza, będącego usposobieniem postępu. W książce „Lata ryżu i soli” podobną funkcje spełnia I-Chin, Iwang, Idelba, Ibrahim i inne jego wcielenia. Jest on zawsze człowiekiem o otwartym umyśle, szukającym nowej drogi do oświecenia – zarówno duchowego, jak i umysłowego. Wiele miejsca w swoich dociekaniach poświęca on zagadnieniu znaczenia historii w życiu człowieka. Czy jest ona nam w ogóle potrzebna, a jeśli tak to czego może nas nauczyć? – to pytania kolejne pytania klucze. Inną równie ważną kwestią jest odpowiedzialność uczonych za swe wynalazki. Najmocniej zostało to zaakcentowane w opowieści „Nsara”, gdzie naukowcy z całego świata wspólnymi siłami próbują nie dopuścić do budowy bomby atomowej.




A człowiek i tak jest najważniejszy

W religii buddyjskiej reinkarnacja czyli odrodzenie się w kolejnej osobie lub zwierzęciu służy rozwojowi duszy. Tak ma to miejsce w powieści Robinsona – jāti wciąż się odradzają – jako przedstawiciele innej płci, religii, rasy, a nawet gatunku. Za życia nie pamiętają swych wcześniejszych wcieleń, a z poprzednim istnieniem łączy ich jedynie zawsze ta sama pierwsza litera nazwiska – K, B, I czy P. W każdym kolejnym życiu zdobywają nowe doświadczenie i chociaż o tym nie wiedzą często ich wcześniejsze dokonania stają się dla nich samych źródłem inspiracji do bardziej wytężonej pracy. Kiedy umierają ponownie spotykają się w bardo by jeszcze raz spojrzeć na swe osiągnięcia i by ponownie spróbować osiągnąć nirwanę. Dla nas ludzi „zachodu” ta obserwacja wędrówki dusz ma jedną zasadniczą zaletę – patrzymy na świat oczyma muzułmanina, wyznawcy buddyzmu i widzimy jak bardzo ich uczucia, pragnienia są zbliżone do naszej. My również przez całe nasze życie staramy stać się doskonali, ale w odróżnieniu od nich mamy tylko jedną próbą.

„Lata ryżu i soli” to z pewnością książka wybitna, ale nie pozbawiona wad. Miejscami czyta się ją ciężko i trudno powiedzieć czy to wina autora czy niestarannego tłumaczenia (błędy stylistyczne, powtórzenia) Męczące jest nagromadzenie długich wypowiedzi bohaterów czy to w formie monologów wewnętrznych czy wygłaszanych wykładów. Osobiście wolałbym żeby ich przemyślenia były poparte poprzez czyny. Nie do końca wyjaśnione zostały także wszystkie zawiłości związane z poszczególnymi systemami religijnymi – osoba nie posiadająca gruntowej wiedzy na ten temat może mieć kłopoty ze zrozumieniem poszczególnych zagadnień, np. co to jest hadis. Mam również pewne zastrzeżenia w kwestii samej konstrukcji świata. Ja rozumiem, że Historia nie znosi próżni, ale czy faktycznie w tak różnym świecie musiał wybuchnąć konflikt zbrojny tak bliźniaczo podobny do „naszej” I wojny światowej? Nawet data w przybliżeniu się zgadza, tylko zamachu w Sarajewie zabrakło. Podobnych analogii jest więcej stąd nasuwa się pytanie – celowy zabieg autora czy tez brak inwencji twórczej?

Czytając tą powieść odniosłem wrażenie, ze obcuje z czymś wybitnych, być może jedna z najlepszych książek, jakie do tej pory spotkałem. Poszczególne opowieści dzięki swej różnorodności intrygują i wciągają w świat, który tak naprawdę nigdy nie powstał. Kiedyś powiedziano o książce Nevile Shute „Ostatni brzeg”, że uratowała świat przed zagłada nuklearną. „Lata ryżu i soli” na pewno nie mają takiej siły sprawczy, ale jeśli pod jej wpływem, chociaż raz spojrzymy na otaczającą nas rzeczywistość przez pryzmat ludzi wywodzących się z innej religii i kultury zadanie książki zostanie wypełnione.

Ocena 8/10
Tigana - 2007-12-29, 00:17
:
Co trzeba zrobić, kiedy własny agent zabrania publikować więcej niż jedną książkę rocznie, a szuflada jest pełna napisanych już powieści? Należy stworzyć swoje literackie alter ego i zacząć wydawać pod pseudonimem. Tak właśnie stało się w przypadku Stephana Kinga na początku lat 80-tych, kiedy powołał on do życia Richarda Bachmana. Dzięki temu prostemu zabiegowi światło dzienne zobaczyły tak ciekawe pozycje jak "Wielki marsz”, czy „Uciekinier”, a King oficjalnie postępował zgodnie z zaleceniami agenta. Cała maskarada wydała się dopiero po kilku latach a Bachman został oficjalnie „pogrzebany” w powieści „Mroczna połowa”. Pozostały po nim jedynie wspomnienia i kilka jeszcze niewydanych książek w tym „Blaze”.
Clay „Blaze” Rackley jest przestępcą. W ciągu paru latach swej „działalności” na jego koncie znalazło się już sporo grzeszków: napady, oszustwa, wyłudzenia. Teraz planuje skok swego życia – zamierza porwać dziecko multimilionerów i zażądać okupu. Problem polega na tym, że Blaze do zbyt inteligentnych ludzi nie należy, a poleceń i wskazówek dotyczących porwania udziela mu jego martwy kumpel George. Zaczyna się niebezpieczna gra.
Nigdy nie zapomnę, kiedy po raz pierwszy oglądałem w kinie „Leona zawodowca” Szczególnie w pamięci zapadła mi końcówka filmu – ranny i samotny bohater walczący z osaczającymi go policjantami. I pomimo tego, iż wszyscy świetnie wiedzieli, że to Leon jest tym złym, nie znalazłbym na widowni nikogo, kto nie życzyłby mu powodzenia. Podobnie ma się rzecz z Blazem.
W trakcie lektury książki nikt nie ma wątpliwości, kim tak naprawdę jest Blaze – porywaczem i mordercą. Bachman postanowił jednak „uczłowieczyć” swego bohatera, a w tym celu posłużył się specyficzną konstrukcją książki. Otóż podobnie, jak miało to miejsce w „Kłamstwach Lockiego Lamory” Scotta Lyncha, autora przeplata teraźniejsze wydarzenia z retrospekcjami. W ten sposób dowiadujemy się o nieszczęśliwym dzieciństwie Blaza, śledzimy jego pobyt w sierocińcu, a później przestępcza karierę. Bachman stara się go nie oceniać– niczym wytrawny reporter relacjonuje jedynie fakty i wydarzenia. Niemniej z tej historii wyłania się obraz człowieka, który z natury nie jest zły, a jedynie został tak ukształtowany przez los. Prawdopodobnie gdyby napotkał na swojej drodze jakiegoś mentora, człowieka, który wyciągnąłby do niego pomocną dłoń jego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. A tak za każdym razem Blaze doświadcza upokorzeń i zła, a chwile szczęścia są zbyt ulotne by je rozpamiętywać. Jedyna pociechą i ostoja dla Blaza staje się przyjaźń z Georgiem jedną z nielicznych osoby, którą może nazwać przyjacielem.
Związek pomiędzy Blazem i Georgiem przypomina klasyczny już utwór Johna Steinbecka „Myszy i ludzie”- tam również mieliśmy do czynienia z podobną parą bohaterów. Blaze tak jak Lennie Small to ociężały, niezbyt rozgarnięty umysłowo dryblas, który kiepsko sobie radzi z otaczającą go rzeczywistością – potrzebuje kogoś, kto będzie umiał wykorzystać jego siłę. Zresztą ta jego nieporadność to jeszcze jeden powód, dla którego czytelnik darzy go sympatią. No, bo jak nie lubić człowieka, który okrada sklep z uśmiechem na twarzy mówiąc „Tym razem nie zapomniałem włożyć maski”. Jest również u Steinbecka wieczny marzyciel George Milton, który myśli za swego towarzysza i stanowi jego opokę. Zbieżność imion i „funkcji” z bohaterem Bachmana chyba nie przypadkowa.
Ważną rolę w powieści odgrywa również rozbudowany opis relacji rodzących się pomiędzy Blazem a porwanym niemowlakiem. Nieoczekiwanie porywacz staje się idealną niańką, która opiekuje się dzieckiem jak własnym synem. Co więcej w pewnym momencie zastanawia się nad rezygnacją z okupu i samodzielnym wychowaniem oseska. Z drugiej strony zdaje sobie sprawę jak mało ma do zaoferowania oprócz miłości. Dziecko to odkupienie, ale dla Blaza jest już za późno.

Powieść Bachmana to nie tylko rozbudowany portret psychologiczny tytułowego bohatera, ale także świetny, dynamiczny thriller. Wartka akcja, ciągłe napięcie i nieoczekiwane zwroty akcji to cechy tej książki. Tu nie ma miejsca na zbędne słowa – surowy styl, niemal pozbawiony opisów świetnie oddaje klimat i atmosferę powieści.
Odkładając na bok „Blaza” miałem żal do Kinga, że dopiero teraz postanowił ujawnić tę historie. Na niespełna 300 stronach czytelnik znajdzie tu o wiele więcej napięcia i emocji niż w nowych, o wiele grubszych powieściach „króla” grozy. Siła tej powieści opiera się bowiem na jej prostocie, klimacie i nieszablonowym bohater, który szybko zdobywa sympatie czytelnika a nie na rozdmuchanej fabule i wypróbowanych schematach. Ach gdyby w takim stylu jak „Blaza” King pisał wszystkie swoje powieści. A tak można mieć tylko nadzieje, że Richard Bachman jeszcze nie powiedział ostatniego słowa i jeszcze nie raz nas zaskoczy.

Ocena 7/10
Tigana - 2007-12-29, 18:34
:
Jeffery Deaver jest znany w Polsce głównie jako twórca poczytnego cyklu kryminałów o przygodach pary detektywów Lincolna Rhyma i Amelii Sachs. Tymczasem na dorobek pisarza oprócz powieści składa się także kilka zbiorów opowiadań, z których jeden zatytułowany „Spirale strachu” niedawno pojawił się w naszych księgarniach.
Na „Spirale strachu” składa się 16 utworów z pogranicza kryminału i thrillera. Najczęściej wykorzystanym w nich motywem jest zemsta zdradzonego małżonka, morderstwo doskonałe oraz policyjne śledztwo. Nie zabraknie także spotkania z profesjonalnym zabójcą, inteligentnym prawnikiem czy nadopiekuńczym ojcem. Ciekawie prezentuje się również opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w okresie rządów Elżbiety Wielkiej, a w jednej z głównych ról występuje sam William Szekspir.
Tak jak pisałem na samym początku Deaver jest kojarzony przede wszystkim z serią książek o Lincolnie Rhym i Amelii Sachs – nie mogło więc zabraknąć ich i w tym zbiorze. Tym razem prowadzą oni prywatne śledztwo w sprawie zaginięcia pewnej kobiety. Porwanie, próba morderstwa a może jeszcze coś innego? Tylko błyskotliwe umysły naszej pary bohaterów są w stanie rozwiązać tą zagadkę.
Deaver zawsze słynął ze skonstruowanych z zegarmistrzowską precyzją intryg i suspensu. Nie inaczej jest z opowiadaniami – autorowi niemal do perfekcji udała się opanować sztukę zaskakiwania czytelników. Na kilku stronach potrafi ich wielokrotnie zwieść, aby dopiero w ostatnim akapicie odkryć wszystkie karty. O sile jego wyobraźni najlepiej świadczą utwory „Trójkąt” i „Razem”, gdzie nic nie jest tym, za co uchodzi.
Kolejną zaletą prozy Deavera jest łatwość, z jaką tworzy wiarygodne portrety psychologiczne postaci. Obojętnie czy będzie to tytułowa wdowa z Pine Creek czy młody i ambitny nowojorski policjant ich motywy postępowania są mocno uzasadnione, a działania przemyślane. Dzięki temu bohaterowie opowiadań szybko wzbudzają sympatię (lub antypatię), ale na pewno nie pozostawiają obojętnym.
Szkoda tylko, że proza Deavera nie jest pozbawiona wad, które obniżają ocenę całego zbioru. Suspens to niewątpliwie duża zaleta, gorzej jednak, gdy jest mu podporządkowane cały tekst. W rezultacie część utworów jest „przekombinowana”. Odniosłem wręcz wrażenie, że tak jak w swoich ostatnich powieściach („Mag”, „Zegarmistrz”) autor tak bardzo chce zaskoczyć czytelnika niespodziewaną woltą, że poświęca temu celowi całą logikę i sens opowiadania. Dodatkowo ciągłe stosowanie takiego zabiegu powoduje, że czytający uodparnia się i mało, co jest w stanie go naprawdę zadziwić. Na swoim przykładzie powiem, że na mnie największe wrażenie zrobiło jedno jedyne opowiadanie, gdzie tego elementu suspensu zrobiło.
Irytuje także mała różnorodność utworów – prawie połowa tekstów dotyczy zemsty zdradzonego lub porzuconego współmałżonka. Owszem każde z nich stanowi odrębną historię, ale schemat pozostaje bez zmian. Tak sobie pomyślałem, że jakby wziąć utworu Deavera na serio to połowa morderstw w USA byłaby popełniona przez zawiedzonych mężów i żony.
„Spirale strachu” to klasyczny przykład zbióru opowiadań, w którym można znaleźć lepsze i gorsze teksty. Na szczęście sprawny warsztat pisarski i umiejętnie dawkowane napięcie pozwalają przymknąć oczy na pewne braki logiki czy wręcz niedorzeczności. W rezultacie otrzymujemy sympatyczną książkę mogącą w pełni usatysfakcjonować wszystkich miłośników twórczości Deavera, a także tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z tym autorem.

Ocena 6/10

MadMill - 2007-12-29, 20:32
:
Fritz Leiber – „Przez mgły i morza”

Fritz Leiber, autor wielu powieści i opowiadań, laureat nagrody Hugo i Nebuli, popełnił w swojej pisarskiej karierze utwory z gatunku sword and sorcery, czyli magia i miecz. Stał się pionierem tego nurtu fantasy, jak i jednym z pierwszy pisarzy fantastyki. Największą sławę przyniósł mu cykl o Fafrydzie i Szarym Kocurze, krainie Nehwon i osławionym mieście Lankmar.

„Przez mgły i morza” jest trzecim* zbiorem opowiadań wydanym przez Fritza Leibera. Oprócz opowiadań zawiera jedną dodatkową nowelkę/minipowieść. Pierwsze dwa opowiadania nie odbiegają zbytnio od tych zawartych w tomie „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”. Ten sam klimat, styl, podobne pomysły i rozwiązania. „Chmura gniewu” to prosta opowiastka o pewnym nadprzyrodzonym zjawisku jakich w Lankmarze pełno. Trochę akcji i napięcia, ale z góry wiadomo, że i tak będzie dobrze. Podobnie rzecz ma się z utworem „Ciężkie czasy w Lankmarze”. Chociaż to opowiadanie było przez fanów i krytykę na zachodzie oceniane jako jedno z najlepszych to powiela schematy poprzednich. W tym opowiadaniu Kocur i Fafryd się rozstają i zaczynają grać w przeciwnych drużynach, Kocur znajduje nowego pracodawcę, za to Fafryd odnajduje ścieżkę duchową, którą chce podążać oddając się nowemu bogu. Zakończenie wydaje się chaotyczne, z brakiem pomysłu na scenę kulminacyjną. Dochodzimy do utworu „Morze, ich pani”, który możemy nazwać epilogiem do opowiadania „Ciężkie czasy w Lankmarze”, a zarazem prologiem do kolejnego opowiadania pt. „Pod nieobecność króla mórz”. To opowiadanie jest najsłabsze z całego zbioru. Autor przenosi nas na morze, Fafryd i Kocur zaczynają zabawę w piractwo, poszukania sławy i skarbów. Znowu mam wrażenie jakby pisarzowi brakło pomysłu na skończenie opowiadania i urywa je w pewnym momencie. „Za rozdrożem” to podobnie jak „Morze, ich pani” taki niby pomost, gdzie autor streszcza nam w paru akapitach wydarzenia które doprowadziły bohaterów do kolejnej przygody. Z jednej strony można uznać to za brak inwencji twórczej i pójście na łatwiznę, z drugiej oszczędzenie czytelnikowi kolejnego opowiadania, które mogło być utworem pisanym na siłę, ale autor jednak nie chce tracić ciągłości historii i opisuje pokrótce wydarzenia, które były w międzyczasie. Zbiór kończy nowelka/minipowieść pt. „Gambit adepta”. W tym powiadaniu autor zaskakuje przeniesieniem swoich bohaterów na Ziemię, miasta Tyr w starożytnej Fenicji**. Pomysł bardzo ciekawy i początek utworu wciąga. Szkoda tylko, że po raz kolejny coś nie wychodzi w czasie rozwoju fabuły. Cały utwór najbardziej cierpi w momencie monologu jednego z bohaterów który opisuje swoje całe życie, staje się to po prostu nudne.

Ciężko jest dzisiejszemu czytelnikowi oceniać ten zbiór opowiadań Fritza Leibera, ponieważ został wydany on prawie 40 lat temu. Realia się zmieniły, mentalności i przyzwyczajenia także. Myślę, że najbardziej traci na tym humor książki, najprawdopodobniej nie zrozumiemy wszystkich ironicznych żartów, czy satyry zawartej w opowiadaniach. Ciągle ważną rzeczą dla autora jest pokazywanie prawdziwej przyjaźni między dwoma głównymi bohaterami. Niemniej jednak Fritz Leiber pokazuje, że w latach 60-tych można było tworzyć coś oryginalnego, nie opartego na elfach i czarodziejach, sam autor posługuję się też bardzo barwnym i poetyckim językiem. Szkoda, że te opowiadania są ciągle takie same, nie ma powiewu świeżości i to jest największym zarzutem dla autora.

6/10

* w Polsce dwie pierwsze księgi(„Swords and Deviltry” i „Swords Against Death”) są złączone w jeden tom pt. „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”, dlatego „Przez mgły i morza” jest w Polsce wydany jako tom II
** obecnie w Libanie
Tigana - 2007-12-30, 18:29
:
Ostatnio o twórczości Deana Koontza można było wiele powiedzieć. ale nic dobrego. Jego kolejne książki („Apokalipsa”, „Przepowiednia”) cierpiały na podobną wadę – ciekawy punkt wyjścia,” i słabe, szablonowe rozwiązanie. Do tego należy dodać „papierowych” bohaterów i beznadziejne dialogi. Dlatego po jedną z nowszych powieść Koontza zatytułowaną „Prędkość” podchodziłem z dużą rezerwą.
Jednakże już początek był obiecujący – barowa opowieść o sąsiedzkiej wojnie mile kontrastował z poprzednimi dokonaniami autora. A później jest jeszcze ciekawiej. Pewnego dnia Bill Wiles, barman z małej tawerny, znajduje za wycieraczką swojego samochodu wiadomość: „Jeśli nie przekażesz tego listu policji, zabiję uroczą blond nauczycielkę. Jeśli przekażesz ten list policji, zabiję zamiast tego starszą panią. Masz sześć godzin na podjęcie decyzji”. Początkowo, Bill traktuje ten „list” w kategoriach głupiego dowcipu, ale szybko okazuje się jak bardzo się mylił. Chcąc przeżyć i ocalić życie niewinnych ofiar będzie musiał podjąć walkę.
Czym różni się ta książka Koontza od innych? Po pierwsze koniec z cukierkowatym bohaterem. Wiles to człowiek z przeszłością, na którego życiu kładzie się cieniem dramatyczne dzieciństwo. Owszem jest postacią pozytywną, ale jego postępowanie zawiera w sobie pewną dawkę nieprawości. Przykładowo, chociaż kilkakrotnie może prosić o pomoc policję za każdym razem wybiera działanie na własną rękę, chociaż wie, ze łamie prawo. Koontz zaoszczędził także swoim czytelnikom słodkiej aż do mdłości rodzinki lub grona równie niestrawnych przyjaciół. Postaci, które pojawiają się na kartach „Prędkości” są niejednoznaczne, a motywy ich postępowania dyskusyjne. Jest to szczególnie widoczne w kreacji dwóch policjantów: Lannego Olsona i Johna Palmera. Obaj, pomimo tego, że służą po stronie prawa i porządku nie wahają się złamać przepisów w imię własnego interesu. Na dobrą sprawę jedynie właściciel tawerny Jackie O’Hara swoją mdłością przypomina bohaterów z ostatnich powieści Koontza.
Wierni czytelnicy Koontza nie znajdą także w „Prędkości” tak charakterystycznych dla jego twórczości fragmentów poświęconych opisowi działania czy analizie psychiki czarnego charakteru. Tutaj zło nie manifestuje swojej obecności, pozostaje w ukryciu i jedynie kolejne pozostawiane wiadomości i zwłoki świadczą o tym, że istnieje. Jak dla mnie jest to idealne rozwiązanie. Powód? Takie dogłębne analizowanie psychopatycznych morderców nigdy nie była mocną stroną autora, a tłumaczenie ich intencji bardzo często wywoływało u czytelników uśmiech politowania.
Nienaganny jest również sam warsztat literacki Koontza – książkę czyta się bardzo przyjemnie, jeśli można tak powiedzieć o thrillerze. Liczne zwroty akcji są naprawdę zaskakujące, a zakończenie pozbawione prawdziwego happy endu, dobrze oddaje klimat i atmosferę powieści. Można mieć natomiast zastrzeżenia do samego tempa fabuły – w kilku miejscach akcja widocznie zwalnia a autor raczy nas opisami stanów psychicznych głównego bohatera. Uważam też, że nie do końca został wykorzystany potencjał tkwiący w samym pomyśle – wydaje mi się, że można było z niego wyciągnąć coś więcej niż opowiastka o kolejnym psychopacie.
Podsumowując – jest dobrze, ale do ideału jeszcze daleko. „Prędkość” udawania, że Koontza nie musi być „więźniem schematów”, ale przy odrobinie dobrej woli potrafi napisać ciekawą i oryginalną powieść. Oczywiście do bodajże najlepszej jego powieści „Opiekunowie” jest wciąż daleko, niemniej krok we właściwą stroną został uczyniony.

Ocena 6/10
MadMill - 2008-01-02, 00:29
:
Recenzję dedukuję Brujce i Ari, za to że zagadywały mnie podczas jej pisania przez gdzieś około 2,5 godziny. ;)

Scott Lynch - "Kłamstwa Locke'a Lamory"

Co rusz słyszymy o nowych gwiazdach w filmie, muzyce, sporcie. Obiecujący młodzi ludzie przewijają się na pierwszych stronach gazet i serwisów internetowych, występują w telewizji. Wróży się im wielki, oszałamiające kariery, a następnie... słuch po nich ginie. Takie sytuacje zdarzają się także w literaturze. Największym objawieniem ostatniego roku w fantastyce był podobno Scott Lynch i jego debiutancka powieść pt. „Kłamstwa Locke’a Lamory”.
Bardzo często młodych autorów się przecenia, robi się wokół nich wielki szum medialny, promuje się ich powieści aby trafić do jak największej grupy czytelników, co za tym idzie osiągnąć sukces komercyjny. W wielu przypadkach takie zabiegi nie idą w parze z jakością książek i czytelnicy dostają słabiutką powieść, która miała być arcydziełem. W przypadku Scotta Lyncha sytuacja wygląda podobnie, już w okładki krzyczy do nas wielkimi literami napis „Najgłośniejszy debiut w historii”. Mocne słowa, ale czy poparte w praktyce?

„Kłamstwa Locke’a Lamory” to powieść łotrzykowska. Mamy w niej przedstawione środowisko złodziejskie. Głównym bohaterem jest Locke, najlepszy złodziej w społeczności przestępczej Camorry. Locke zanim został sławny trafił jako sierota pod skrzydła kapłana Perelandra, ojca Łańcucha, który pod przykrywką świątyni szkoli młodych najzdolniejszych przestępców. Sam Locke jest świetnym aktorem i kłamcą, co czyni go najlepszym złodziejem spośród podopiecznych ojca Łańcucha. Jest wspaniały... a czasami wpada w kłopoty i daje prowadzić się za nos jak małe dziecko.
Autor przeplata w powieści dwa wątki. Główną historię w międzyczasie wypełniają zdarzenia z dzieciństwa Locke’a i jego przyjaciół. Mamy opowiedziane w jaki sposób odbywało się ich szkolenie, próby. Jak tworzyła się grupa Niecnych Dżentelmenów, która w przyszłości maiła siać popłoch w skarbcach arystokracji Camorry. Częste skoki w czasie są bardzo ładnie zgrane z głównymi watkami powieści. Każde kolejne interludium tłumaczy wydarzenie, które właśnie toczy się w bieżącej fabule. Zabieg ciekawy i wykonany po mistrzowsku, jedna z największych zalet książki.
Język którym posługuje się Scott Lynch jest z pozoru posty, ale nie jest tak łatwo współgrać humor i zwroty, których używają bohaterowie z całą resztą powieści. Humor nie jest wyszukany, a zwroty są czasami ordynarne i na poziomie niektórych tekstów niesfornych dzieci z podstawówki. Tym większe uznanie dla autora, że potrafił wkomponować je w powieść w taki sposób, że nadał bardzo sympatyczny wydźwięk.
Akcja powieści jest dynamiczna. Autor nie pozwala się czytelnikowi nudzić, co powoduje, że książkę czyta się jednym tchem. Chociaż Scott Lynch zapędził się w połowie książki w kozi róg. Narzucił za duże tempo od początku i w pewnym momencie akcja zwalnia jakby zabrakło płynności. Rekompensuje nam to wszystko sam finał powieści gdzie po prostu nie można się od niej oderwać.
Świat Niecnych Dżentelmenów jest bardzo sprawnie wykreowany przez autora. Wiele ciekawych miejsc i każda ze swoją historią, a wszystko to barwnie przedstawione i zaserwowane w niesamowitym klimacie, który utrzymuje się przez całą historię.

Jak na debiut to powieść prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Za to jako książka rozrywkowa aż wspaniale. Czyta się świetnie, w wielu momentach wybucha się radosnym rechotem, a powieść nie jest przereklamowana co jest chlubnym wyjątkiem w naszych czasach i wszystkie zachwyty poparte są w rzeczywistości i znajdują się na stronach książki. Scott Lynch posiada wszystkie cechy aby stać się wielkim pisarzem, ale czy potwierdzi to swoimi kolejnymi książkami? Przekonamy się już niebawem. Ja na pewno sięgnę po dalsze przygody Locke Lamorry, a wszystkim którzy jeszcze nie czytali radzę czym prędzej zapoznać się z pierwszą jego powieścią.

Jako książka czysto rozrywkowa 9,5/10

Ocena ogólna 8/10
Ł - 2008-01-03, 11:51
:
Lód wypływa na wierzch.
I nie inaczej jest z Dukajowskim Lodem. Na poziomie (wody ; )) polskiej fantastyki zdecydowanie "Lód" wyróżnia się z paru powodów. Głównym będzie to że Lód jest ostatnim więc najbardziej dojrzałym dziełem tego nieprzeciętnego pisarza, i w sposób najpełniejszy realizuje jego pomysły i postulaty. Pomysły swoje,nie nowe ale progresywnie rozbudowywane. Lód kontynuuje tutaj to z czym mieliśmy do czynienia "Innych Pieśni" (Perfekcyjna niedoskonałość powstała przed IP, została wydana później), widać dużą zbieżność jeśli chodzi o koncept świata i linię fabularną - różnica jest podstawowa - wszystkiego jest więcej! Więcej postaci, dłuższe motywy (aczkolwiek niektóre łudząco podobne, wystarczy że latającą świnie zamienimy na ekspres transyberyjski), więcej odniesień, większa zagęszczenie idei/na kartkę papieru. Dukaj sam wielokrotnie pisze że sam się rozwija i ten progres jest namacalny na tyle na ile możemy porównać Lód do wszystkiego wcześniej.

Lód ma uporządkowaną krystaliczną strukturę
I jak zawsze jeśli chodzi o solidne hard sf podstawowy pomysł (konflikt logiki klasycznej z logikami dwuwartościowymi) jest przez autora niczym przez pryzmat rozbijany na różne pola naszej egzystencji - fizykę, psychikę, politykę... Sam świat jest naukowo spójny aczkolwiek wydaje mi się że wykryłem pewną niekonsekwencje na polu metereologicznym ; ) ale jestem ostrożny w takich słowach bo już dwa razy podczas lektury lodu wydawało mi się ze coś jest niespójne a jednak okazywało się mieć sens, bądź pozostawać wcale nie takie oczywiście-niespójne jak myślałem.
Wyliczankę kolejnych pół aktywności science-fiction Dukaja w Lodzie sobie darujemy bo zabrałoby się tego, a trzeba wspomnieć o najważniejszym - filozofii historii. Sam autor wspomina w wywiadach że jest to prawdopodobnie pierwsze tego typu dzieło na świecie i nie zaprzeczę bo choć wiele było książek o manipulowanie czasem i konsekwencjach z tego płynących to koncentrowały się one bardziej na paradoksach fizycznych czy pokazaniu efektu motyla ale nie na tej głębszej warstwie pytań o przyczynowość i sens historii. Czytając Lód mamy gwarant że nie będziemy mieli dejavu jeśli chodzi o główny wątek.
Również język nie wyłamuje się z schematu spójności Lodu - jest on stylizowany na początek wielu to jest często zdarza się stara pisownia jeszcze sprzed reform gramatyki, dużo rusycyzmów. Często całe zdania padają w różnych językach - taka epoka. Żeby nie rozwodzić się później nad warsztatem językowym to pozachwycam się nim teraz - mistrzowska klasa. Sugestywność wyższego rzędu - przykładowo opis obrzydzenia Gierosłwskiego powietrzem kamienicy z 3 strony powieści. Monumentalnośc i epickość niektórych scen przewyższająca to co zostało zaprezentowane w Katedrze - oczy robią się jak spodki filiżanek czaju a ziereńcu latają jak piłeczki pingpongowe.

Lód powiększa swoją obojętność.
Dzieje się tak moim zdaniem z jednego powodu - otóż autor przyjął tylko wyłączną narracje pierwszoplanową głównego bohatera, w związku z czym żeby pokazać to co pokazano, Gierosławski musi osobiście poczłapać i osobiście porozmawiać. Implikuje to tym że czasami mamy wrażenie że ksiązka jest trochę przegadana/przechodzona. Osobnie należy spojrzeć na rozmowy - w Lodzie Dukaj większość tez wykłada nam jak Platon - w dialogach. Niestety czasami dialog zamienia się w tyrady gdzie jeden myślnik trwa półtorej strony. Lubię dyskutować i jak żyje nie widziałem jeszcze żeby ktoś mógł tyle gadać bez jakiegoś wcięcia się, prośby o doprecyzowanie, uwagi z boku i tak dalej i tak dalej... no chyba że mamy do czynienia z wykładem. I to jest minus dialogów w Lodzie, na szczęście to że same tyrady są często ciekawe i płyniemy z nimi w jakiś sposób nam to rekompensuje. Ty nie mniej uważam że można by lód skrócić o jakieś 5% bez szkody dla książki wycinając część człapania i gadania. Szczególnie chodzi mi o specyficzną część czwartą gdzie najbardziej wytraca się dynamika.

Lód skrzy się.
Od czego się skrzy? Od aluzyj wszelkich, różnych, kwadratowych i podłużnych. Dużo odniesień mamy do literatury polskiej np, bezpośrednie krótkie sytuacyjne do 'Wesela' czy 'Ogniem i Mieczem'. Jest też sporo niebezpośrednich ale oczywistych - np. scena szewców rozprawiających barwnym językiem o rewolucji, co budzi raczej bezdyskusyjne skojarzenia z sztuką Witkacego (w świecie Lodu jeszcze nie powstała), czy już naprawdę bardzo subtelne odwołania do Gombrowicza. Wydaje mi się że Dukaj wykazuje się sporą autoironią w wielu miejscach - w pewnym dialogu barwną kwestie postaci porównującą świat do zegara druga postać kwituje w ten sposób "pan Inżynier oszczędzi nam tych poezyj indjustralnych", co daje do myślenia dla tych którzy widzieli okładkę i opisy w Perfekcyjnej Niedoskonałości. ; ) Również opis pisarza Lewera, któremu znajomy po fachu "podkrada temat" to nawiązania do reali polskiej fantastyki, miga mi taka sytuacja że swego czasu ktoś żalił się na Dukaja że wyprzedził go z tematem/pomysłem. ; ) Lód to prawdziwa kopalnia odkrywkowa tego typu rzeczy – bez narzucania się czytelnikowi i robienia z niego idioty typu „ja wiem - ty nie”.

To właściwie nie jest recenzja z dwóch powodów - sądzę że niemożliwym jest napisać recenzje tej ksiązki po pierwszym przeczytaniu. Wiem że po Lód sięgnę za pół roku w wakacje żeby zweryfikować część swoich tez [dlatego to co napisałem jest niezobowiązujące! ; )] a po drugie to trzeba zaznaczyć że nie trudno objąc recenzją tak wielki monolit jakim jest Lód. Recenzje jakie czytałem najczęściej koncentrują się na danym wątku pojedyńczy wątku Lodu; recenzja całościowa musiałby być chyba proporcjonalnie długa do wielkości książki żeby rzetelnie o wszystkim napisać. Mam świadomośc że tym krótkim tekściem trochę krzywdze książke dlatego ograniczę się do poziomu ogołów – najlepsza książka roku, zaryzykować można że jedna z najlepszych w polskiej fantastyce. Jeszcze krócej? Lód wchodzi jak woda.
batou - 2008-01-05, 14:19
:
Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu

Tom I

Dawno nie spotkałem się z książką polskiego autora, która zbierałaby w zasadzie same dobre recenzje i którą polecałby mi każdy kto ją przeczytał. Wystarczająco zachęcające to dla mnie, więc czemu nie?

Wciągnęło mnie już po pierwszych kilkudziesięciu stronach. Spodobał się sam pomysł na historię, a potem wszystko nabrało rozpędu i ciężko było się oderwać.
Czyta się to szybko, lekko i przyjemnie. Nie jest to ani traktat filozoficzny w fantastycznym opakowaniu, ani tania masówka dla naiwnych. To coś pośrodku, po prostu kawał dobrej literatury w zasadzie dla każdego.

Powieść balansuje na granicy sci-fi z fantasy, a Grzędowicz trochę bawi się konwencjami. Złośliwi powiedzieliby, że ułatwia sobie życie pakując magię tam gdzie mu pomysłu brakuję, ale to tylko po części prawda. Mamy za to trochę kopiowania sprawdzonych wzorców. Czytając „Pana Lodowego Ogrodu” łapałem się wiele razy na takim czytelniczym deja vu. Trochę z Le Guin, trochę z Tolkiena i w pewnym momencie duuuużo z „Piaseczników” Martina.

O podwójnej narracji już wspominano i mnie też się to podobało. To jedna z dwóch rzeczy, które sprawiły, że książkę czytało mi się tak dobrze. Druga to przeplatanie dwóch opowiadanych tu historii. Reguła rządząca tymi zmianami narracji chyba jednak jakaś jest. Grzędowicz przeskakuje na narrację trzecioosobową zwykle po jednym zdaniu: „Aktywuję cyfrala”. Wydaje mi się, że ten zabieg miał na celu przede wszystkim pokazanie tego co się dzieje z Vuko po włączeniu „dopalacza”.

Historia Młodego Tygrysa w pierwszym tomie jest równie wciągająca jak misja Drakkainena. Chociaż ciekawe jak bym to oceniał gdyby nie te piaseczniki.

Warto. Recenzenci i czytelnicy się nie mylili, książka jest naprawdę świetna i trochę odbudowuje we mnie wiarę w nienajgorszą kondycję naszej fantastyki. Święta z Grzędowiczem były dla mnie bardziej znośne.

Moja ocena: 8/10

Tom II

Drugi tom „Pana Lodowego Ogrodu” zacząłem czytać od razu po pierwszym. Gdybym musiał czekać jak inni i przeklinać Fabrykę Słów… Nie, nie wyobrażam sobie tego.

Nie będzie chyba zbrodnią zdradzenie jednej rzeczy. Historia Vuko nie kończy się, ale ma ciąg dalszy i w drugim tomie znów mamy przeplatankę losów Tygrysa i Drakkainena. Z tym, że tutaj Tygrys moim zdaniem góruje.

Zauważalny od pierwszych stron jest zwrot w stronę magii. Grzędowicz chyba definitywnie zrzucił techniczną skorupę z Drakkainena czego najlepszym przykładem jest cyfral. Średnio mi się to podoba, bo takie balansowanie między sci-fi i fantasy było siłą pierwszego tomu, a to co zrobił autor zmienia klimat jednocześnie, praktycznie bez wpływu na losy głównego bohatera.

Między innymi z tego powodu (chociaż nie tylko) zdecydowanie bardziej podobały mi się rozdziały opisujące losy Tygrysa. Tutaj nie ma się do czego przyczepić i tak, jak w pierwszym tomie pochłaniało mnie jego dorastanie na dworze cesarza i szkolenie na jego następcę, tak w drugim równie mocno przykuwa do książki historia jego wygnania. Świetnie się czyta te rozdziały.
Losy Vuko to już inna bajka. Mnie osobiście trochę rozczarowała ta część książki. Tak na dobrą sprawę niewiele się tu dzieje i na koniec pozostajemy właściwie w punkcie wyjścia. Ale zakończenie pozwala na ostrożną nadzieję na pozytywne zmiany.

Tom drugi to jednak lekkie obniżenie poziomu. Nadal jest to bardzo dobra książka dająca dużo frajdy i wciągająca na długie godziny, ale dla mnie nierówna. Historia na pewno będzie miała swój dalszy ciąg w kolejnym tomie, który na pewno przeczytam jak tylko wpadnie mi w łapy.

Moja ocena: 7/10
Maeg - 2008-01-08, 11:38
:
Gwiezdny Pył, Neil Gaiman

Jakiś czas temu o Gwiezdnym Pyle Gaimana zrobiło się głośno, a powodem była ekranizacja tej powieści. Mam w planach obejrzeć ów film a, że zawsze chcę przeczytać wpierw książkę to sięgnąłem po tą pozycję. Dodatkowo rozpocząłem ostatnio przygodę z twórczością Gaimana, więc pomysł wydał mi się tym bardziej godny zrealizowania. Po Amerykańskich Bogach do Gwiezdnego… podchodziłem z dużym entuzjazmem a recenzje mimo, że nie do końca zachwalające to i tak podniosły oczekiwania.

Miało być lekko, przyjemnie i baśniowo. Było na pewno baśniowo, zaś przyjemności z czytania nie było. Książka mnie znudziła, nic w historii Tristran Thorna mnie nie zainteresowało, nic nie urzekło. Jego przygody w Krainie Czarów wydały mi się nudne a te które choć trochę mnie zainteresowały były nudno opowiedziane. Widocznie miałem zbyt wysokie wymagania, które nijak nie współgrały z książką. Stąd zapewne moje tak duże rozczarowanie Gwiezdnym Pyłem. Musiałem na jakiś czas przerwać czytanie, inaczej chyba rzucił bym książkę w kąt i już nigdy do niej nie wrócił.

Historia którą opowiada nam Gaiman też nie jest czymś odkrywczym. Ot młody chłopak obiecał coś młodej dziewczynie, a to wszystko z miłości. Zaś spełnić swoją obietnice mógł w Krainie Czarów. Los chciał, że to czego on szuka jest także porządne przez innych i tutaj zaczyna się przygoda. Ot historia jakich wiele a sama baśniowa konwencja nie czyni z tej książki niczego wybitnego. Ot taka sobie książka, Gaimana na pewno stać na więcej.

Mam kłopot z jednoznaczną oceną tej pozycji. Zdaje sobie sprawę, że miałem jeszcze przed samą lektura zbyt duże wymagania od Gwiezdnego Pyłu i moja ocena jest zbyt ostra. Jeśli ktoś lubi baśniowe klimaty i nie cieszy się jak małe dziecko na samą myśl o tym, że może przeczytać GP to niech sięgnie po nią, pozostałym proponuje wpierw zimny prysznic, stłumienie swoich oczekiwań w innym wypadku rozczarowanie bardzo prawdopodobne. Dla mnie ostatnią szansą będzie jeszcze obejrzenie filmu, może on poprawi moją opinie o tej historii.
andy - 2008-01-08, 15:10
:
Maeg napisał/a:
Dla mnie ostatnią szansą będzie jeszcze obejrzenie filmu, może on poprawi moją opinie o tej historii.

Nie sądzę, dość dobrzez zrobiony, ale w sumie zawiera to o czym pisałeś. Raczej dla nastoletniego widza/czytelnika
Maeg - 2008-01-09, 01:08
:
andy napisał/a:

Nie sądzę, dość dobrzez zrobiony, ale w sumie zawiera to o czym pisałeś. Raczej dla nastoletniego widza/czytelnika


A ja lubię takie filmy. ;) Książki już nie bardzo.

----

Ostatnie promienie słońca, Guy Gavriel Kay

Na półce czekały na mnie dwie książki Kaya. Lwy Al-Rassanu i właśnie Ostatnie promienie słońca. Chciałem ponownie zagłębić się w świat wykreowany przez autora Tigany. Dylemat którą pozycje wybrać, rozwiązała lektura opisów z tylnej okładki ksiązki. Tematyka OPS bardziej podziałała na moją wyobraźnie i mimo tego, że zostałem ostrzeżony o tym, że jest to słaba pozycja, wybór padł właśnie na nią. Nie zostało nic innego jak zacząć lekturę i skonfrontować swoje oczekiwania z rzeczywistością.

Kay przenosi nas w świat podobny do IX wiecznej Europy, za czasów panowania Alfreda Wielkiego. Akcja powieści toczy się głównie w krainie podobnej do Brytanii oraz na terenach Skandynawii opanowanych przez Wikigów. Zamiast Anglosasów mamy Anglcynów, Walijczyków zastąpili Cyngaelowie a Wikingów Erlingowie. To co odróżnia świat wykreowany przez Kay od tego znanego nam z podręczników do historii, to elementy świata magicznego. Pojawiają się takie istoty jak spruaugh czy Elfeny.

Początek czytelniczej przygody z Ostatnimi promieniami słońca zapowiadał się dobrze. Książkę czyta się przyjemnie i lekko. Strona za stroną aż tu nagle sto stron za mną, a za chwilę już dwieście, tempo czytania zaskoczyło mnie. Jednak po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że nie jestem wstanie nic powiedzieć o tej pozycji poza tym, że dobrze się ją czyta. Ani tak naprawdę nie wciąga, nie zmusza do myślenia. Nic, po prostu się ją czyta.

Najgorsze dla mnie okazało się to, że część motywów i kwestii poruszanych przez Kay znalazły się wcześniej w Tiganie. Wtórność kilka razy przychodziła mi na myśl. Odniosłem wrażenie jakby autor wziął stare motywy i zmienił opakowanie. Do tego niestety dochodzą nudni bohaterowie, tacy trochę sztuczni. Zaś sama akcja mało zaskakująca, przewidywalna aż do bólu. Potwierdził się także moja teza, że Kay nie potrafi opisywać bitew, potyczek. Brak dynamiki w opisach tych zdarzeń, dzieją się bo muszą.

Ostatnie promienie słońca jest nie ma co ukrywać słabą książką. Minusów jest o wiele więcej niż plusów. Ratuje ją trochę świat nadprzyrodzony oraz lekkość z jaką została napisana (a może przetłumaczona?). Może gdybym wpierw przeczytał OPS a później Tiganę inaczej odebrał bym tą powieść. Możliwe, ale wątpliwe. Teraz będę z dużym dystansem podchodził do Lwów Al-Rassanu, kolejne rozczarowanie może skończyć się zniechęceniem do twórczości Kaya.
ajsber - 2008-01-09, 21:25
:
Maeg napisał/a:
Ostatnie promienie słońca jest nie ma co ukrywać słabą książką. Minusów jest o wiele więcej niż plusów

Mam dokładnie odwrotne wrażenia po przeczytaniu tej książki, dlatego też, dla równowagi, dorzucam moją reckę, która była już tu i ówdzie publikowana :

Oto kolejna książka ze znanego już Uniwersum, w którym słoneczny dysk Dżada zaczyna dominować w duszach mieszkańców „Europy”.
Po Konstantynopolu zobrazowanym w Sarantyńskiej Mozaice i Hiszpanii pokazanej w „Lwach Al. – Rassanu” przenosimy się jeszcze bardziej na północ , na Wyspy Brytyjskie, gdzie ścierają się wpływy trzech konkurujących narodów : Anglosasów ( Anglcynów), Celtów – Walijczyków ( Cyngaelów) i Wikingów (Erlingów).
Jednak moim celem nie jest opisywanie rodowych waśni, walk, mordów czy najazdów bo pięknie to wszystko podane jest w książce. Nie chce pisać o politycznych zawiłościach bo nie to wydaje mi się w „Ostatnich Promieniach Słońca” najważniejsze.

Po lekturze tej powieści po raz kolejny uzmysłowiłem sobie, że Kay oprócz chyba najświetniej rozwiniętej umiejętności operowania nastrojem, doskonałego warsztatu i pięknego, rozpoznawalnego stylu, posiada cos jeszcze co się za wszystkimi tymi przymiotami kryje.
Otóż, Kay jest malarzem. To nie pomyłka.
Kay maluje pędzlem swego pióra sceny, które cyzeluje trafnie dobranymi słowami, dopieszcza delikatnymi pociągnięciami suspensu, koryguje zmienną perspektywą, rozjaśnia lub mroczy światłocieniem detali i używa barw nastroju stosując z maestrią całą ich paletę.
W tych swobodnie pojawiających się na kartach powieści scenach nie ma pustych miejsc, wszystko ma znaczenie i po pochłonięciu jednego obrazu mamy chwilę czasu na przejście do kolejnego mistrzowskiego płótna, rzucamy okiem na ramę i wypuszczamy z płuc powietrze, które nie wiadomo jak długo zatrzymywaliśmy z przejęcia.
Spotkałem się z opiniami, iż „Ostanie….” to najsłabsza książka Kay`a.
Nie sądzę.
Uważam ją za równie dobrą jak wszystkie poprzednie, a nawet lepszą niż „Lwy Al. – Rassanu”.
Nie przeszkadza mi, że nie sposób identyfikować się z którymkolwiek z bohaterów, nie przeszkadza mi spokój, smutek i nostalgia, które się czuje ( IMHO, tylko „Fionawarski Gobelin” był smutniejszy ) przez cały czas, nie przeszkadza mi gdy jeden czy drugi motyw pokazywany jest po raz kolejny ( bo jakże wspaniale jest to zrobione ).
„Ostanie Promienie Słońca” to książka o pewnych rozstaniach, co jest pozornie nieuchwytne dla bohaterów powieści, ale przecież czują oni, że coś się kończy i coś się zaczyna równocześnie. Kończy się świat opisywany w przełomowym momencie, umiera jedna kultura, na podwalinach której powstaje nowa jakość.
To jednak nie wszystko. Wraz z odchodzącymi w zapomnienie wierzeniami, znikającymi elfenami i nastrojem rodem z Króla Olch uświadamiamy sobie, że każdy przeżyty dzień jest końcem czegoś i nawet najdrobniejsze decyzje, rzucony kamień, przydeptane źdźbło czy słowa powiedziane w inny sposób mogą spowodować ( i tak też się dzieje ), że następny dzień, rok czy stulecie będzie zupełnie inne niż to co jeszcze dziś dobrze znamy.
Prawdopodobnie ten właśnie nastrój zadumy i wyciszenia, mimo rozlicznych momentów przemocy, krwi i walki, powoduje, że nie każdy oceni tę książkę tak wysoko jak poprzednie.
Tak właśnie ma być.
„Ostatnie Promienie Słońca” to także ( chyba ) pożegnanie autora ze światem, w którym tak dobrze się czuliśmy i tak dobrze znaliśmy, że oczekiwaliśmy przez cały czas tego samego.
A nic nie jest nigdy takie samo.
Dla wszystkich i dla wszystkiego błysną kiedyś zza chmur ostanie promienie słońca; pozostaje tylko w porę je dostrzec………


Moja ocena : -6/6
Tigana - 2008-01-14, 23:37
:
Już dawno nic mnie tak bardzo nie zaskoczyło jak pojawienie się w księgarniach „Rycerza kielichów” Jacka Piekary. Książka ta od tak dawna „wisiała” w zapowiedziach „Runy”, że już zwątpiłem w jej istnienie. Tym bardziej, że sam autor zagadywany o datę wydania najczęściej udzielał wymijających odpowiedzi lub wręcz zbywał pytającego. I nagle niczym grom z jasnego nieba w nowej, krzykliwej okładce „Rycerz kielichów” nadjechał.
Książka Piekary wpisuje się w szereg powieści opartych na schemacie znanym z „Jankesa na dworze króla Artura" Marka Twaina. Oto Bezimienny Główny Bohater (BGB) z naszego świata podczas snu przenosi się do magicznej krainy, gdzie wciela się w postać legendarnego herosa zwanego Lanne Lloch l’Annah. I jak typowemu bohaterowi sztampowej fantasy przystało przyjdzie mu tutaj przetrzepać skórę Złu, a także wypełnić po drodze drobne questy. Zasadniczo nie mam nic przeciwko schematom fabularnym – bądź co bądź prawie cała literatura fantasy opiera się 3-4 standardowych motywach z małymi modyfikacjami. Niestety tym razem schemat zawodzi, a z nim cała książka.
Mój podstawowy zarzut brzmi: „Książka nie wnosi nic nowego do gatunku”. W powieści brakuje bowiem świeżych pomysłów, czegoś co odróżniało by „Rycerza kielichów” od innych pozycji fantasy. Klasyczny bohater, klasyczne przygody, klasyczne zakończenie. Nihil novi sub sole jak rzekliby Rzymianie. Najmniej oklepany wydaje się być sam pomysł na przenoszenie się do NeverneverLandu jedynie na okres snu, chociaż z drugiej strony zbliżony zabieg mieliśmy u Stephena Donaldsona („Kroniki Tomasza Convenenta” )czy Grahama Mastertona (cykl „Wojownicy Snów”) Sama akcja rozwija się dosyć powoli, a czytelnik nie ma co liczyć na jakieś zbytnie atrakcje. Lanne Lloch l’Annah porusza się po magicznej krainie dosyć ospale – tu stoczy jakiś pojedynek, tam z kimś porozmawia. Nawet opis decydującej bitwy wyszedł „letni” – odnosi się wręcz wrażenie, że autorowi wcale nie chciało się jej opisywać.
Jacek Piekara już w cyklu o Mordimerze Maderrdin zasłynął jako mistrz niedomówień (tzn. czytelnik sporą liczbę rzeczy musiał sobie sam dopowiedzieć), ale tutaj przechodzi samego siebie. Nie dowiadujemy się ani dlaczego BGB wcielił się w mityczną postać, ani kto w naszym świecie pragnie mu zaszkodzić. Podobnie jest z tajemniczą Anną, która wydaje się być osobą o olbrzymiej wiedzy i mogącą wyjaśnić większość zagadek. Niestety, niczym w kiepskich kryminałach, Anna woli milczeć, lub ewentualnie rzucać od czasu do czasu niejasnymi aluzjami. No bo po co tłumaczyć – inteligentny czytelnik sobie poradzi. Zapomnijmy również choćby o słowie wyjaśnienia na temat samego pochodzenia czy czynów Lanne Lloch l’Annaha. Autor cały czas pisze, że to wielki heros i to musi wystarczyć.
Zresztą sama postać BGB bardziej irytuje niż intryguje. Po „naszej stronie” jest to typowy macho, który myśli jedynie o zaciągnięciu do łóżka kolejnej kobiety, aby w świecie magii przeistoczyć się w szlachetnego do granic absurdu bohatera. Wspaniałomyślnie przebacza on winy wszystkim swoim wrogom, a co drugie słowo jego trąci banałem. Szczególnie niezjadliwa jest mowa wygłaszana do wojska przed finałową bitwą. Słychać w niej dalekie echa „Gladiatora”, a patosem przebija nawet przemówienie prezydenta USA z „Dnia Niepodległości”.
Równie nieciekawie prezentują się inne postaci, które sprawiają wrażenie manekinów, a nie ludzi w krwi i kości. Inna sprawa, że autor nie daje im szansy na odegranie większej roli w powieści – każdej z nich jest przypisana jedna funkcja (zdrajca, lojalny przyjaciel, kochanka) i nic więcej. Najgorsze jest jednak to, że nawet w tych rolach są nieprzekonywający, a motywy ich postępowania słabo uzasadnione. Gdzie podziały się świetnie skonstruowane postaci drugoplanowe wnoszące takie ożywienie w cyklu książek o Mordimerze Madderdin?
Zawiodą się także miłośnicy dotychczasowego stylu pisarza. W „Rycerzu kielichów” na próżno można szukać pełnych ironii, dosadnych dialogów, czarnego humoru czy mrocznego klimatu. Na dobrą sprawę powieść ratuje jedynie to, że autor wciąż potrafi świetnie posługiwać się piórem, co powoduje, że książkę czyta się lekko, miło i przyjemnie. Pytanie tylko, czy po książkach Jacka Piekary nie należałoby oczekiwać dużo więcej?
Od czasu do czasu Piekara mruga do czytelnika, chcąc zabawić go jakaś aluzją czy podtekstem – niestety nie ma w tym za grosz wyrafinowania. Jeśli więc BGB posługuje się magiczną talią kart do szybkiego przemieszczenia się z miejsca na miejsce to musi być napisać, że podobna rzecz ma miejsce w „Amberze” Zelaznego. A gdy jedna z postaci używa w dialogu fragmentu utworu Zbigniewa Herberta„Tren Fortynbrasa” to można mieć pewność, ze zaraz padnie nazwisko autora wiersza. Gdzie tu finezja?

Nie będę ukrywał, że dla mnie „Rycerz kielichów” to jedno z największych rozczarowań ubiegłego roku. Zamiast interesującej i wciągającej opowieści otrzymaliśmy nudnawą książkę, okraszoną na dodatek mało ciekawym bohaterem, którego losy są nam obojętne. Cóż, można mieć tylko nadzieję, ze jest to klasyczny „wypadek przy pracy”, a autor pokaże swój lwi pazur w „Czarnej zarazie”. Obyśmy tylko nie musieli na nią czekać zbyt długo.
Ocena 4/10

Tigana - 2008-01-16, 22:15
:
„Każdy duży hotel ma swojego ducha. Dlaczego?
No bo ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają”
Stephen King

„Lśnienie” jest powszechnie uważane nie tylko za jedną z najwybitniejszych powieści autorstwa Stephena Kinga, ale także za arcydzieło horroru. Biorąc tę książkę do ręki czytelnik oczekuje, więc spotkania z książką wybitną – czy słusznie? Zdecydowanie tak.
Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z klasyczną opowieścią o nawiedzonym dom. W „Lśnieniu” rolę tą odgrywa, położony wysoko w górach hotel „Panorama”. Przyjeżdża do niego Jack Torrance niespełniony pisarz borykający się z problemem alkoholowym z żoną i synem. Zatrudniony do opieki nad hotelem w okresie zimowym Jack pragnie poświęcić cały wolny czas na napisanie dzieła swojego życia. Niestety, pogrążony w niemocy twórczej coraz częściej sięga po kieliszek. Zmienia się jego zachowanie, ale przemianie ulega także hotel. Gasną światła, słychać tajemnicze odgłosy, czuje się obecność kogoś obcego.
I w tym momencie rodzi się pytanie, czym zostały spowodowane te zmiany. Czy to „Panorama” oddziałowuje na Jacka czy może on sam na hotel? A może ma to związek z „jasnością” tajemniczym darem, którym obdarzony jest jego kilkuletni syn, Danny? Być może to właśnie on obudził drzemiące w budynku siły, stając się ich nieświadomym katalizatorem. A jeśli tak naprawdę tych duchów nie ma? Co jeśli mamy do czynienia z alkoholowymi wizjami Jacka lub wytworami nadmiernie wrażliwego chłopca? Wtedy „Lśnienie” przeistoczy się z horroru w frapującą powieść psychologiczną sięgającą w głąb ludzkiej psychiki.
Trzy postaci – trzy postawy. Jack to alter ego Kinga z okresu jego choroby alkoholowej. Niespełniony pisarz, który pod wpływem alkoholu staje się bestią. Nałóg to sposób ucieczki przed problemami, niezrozumieniem, własną słabością, ale i ścieżka do samo destrukcji. Początkowo Jack próbuje walczyć, ale szybko się poddaje, wybiera mroczną stronę osobowości. Wendy – żona, a zarazem ofiara męża, która wciąż podświadomie tkwi w toksycznym związku z własną matką. Przyjazd do hotelu miał być próbą uratowania małżeństwa, tymczasem stał się początkiem jego końca. Początkowo Wendy ma nadzieje, że wszystko się ułoży i dlatego ignoruje, wypiera z pamięci pierwsze symptomy obłędu Jacka. Wmawia sobie, że nie czuje od męża zapachu alkoholu, a napady furii tłumaczy chwilową niedyspozycją. W końcu Danny - dziecko, które rozumie więcej niż daje po sobie poznać. Obdarzony darem „jasności”, będącym połączeniem telepatii i jasnowidzenia, jest jedyną osobą, która tak naprawdę zdaje sobie sprawę z drzemiącego w hotelu zła. Wyczuwa je i boi się.
Pusty hotel pełen pokoi, korytarzy, piwnic i wspomnień po gościach. Wydaje się ogromny, ale poczucie klaustrofobii jest wszechogarniające. Dodatkowo potęguje je śnieg, który odcina możliwość ucieczki - „Panorama” staje się więzieniem. Ten klimat jest wyczuwalny, wręcz namacalny. Przemierzając wraz z bohaterami powieści opustoszały budynek czujemy, że hotel żyje. Każdy z gości pozostawił, bowiem tutaj jakąś cząstkę siebie – uczucia, emocje czasami życie. To one przez lata „nasączyły” hotel nadając mu własną jaźń, osobowość. W książce „Seans z wampirem” Andrzej Kołodyński opisując ekranizacje powieści używa bardzo ciekawej (i trafnej) metafory porównując nawiedzony hotel do Labiryntu, a opętanego Jacka do Minotaura. W decydującym momencie nie zabraknie również Tezeusza, a „jasność” odegra rolę nici Ariadny. Zresztą, moim zdaniem, powieść Kinga wiele zawdzięcza dziełu Stanleya Kubricka. To właśnie dzięki temu filmowi, a przede wszystkim demonicznej kreacji Jacka Nicholsona „Lśnienie” jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów na świecie.
Często można spotkać się z opinią, że powieści grozy czy horrory to literatura niższego rzędu. Tymczasem utwór Kinga, chyba jak żaden inny, zadaje kłam temu stwierdzenia. Rozbudowane portrety psychologicznie postaci, ciągłe napięcie oraz atmosfera strachu i zagrożenia powodują, że „Lśnienie” na długo pozostaje w pamięci czytelnika. Jeśli więc jeszcze nie mieliście okazji do zapoznania się z tą książką to zachęcam do przekroczenia wrót hotelu „Panorama”. Tylko pamiętajcie, ze robicie to na własne ryzyko.

Ocena 10 / 10.

Tigana - 2008-01-20, 00:41
:
Antologia „Kochali się, że strach” to już kolejny zbiór opowiadań, który w ostatnim czasie pojawił się w naszych księgarniach. Jednak w odróżnieniu od „A.D. XIII” czy „Księgi strachu” tym razem otrzymaliśmy książkę składająca się z utworów debiutujących autorów. Jest to, jak podejrzewam, spowodowane boomem na rodzimą fantastykę, któremu nie są w stanie sprostać znani twórcy – w przepastnych szufladach biurka zaczyna już brakować starych tekstów, a na nowe trzeba poczekać. Stąd ten pomysł na przejrzenie zaplecza polskiej fantastyki i kto wie, wylansowania nowych gwiazd?
Debiutantów łączą 3 rzeczy: tematyka opowiadań – różne aspekty miłości; młody wiek oraz staż w „fahrenheitowskich” ZakuŻonych Warsztatach. To właśnie tam, pod okiem profesjonalistów, szlifowali swoje teksty, zbierając pierwsze pochwały i baty. Z czasem kilku z nich udało się zamieścić swoje opowiadania w „SFFiH” lub „Magazynie Fantastycznym”, a Aleksandrze Janus nawet wydać powieść „Dom Wschodzącego Słońca" – niemniej dla większości „Kochali się, że strach” to książkowy debiut.
Antologia składa się z trzynastu różnorodnych utworów. Warto zwrócić uwagę na to, jak rozkłada się podział gatunkowy: mamy trzy opowiadania grozy, cztery fantasy oraz sześć, które można zaliczyć do science-fiction. Jest to o tyle ciekawe, że nowe, polskie książki z gatunku s-f można policzyć na palcach jednej reki. Czyżby szły lepsze czasy? Oby.
Prezentowane w zbiorze opowiadania przedstawiają różny poziom – kilka z nich: „Głóg” Daniela Grepsa, „Na końcu świata” Andrzeja Sawickiego czy „Serca na dłoni” Pawła Grochowalskiego są stosunkowo krótkie i tak naprawdę trudno jednoznacznie ocenić potencjał autorów. Z kolei „Tylko mnie kochaj” Wiktorii Semrau czy „A imię jej Grace” Aleksandry Zielińskiej to wariacje na znane tematy i w ich wypadku do podziwiania zostaje jedynie warsztat pisarski.
Przyjemne wrażenie pozostawiają trzy opowiadania fantasy „Imponderabilia” autorstwa Aleksandry Janusz, „Wielkie, magiczne… hm…”Konrada Romańczuka i „Cała prawda o PPM” Martyny Raduchowskiej. Wszystkie te utwory łączy lekkość pióra, spora dawka humoru, a także miłosne perypetie bohaterów. Dodatkowo zostały one wzbogacone o mniej lub bardziej oryginalny pomysł: małego demona szukającego żony dla maga, kopulujące (dosłownie) budynki czy tytułowy PPM. W efekcie otrzymujemy miłą, bezpretensjonalną lekturę.
Rozczarował mnie natomiast „Detox” Karola Makawczyka – utwór niejasny, napisany przyciężkawym stylem, szczególnie te partie, które przybierają formę monologu. Także „Wielbłądy za Annę”, historia wiecznego studenta, który zapałał miłością do siostry genialnego naukowca, nie wywarł na mnie większego wrażenia – czegoś mi w tym opowiadaniu brakowało. Iskry prawdziwego szaleństwa?

Gdyby rozdawano medale za opowiadani, to moim zdaniem na podium powinny stanąć trzy utwory: „Fantastyczna miłość” Karoliny Majcher, „Miód z moich żył” Rafała W. Orkana oraz „Dożywocie” Marty Kisiel. Ktoś zarzuci im brak oryginalności, ale zapewniam, że każde z nich ma w sobie to coś, które nie pozwala o nich długo zapomnieć. W wypadku opowiadania Orkana to przede wszystkim ciekawie skonstruowany świat, zamieszkany przez niebanalne postaci. Może i puenta, iż szukamy daleko tego, co tak naprawdę jest na wyciągniecie ręki wyda się banalna, ale w tym utworze idealnie wkomponowuje się w całość. „Dożywocie” broni się przede wszystkim ciepłym humorem i przewspaniałą kreacją uczulonego na pierze anioła o wdzięcznym imieniu Licho. Mam tylko nadzieje, że autorka nie zarzuci pomysłu i jeszcze nie raz będziemy mogli odwiedzić Lichotkę i jej niesamowitych mieszkańców. Siła „Fantastycznej miłości” tkwi w jej zwyczajności. Spotykają się dwie osoby: On i Ona. Widzą się pierwszy raz, ale już za chwilę się pokochają. Nie będzie to jednak miłość od pierwszego wejrzenia, a efekt wypicia „cudownej” tabletki. Podoba mi się, kiedy tych dwoje samotnych ludzi rozmawia o życiu, a w tle widzimy obraz bezdusznego społeczeństwa, gdzie nie ma miejsca na prawdziwe uczucia. Proste i prawdziwe.

Antologia „Kochali się, że strach” to eksperyment ze wszech miar udany. Udowadnia on, że warto dawać szansę młodym pisarzom. Być może ten pierwszy krok stanie się dla nich początkiem wspaniałej kariery na miarę dzisiejszych mistrzów Andrzeja Sapkowskiego czy Anny Brzezińskiej. Na razie jednak czeka ich jeszcze mnóstwo pracy, na której efekty już dziś niecierpliwie czekam.

Ocena 7/10
Dabliu - 2008-01-20, 13:20
:
Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:
Smoczyca - 2008-01-20, 13:32
:
To ja też dorzucę swoje 5gr - recenzja ukazała się orginalnie w tawernie.rpg

Niedobry Królewicz Karolek

Uwielbiam zabawy konwencją. Uwielbiam inteligentnie napisane, dowcipne książki. Dlatego też uwielbiam Niedobrego Królewicza Karolka, który oprócz wymienionych powyżej zalet posiada jeszcze niebanalnie zbudowane postaci, świetną fabułę i estetyczny wygląd. Czegóż więcej chcieć?

Cóż, można by pragnąć perfekcyjnego tłumaczenia. Ale coś takiego nie istnieje, dostajemy więc tłumaczenie bardzo dobre, na dodatek odpowiednio spolszczone, zapisane ze swadą i profesjonalizmem. Wielkie dzięki pani Dominice Schimscheiner, która jest osobą odpowiedzialną za przekład, także za to, że zamiast Charliego mamy Karolka. Z mojej strony – wyrazy szacunku.

Rzecz jasna, nie dałoby się dobrze przetłumaczyć gniota. Na całe szczęście John Moore, znany już z Heroizmu dla początkujących napisał kolejną naprawdę dobrą książkę. Udało mu się połączyć aluzje do naszej rzeczywistości (vide – markiz de Zadek), a także kpinę z typowych, fantastycznych ról, jak Wierny Sługa Rodziny (okazjonalnie też Wierny Swat Rodziny).

Z tyłu książki umieszczono ostrzeżenie Zawiera humor. Potwierdzam, zawiera. W ilościach odpowiednich, by wyleczyć nas z melancholii i smutku, spowodować chichot, ale bólu brzucha ze śmiechu nie należy się obawiać. Można natomiast rozkoszować się hukiem rozpadających się pod celnymi uwagami pisarza stereotypów. Czy Zły Uzurpator musi się ubierać na czarno? Czemu gwałt w wykonaniu szlachcica nazywa się uwiedzeniem? Odpowiedzi na te i inne pytania szukajcie w tej właśnie książeczce.

Złą stroną tego wszystkiego jest fakt, iż Niedobrego Królewicza Karolka czyta się aż nazbyt szybko. Intryga goni intrygę, zwroty akcji wręcz depczą sobie po piętach, i niestety... Kończą się po raptem 300 stronach.

Pomijając te drobne niedogodności, mogę powiedzieć jeszcze jedną rzecz: Marsz do księgarni!
Tytuł: Niedobry Królewicz Karolek [Bad Prince Charlie]
Autor: John Moore
Wydawca: Red Horse
Rok wydania: 2007
Stron: 312
Ocena: 5
Tigana - 2008-01-20, 13:36
:
Dabliu napisał/a:
Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:

Nie dziękuj tylko bierz się za pisanie powieści ;) Z góry przepraszam, że tym razem w mojej recenzji zabrakło szczegółowego opisywania każdego utworu, ale postanowiłem ciut zmienić formę.
Dabliu - 2008-01-20, 17:44
:
Tigana napisał/a:
Dabliu napisał/a:
Dzięki, Tigana, za słowa uznania :mrgreen:

Nie dziękuj tylko bierz się za pisanie powieści ;)


Właśnie kończę... znaczy poprawiam... znaczy niedługo skończę poprawiać :mrgreen:
MadMill - 2008-01-22, 01:30
:
Władcy marionetek - Robert A. Heinlein

Robert A. Heinlein uznawany jest za klasyka literatury science fiction. Jego powieści zalicza się do kanonu fantastyki naukowej: „Obcy w obcym kraju” czy „Żołnierze kosmosu” to najbardziej znane jego powieści. Tak samo jest z książką „Władcy marionetek”.

Wydana przed ponad pięćdziesięciu laty powieść mówi o inwazji obcych na Ziemię, jest wizją swoistej zagłady ludzkości, która zdarza się z dnia na dzień w największym mocarstwie świata, w Stanach Zjednoczonych. Od tego należałoby zacząć, na terytorium USA ląduje statek kosmiczny. Organizacja zwana Sekcją wyrusza aby zbadać ów obiekt i znajduję przedziwne stworzenie, naszego gościa z kosmosu. Wszystko by było cudownie, tylko że ten gość wcale przyjacielsko nastawiony nie jest i przyleciał ze swoimi pobratymcami aby przejąć kontrolę nad ludzkością. Brzmi to trochę mało oryginalnie, ale zwróćmy uwagę, że książka ma swoje lata i nie jeden autor czy to książki czy filmu na Robercie Heinleinie się wzorował, nie mówiąc o samych ekranizacjach tej powieści.

Ciężko sadzić książkę, która już ponad 50 lat znajduje się w kanonie i jej obecność tam jest niezagrożona. Zarzucić można na pewno to, że książka trochę się przedawniła. Alegoria komunizmu, która występuje w książce, miejscami jest, nawet można rzec nachalna, w dzisiejszych czasach już tak aktualna nie jest, Amerykanie nie mają z komunizmem aż takiego wielkiego problemu. Podczas Zimnej Wojny obcy z powieści byli utożsamiani z Sowietami, ale dzisiaj już takiego wroga Stany Zjednoczone nie mają. Wiele osób narzeka także na nielogiczne rozwiązania fabuły, które są, ale nie w takiej ilości aby mogły kłóć w oczy na tyle, że nie dałoby się czytać i czerpać przyjemności z lektury.

W science fiction bardzo często mamy do czynienia ze skupianiem się na człowieku i jego przeżyciach, także u autora „Władcy marionetek” człowiek stanowi ważny punkt powieści. Wątek miłosny jest jednak przedstawiony w dość nieudolny sposób, trochę niezrozumiały. Sam – główny bohater - zakochuje się od pierwszego wejrzenia, traci głowę dla wybranki swojego serca, robi jej wywody jak nastolatek i się jej oświadcza. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że Sam jest dorosłym mężczyzną, który przez całe życie był typem maczo. Trochę wygląda to śmiesznie, wielu osobą wyda się nawet żenujące czy też naiwne.

Książka nie pozbawiona jest też głębszych treści. Mamy ironizowanie z armii i Stanów Zjednoczonych, zaślepienie polityków, ostre atakowanie komunizmu, ale także poparcie działań siłowych. W życiu codziennym to także traktowanie ważnych spraw rzeczowo i z dużym dystansem.

Podsumowując wszystkie za i przeciw wychodzi prawdę mówiąc na zero. Książka jest powieścią dobrą i w dodatku klasyką s-f. Z drugiej strony trąci myszką i to wielu się nie spodoba i zniechęci do lektury. Ci co szukają książki naszpikowanej nowinkami technicznymi, wielkimi wizjami i bitwami kosmicznymi też się zawiodą, bo tego w tej powieści nie uraczą. Z drugiej strony „Władców marionetek” czyta się bardzo przyjemnie i lekko. Z czystym sumieniem powieść polecić mogą czytelnikom szukającym klasyki, co do reszty osób to miałbym opory.

Ocena: 7,5/10
ASX76 - 2008-01-22, 13:18
:
Ajsber :arrow: Zgadzam się z Twoją oceną "Ostatnich promieni słońca" w całej rozciągłości. :-) Korzyść z tego płynie również i taka, że nie muszę sam się "reprodukować", jeno podpisać pod opinią osoby, która zrozumiała przesłanie książki i należycie doceniła to, co w niej piękne. :-)
Tigana - 2008-01-25, 00:30
:
Czy jest coś gorszego od humorystycznej powieści fantasy, w trakcie czytania której trudno jest znaleźć chociaż jedną zabawną scenkę? Chyba nie. Szkoda tylko, że takie przypadki są wręcz nagminne i to również na naszym rodzimym podwórku. Prawda jest bowiem okrutna – napisać zabawną książkę to prawdziwa sztuka i tylko nieliczni pisarze wychodzą z takiej próby obronną ręką. Jedną z takich zwyciężczyń jest debiutująca na naszym rynku Olga Gromyko, a dobitnie udowadnia to jej książka „Zawód: wiedźma”.
Główną bohaterką powieści jest W. Redna – studentka Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Dociekliwa, wściekle inteligentna i bezkompromisowa wyrusza z rozkazu swego mistrza w tajną misję do sąsiedniego państewka Dogewy. Na pierwszy rzut oka nie różni się ono niczym specjalnym od innych krajów. Jeśli jednak wnikliwie się przyjrzymy, to zauważymy, że Dogewa jest zamieszkana niemal wyłącznie przez ... wampiry.
Powieść Olgi Gromyko to fantasy pisana lekkim piórem, a stawiające sobie za nadrzędny cel wywołanie uśmiechu na twarzy czytelnika. I z tego zadania wywiązuje się ona bez zarzutu. Tom pierwszy (książka została wydana w 2 woluminach) to przede wszystkim zabawa z konwencją horroru. Redna przyjeżdżając do państwa wampirów wie o nich tyle, co przeciętny śmiertelni: piją krew, nie posiadają odbicia w lustrze, unikają czosnku, alergicznie reagują na znak krzyża. Tylko ze teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką. Młoda wiedźma staje więc przed nie lada wyzwaniem – nie tylko rozwiązać sprawę serii tajemniczych morderstw, ale i zgłębić naturę wampirów.
Druga część powieści to z początku mnóstwo żartów związanych ze szkołą magii. Gromyko żywym językiem opisuje liczne psikusy nawzajem płatają sobie studenci, nie oszczędzając przy tym swej kadry nauczycielskiej. Tu mikstury pomieszają, to z kolei kogoś przestraszą. Porządne fantasy nie może się jednak obyć bez Questu - wierna tej zasadzie Redna wyrusza w nową podróż, tym razem w towarzystwie trolla najemnika oraz przystojnego młodziana. Ta wyprawa to idealna okazja do delikatnej kpiny z heroic fantasy. Szybko się okazuje, że nasi bohaterzy nie mają złamanego grosza przy duszy, a jeść trzeba i nowe tarapaty gotowe.
Ten żartobliwy ton, który przewija się przez całą książkę, nie oznacza, że autorka zrezygnowała z przemycenia do fabuły nieco poważniejszych treści. Szczególnie w pierwszym tomie można odnaleźć garść ciekawych spostrzeżeń dotyczących ludzkiej natury. Gromyko porusza, bowiem poprzez klasyczne odwrócenie ról, zawsze aktualny problem inności. To wiedźma jest tą obcą wśród wampirów i musi przystosować się do ich zwyczajów. Inna sprawa, ze robi to bardzo niechętnie, doprowadzając swym zachowaniem wampiry do białej gorączki, a czytelników do łez. W powieści pada też sporo słów o tolerancji w myśl zasady: „najpierw poznaj - później oceń”, ale na całe szczęście nie ma w tym moralizatorskiego zadęcia i czytelnik „przyswaja” te nauki niejako mimochodem.
Autorka zrezygnowała w swojej powieści z rozbudowanych opisów czy wywodów dotyczących powstania świata. W zamian otrzymujemy żywą, wciągającą powieść akcji, a wiadomości o otaczającym Redną świecie dowiadujemy się dosłownie „po drodze”. Raz jakiś zaczepiony wieśniak coś opowie, chwile później najemnik doda, co nieco od siebie. Dzięki temu czytelnik nie nudzi się nawet minutkę i z przyjemnością przerzuca kolejne strony powieści.


„Zawód: wiedźma” nie jest powieścią, która przejdzie do kanonu fantasy, ale nie było to też celem autorki. Gromyko postanowiła napisać książkę lekką, miłą i przyjemną, a na dodatek okraszoną dużą dawką niewymuszonego humoru. I taką właśnie książkę otrzymujemy. Jeśli zatem zmęczyła was kolejna heroiczna walka Dobra ze Złem, wypełnianie przeznaczenia czy krwawa rodowa waśń proponuję W. Redną odtrutkę.
Ocena 6/10
MadMill - 2008-01-28, 21:39
:
Brian W. Aldiss - Non stop

Społeczność, która nie potrafi albo nie chce sobie uświadomić, jak znikomą zajmuje część wszechświata, nie jest tak naprawdę cywilizowana.

Ile to już mieliśmy wizji statków kosmicznych i ich podróży. W Star Treku było wszystko, od mostka kapitańskiego po kawiarnię. W Gwiezdnych Wojnach za to statki poruszały się z niezwykłą prędkością po całej galaktyce i służyły raczej za prosty środek transportu. U Janusza Zajdla w „Całej prawdzie o planecie Ksi” statek to jeden wielki hotel, służący do przewozu osadników, którzy mają zasiedlić nową planetę. Podobnie rzecz miała się początkowo z statkiem kosmicznym u Briana Aldissa, w jego powieści „Non stop”.

Oczywiście Brian Aldiss i „Non stop” to już klasyka, która powstała wiele lat wcześniej niż wyżej wymienione utwory. Autor stworzył niezwykle oryginalną powieść, pomysł powieści powala biorąc pod uwagę to, że napisana została w roku 1958.

Opowieść zaczyna się w małym plemieniu. Plenię Greena zamieszkuje jeden z pokładów w okolicy Martwych Dróg. Jest to zacofana, żyjąca regułami narzuconymi przez Naukę społeczność, którą rządzą równie zacofani przywódcy. Wśród ludzi krążą różne przesądy i legendy, ale głównym dogmatem jest to, że wszyscy oni żyją w statku. Pojawiają się też opowieści o Obcych i Gigantach, którzy mieliby czyhać na bogactwa plemienia i życie jego mieszkańców. Głównym bohaterem jest Roy Complain, myśliwy i niczym nie wyróżniający się obywatel tej społeczności, Roy jednak przeżywa pewną bardzo bolesną stratę, a następnie zostaje wciągnięty w wyprawę na osławiony Dziób.

„Non stop” można bez problemu potraktować jako powieść przygodową. Masa akcji, odkrywanie świata, przygoda, zagadki i tempo jakiego niejeden twórca książek sensacyjnych mógłby Brianowi Aldissowi pozazdrościć. Te zalety połączone z bardzo przystępnym stylem oraz jak na science fiction prostym językiem dają nam świetną rozrywkę na zimne wieczory.

Pozostaje jednak jedno „ale”, otóż „Non stop” nie jest tylko i wyłącznie powieścią przygodową, ma jej cechy, ale autorowi chodziło o inne, o wiele ważniejsze rzeczy. Najistotniejszym wątkiem jest przemiana wewnętrzna głównego bohatera, który z zabobonnego dzikusa, staje się człowiekiem światłym. Razem z nim czytelnicy odkrywają prawa rządzące światem, uświadamiają sobie wiele rzeczy, dochodzą do prawdy. Z tym wątkiem łączy się też cel podróży statku i sens czemu ciągle pozostaje w ruchu. Wiele rzeczy przypomina mi motywy z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej, czy też niektóre utworzy Janusza Zajdla. Powieść ma mocne zakończenie, nieoczekiwane i poruszające.

Powieść „Non stop” jak już wcześniej wspomniałem jest klasyką science fiction, od wielu lat znajdująca się w kanonie lektur obowiązkowych dla każdego fana s-f oraz ogólnie pojętej fantastyki. Nie tylko ze względu na to każdy powinien ją przeczytać. „Non stop” jest po prostu świetną książką, która wszystkim powinna sprawić wiele przyjemności podczas czytania i nikt się po lekturze nie zawiedzie. Gorąco wszystkim więc tę powieść Briana Aldissa polecam.

Ocena: 9/10
andy - 2008-01-28, 22:06
:
MadMill, To i tak mod wytnie, ale gratuluję zapoznania się z klasykiem i fajnej recki. Ja to czytałem ze 20 latek temu to z głowy bym tak nie napisał, a przeczytać ponownie? pewnie kiedyś, ale jest tyle nowych pozycji a czas goni niestety.
Tigana - 2008-01-28, 22:26
:
Dla Dhuaine a co nie wolno? :mrgreen:

Z twórczością John Connolly' ego po raz pierwszy zetknąłem się przy okazji lektury jego debiutanckiej powieści „Wszystko martwe”. Jej głównym bohaterem jest expolicjant Charlie „Bird” Parker, który po tragicznej śmierci swojej żony i córki, zrzuca mundur i zostaje prywatnym detektywem. Od tej pory wraz z dwójką przyjaciół: zawodowym mordercą Louisem i genialnym włamywaczem Angelem, wspólnie prowadzą dochodzenia z pogranicza jawy i sennego koszmaru. Jednak Connolly to nie tylko autor poczytnych powieści, ale również twórca opowiadań zebrany w zbiór „Nokturny”.
Kiedy przeczytałem na okładce książki, że Connolly nawiązuje swoimi utworami do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta pomyślałem, że to jakiś żart. Byłem bowiem przekonany, że trzymam w ręce zbiór opowiadań będących połączeniem kryminałów z thrillerami. W przekonaniu tym, dodatkowo, utwierdził mnie spis treści, gdzie przy jednym z utworów było wyraźnie napisane – „Oko innego świata: Opowieść o Charliem Parkerze”. Tymczasem już dawno okładkowy blurb nie był tak blisko prawdy.
Rzeczywiście, część opowiadań zawartych w „Nokturnach” przypomina swoją konstrukcją oraz tematyką prozę „samotnika z Providence”. Ich akcja rozgrywa się głównie na początku XX wieku – najczęściej zaraz po zakończeniu I wojny światowej. Do zapomnianej przez Boga miejscowości przyjeżdża ktoś obcy – czasami jest to ksiądz, w innym wypadku turysta. Nieświadomy grożącego niebezpieczeństwa zaczyna badać historie okolicy i bardzo szybko natrafia na kult Starych Bogów. I chociaż nie padają tu nazwy Cthulu czy Dagon podobieństwo jest znaczne. Niestety opowiadania te nie dorównują oryginalnym dziełom Lovecrafta. Brakuje w nich atmosfery niesamowitości, długich opisów potęgujących napięcie czy wreszcie stopniowego pogrążania się bohaterów w szaleństwo. U Connelly'ego wszystko dzieje się bardzo szybko i zanim czytelnik zdąży wejść w klimat opowiadania następuje koniec. Szkoda, bo widać, że autor dobrze czuje się w stylistyce grozy i wystarczyłoby jedynie rozbudować poszczególne utwory, aby uzyskać naprawdę zadowalający rezultat.
Drugą grupę stanowią krótkie, mroczne historyjki oparte na znanych motywach: metamorfoza jednego z dzieci, wampir z sąsiedztwa, nawiedzony dom czy złowieszcze klowny. Nawiasem mówiąc - chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego Anglosasi tak często opisują klowny jako potwory z piekła rodem. Jakiś uraz z dzieciństwa? Opowiadania czyta się bardzo dobrze, ale powielanie starych wzorców powoduje, że brakuje w nich elementu zaskoczenia, a zakończenie jest łatwe do przewidzenia.
Najciekawiej w całym zbiorze prezentują się dwa najdłuższe teksty: „Rakotwórczy kowboj” oraz wspomniane już wyżej „Oko innego świata: Opowieść o Charliem Parkerze”. Pierwsze to historia małego, sennego miasteczka Easton, do którego przybywa tytułowy kowboj. A wraz z nim zagłada. Wystarczy dotyk jego ręki, a zdrowy człowiek w ciągu dwóch, trzech dni zaczyna chorować na raka. Mocne utwór, miejscami dość obrzydliwy, wywołuje u czytających ciarki na plecach. Szkoda tylko, ze bardzo dobre wrażenie psuje sztampowe zakończenie.

Charlie „Bird” Parker wraca. Tym razem prowadzi dochodzenie w sprawie fotografii małej dziewczynki. Brzmi banalnie, ale jeśli zdjęcie zostaje znalezione w skrzynce pocztowej należącej do martwego od lat mordercy dzieci to oznaczać to może tylko jedno - kłopoty. Głupi żart czy wyzwanie od naśladowcy? Śledztwo zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, lista podejrzanych wydłuża się, a czasu jest coraz mniej. Znakomite opowiadanie idealnie łączące w sobie elementy kryminału i grozy. Sama zagadka nie jest łatwa do rozwiązania, a jej finał zaskakuje. Do tego sugestywny, mroczny klimat oraz wzbudzająca niepokój postać Egzekutora. Jedynym minusem, wyczuwalnym głównie dla fanów prozy Connolly 'ego, jest za małe wykorzystanie w utworze tandemu Louis-Angel. Cóż nie można mieć wszystkiego.
„Nokturny” Johna Connolly' ego nie są książka idealną. W jej skład wchodzą opowiadania bardzo dobre, przeciętne, a nawet słabe. Łatwo zauważyć, za autor pewniej czuje się w dłuższej formie – nie bez przyczyny najlepsze opowiadania są równocześnie najbardziej rozbudowane. Krótsze, chociaż niepozbawione zalet pozostawiają poczucie niedosytu. Pomimo tego „Nokturny” to rzecz warta polecenia – choćby dlatego, że na naszym rynku wciąż jest za mało tego typu pozycji.

Ocena 6/10
Sunshine - 2008-02-02, 20:05
:
„Rockowy Armagedon” George Martin*

- Wiecie co, frajerzy? Przed przerwą zdrowo mnie wkurzyliście!
- Jak bardzo się wkurzyłeś, Rick?
- Cholera, koleś- odparł Maggio. – Jestem po prostu wściekły!


Sandy Blair był w latach sześćdziesiątych cenionym undergroundowym dziennikarzem, a obecnie stał się znanym powieściopisarzem. Ma piękny sportowy samochód, żyje z przebojową businesswoman i jest właścicielem połowy domu w Nowym Jorku. Mimo to nie czuje się szczęśliwy. Ugrzązł na trzydziestej siódmej stronie swej czwartej powieści, agent grozi mu, że zerwie z nim stosunki, jego przyjaciółka robi to samo i nie opuszcza go poczucie, że jego najlepsze lata nieodwracalnie minęły.
Gdy redaktor gazety, do której ongiś pisał, prosi go niespodziewanie o napisanie reportażu o brutalnym morderstwie Jamiego Lyncha, menażera legendarnej supergrupy z lat sześćdziesiątych - The Nazgul - korzysta z tej szansy bez zastanowienia. Prześladowany przez wspomnienia przeszłości i wizje przyszłości, przemierza kraj w poszukiwaniu zabójcy Lyncha. Spotyka starych przyjaciół i odkrywa niezwykły spisek mający na celu wskrzeszenie rewolucji lat sześćdziesiątych dzięki mocy muzyki rockowej. Sandy mimo woli staje się kluczowym aktorem w niebezpiecznym dramacie złożonym z tekstów klasycznego albumu Nazguli - Music to Wake the Dead.

- Tak jest! No dobra, skurwysyny, spokój. Teraz zagramy rocka, aż krew poplynie wam z uszu!

Powieść osadzona w latach osiemdziesiątych, przywołuje we wspomnieniach głównego bohatera wspomnienia lat sześćdziesiątych – czasy jego burzliwej młodości, demonstracji przeciwko rządowi, wolnej miłości, hipisów, a przede wszystkim – muzyki, rocka, z jego mocą porywającą tłumy, który umarł w chwili zamachu na West Mesa, w którym zginął charyzmatyczny wokalista kultowej grupy The Nazgul.
Małe śledztwo, które pisarz początkowo planuje przeprowadzić jedynie na potrzeby artykułu, przeradza się w szalony powrót sentymentalny – odwiedzanie dawnych znajomych, których znal ze studiów. Wzruszenie, złość, niesmak, szok, zdziwienie, gorycz – żadne ze spotkań dawnymi znajomymi nie pozostawia Sandy’ego obojętnym, nie są to zwykłe kurtuazyjne odwiedziny.
Odwiedza także dawnych, żyjących członków The Nazgul – Świstaka Johna, właściciela małego pubu, usiłującego dać szansę młodym zespołom, by miały choć cień nadziei, że mogą być w przyszłości tak samo znani. Ricka Maggio, który po gwałtownym końcu swego zespołu stoczył się, zaczął pić, ćpać i grać w podrzędnym barze, żyjąc z nic nie wartą, a do tego dużo młodszą od niego kobietą. Petera Faxona, stateczną głowę rodziny i miłośnika baloniarstwa, który skrycie komponował muzykę, marząc o wydaniu kolejnego winyla The Nazgul.
Na swej drodze bohater spotyka różne osoby – a najbardziej z nich wszystkich wyróżnia się Edan Morse, człowiek, który chce doprowadzić do wskrzeszenia legendarnej rockowej grupy oraz Ananda Caine – zagadkowa, piękna kobieta.

I wszystkie swe nadzieje przynoszę,
Och, czy słyszysz, jak śpiewają te glosy?
I wszystkie swe marzenia przynosze,
No, czy nie słyszysz, jak śpiewają te glosy?


Żyjąc i obracając się w kręgu ludzi pragnących wskrzeszenia dawnych czasów za pomocą muzyki, nie jest świadomy, że to on staje się kluczowym pionkiem w grze. Że od niego zależy bieg wydarzeń.

Bo ty też jesteś zabójcą
I polegli są podobni do ciebie
Kiedy grają rag Armagedonu!
Tak jest! Grają rag Armagedonu!


A za nimi stali inni, tak wielu innych, dziesiątki, może setki, promienne i mroczne cienie z niespokojnego dnia wczorajszego, które dopiero teraz odnalazły spokój. Wszyscy byli umarli i wszyscy będą żyć wiecznie w muzyce, w dźwiękach, które nigdy nie umrą.

Gdybym miała oceniać tę książkę, nie uniknie ona oceny poprzez pryzmat innych dokonań Martina (PLiO). Język autora zdążyłam już poznać i dałam się mu porwać. Umiejętność budowania napięcia, spójna wartka fabuła, to niewątpliwe plusy „Armageddonu”. Ksiązka wciąga jak bagno i nie pozwala się oderwać.
Pozycja dla każdego miłośnika George’a Martina, dobrze napisanych thrillerów i… rocka.
Minus za to, że taka krótka.
5/6



*wszelkie wulgaryzmy są zamierzone i mają na celu podkreślić przekaz recenzji. Jeśli modzi uznają, że slownictwo jest nie na miejscu, wygwiazdkuję co trzeba.
Tigana - 2008-02-03, 00:27
:
„Przeciw wszystkim" pióra Łukasza Orbitowskiego & Jarosława Urbaniuka wywołało na naszym rynku wydawniczym duże poruszenie, chyba nawet większe niż „Lód” Jacka Dukaja. Autorzy byli gośćmi programów telewizyjnych, audycji radiowych, rozpisywała się o nich prasa. Przyczyn tego zamieszania należy szukać w dwóch rzeczach: umieszczeniu akcji książki w okresie gorącego lata 1989 roku, a także jej tematyce – szatańskim spisku, grożącym naszej ojczyźnie.
Główni bohaterzy powieści to porucznik MO Zbigniew Enka i ksiądz Andrzej Gil, postacie znane czytelnikom z serii opowiadań „Pies i Klecha” zamieszczonych na łamach „SFFiH”. Tym razem zostają oni oddelegowani do sprawy „czarnej mszy”, która odbyła się w jednym z krakowskich mieszkań. I pewnie nie byłoby śledztwa, gdyby nie fakt, że jej uczestnicy trafili do szpitala psychiatrycznego, a co ciekawsze okazali się przedstawicielami opozycji niepodległościowej. Kolejne tropy prowadzą od przedstawicieli świata nauki, po przez środowisko okultystów aż, w końcu, do tajemniczego szpitala pod auspicjami Służby Bezpieczeństwa.
Już dawno nie czytałem książki, która tak dobrze oddawałaby ducha opisywanej epoki. Czytając „Przeciw wszystkim” słyszałem wręcz disco polo („Mydełko Fa”), a przed oczyma stanął mi dawno zapomniany widok sprzedawców handlujących z łóżek polowych. Na ulicach wiszą plakaty z Garym Cooperem, Polacy poznają smak pierwszych hot dogów, telewizja wciąż kłamie. Świetnie udało się także autorom pokazać, jak wielkie zmiany zachodziły wtedy w mentalności ludzi. I tak na przykład zatwardziali esbecy czując „wiatr historii”, z dnia na dzień przechodzą „głęboką” metamorfozę i stają się wierzący. Czas wielkich nadziei i równie wielkich rozczarowań. Magiczny czerwiec 1989 roku. Teraz księża – jak sarkastycznie podsumowuje ten okres jeden z bohaterów – jeżdżą w milicyjnych radiowozach na przednich siedzeniach, a nie w bagażnikach.
Niestety, w moim odczuciu, odtworzenie ówczesnych realiów to jedna z nielicznych zalet książki. Po pierwsze – zawodzą pierwszoplanowe postaci – Pies i Klecha. Zarówno Enka, jak i Gil to już nie ludzie z krwi i kości, ale figury, na których kolejne wydarzenia nie pozostawiają żadnych śladów. Brakuje także jakiegoś iskrzenie pomiędzy bohaterami: milicjant przyjmuje wszystkie wyjaśnienia księdza w ciemno i nic go nie dziwi. Szkoda, bo istniała realna szansa na stworzenie polskiego odpowiednika tandemu Scully-Mulder. Co gorsza można odnieść wrażenie, że autorzy nie mają już nic ciekawego do powiedzenia o swoich bohaterach. Na dobrą sprawą to, co dowiedzieliśmy się na ich temat z poprzedzającego powieść opowiadania „Żertwa” to wszystko. Owszem później dowiadujemy się jednego, jedynego szczegółu na temat młodości księdza Gila, ale stanowi to wyjątek potwierdzający regułę.
Pomimo tego, że otrzymujemy do rąk książkę, która liczy ponad 500 stron (w tym samo „Przeciw wszystkim” około 450) nie ma w niej za dużo akcji. Owszem zaczyna się mocnym uderzeniem („czarna msza”, poszukiwania w Krakowie), ale później fabuła wyraźnie zwalnia. Najdłuższy fragment powieści poświęcony pobytowi w esbeckim psychiatryku jest tego najlepszym przykładem - to, co ważne dla fabuły książki rozgrywa się w dwóch, trzech scenach. Owszem może ktoś powiedzieć, że Orbi & Urbi budują klimat, ale jak dla mnie czynią to nieudolnie – o wiele ciekawiej w podobnej konwencji (zbrodnia za murami) pisał Umberto Eco w „Imieniu róży”. A propos klasztoru i tajemnic. Rozwiązanie zagadki szpitala psychiatrycznego mocno przypomina czwarty tomu „inkwizytorskiego” cyklu Jacka Piekary. Kto przeczyta, tez zrozumie. Na marginesie warto również zauważyć, że w świetle późniejszych wydarzeń sam fakt skierowania głównych bohaterów do tego szpitala wydaje się nielogiczny. Z jednej strony Enka i Gil dostają do ręki cenny trop, z drugiej ktoś za wszelką cenę stara się im przeszkodzić w śledztwie. A najciekawsze jest to, że wygląda to na umyślne działanie tych samych osób.
Nie znam intencji autorów co do głównej intrygi książki, czy czytelnik miał traktować ją na poważnie czy z przymrużeniem oka. Mnie ona, najzwyklej na świecie, rozbawiła – szczególnie wizja PRL-u jako państwa oddanego przez polskich komunistów pod władzę sił nieczystych. Nie przekonała mnie także końcówka powieści: hotel poselski będący połączeniem Sodomy i Gomory, czy sceny rozgrywające się wokół Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Pomimo najlepszych chęci potrafię traktować ich na serio.
Powieściowy debiut tandemu Orbi & Urbi to dla mnie duże rozczarowanie. Po lekturze ich wcześniejszych opowiadań miałem bowiem nadzieję na naprawdę dobrą książkę. Niestety „Przeciw wszystkim” cierpi na przerost formy nad treścią. Autorzy, którzy potrafili stworzyć ciekawe i dynamiczne opowiadani, zgubili gdzieś swój talent. W zamian otrzymaliśmy powieść, która po bliższym przyjrzeniu okazuje się zbiorem pustych stron w pięknej okładce. A ciąg dalszy pewnie i tak nastąpi.

Ocena 5/10
Lady_Aribeth - 2008-02-03, 22:23
:
Właśnie skończyłam czytać A.D. XIII, tom pierwszy. Po przeczytaniu antologii Zajdla 2006 byłam naprawdę przyjaźnie nastawiona do polskiej fantastyki. Sięgając po A.D. XIII miałam spore oczekiwania. Oczywiście nie liczyłam na to, że to będzie zbiór tak dobry jak antologia Zajdla, ale liczyłam na kilka perełek. No i się kurna, zawiodłam.
Gdybym miała streścić ten zbiór w kilku słowach byłyby to: brutalność, nuda, niezrozumiałość i brutalność o_O
Opowiadanie Urbanowicz które miało poruszać do głębi spławiłam ziewnięciem, czytając Komudę i Piekarę było mi niedobrze, prawie w ogóle nie pamiętam o czym było opowiadanie Przechrzty, Kozak przez 60% opowiadania nie rozumiałam o czym ona do cholery pisze, Kochański miał fajny zamysł a poszedł jak większość wymienionych wyżej autorów w brutalność, a Dębski sięgnął do motywu "dobro nie koniecznie jest dobre, a zło niekoniecznie złe" który kojarzy mi się z moimi opowiadaniami które pisałam mając 15 lat, a nie z poważnym autorem, który wydaje swoje utwory.
Tak na dobrą sprawę naprawdę spodobało mi się tylko jedno opowiadanie - "Angelidae". Białołęcka pokazała, że można napisać ciekawe opowiadanie z wykorzystaniem motywu aniołów i demonów, bez brutalności, a z humorem. Bardzo fajny styl Białołęckiej sprawił, że czytało się je naprawdę przyjemnie i był świetną odskocznią od reszty przybijających opowiadań. Ale jeszcze w tym zbiorze odnalazłam dwa opowiadania, o których warto chociaż wspomnieć - "Piękne jesteście, przyjaciółki moje" Wrońskiego i "Bardzo zły" Bochińskiego. To pierwsze opowiada bardzo wciągającą historię. Z niecierpliwością przerzucałam kolejne strony, chcąc się dowiedzieć jak się ona skończy. Natomiast "Bardzo zły" (zresztą tak jak "Enklawa Łobzonka") podobało mi się tylko do pewnego momentu. Tak to już jest, kiedy prowadzi się bardzo ciekawą historię i daje się mało satysfakcjonujące zakończenie (przynajmniej dla mnie O.o). Hm, jeszcze Sędzikowskiej udało się napisać ciekawe opowiadanie, ale brakowało mu czegoś, właściwie nawet nie potrafię powiedzieć czego.
Najbardziej zmęczyło mnie opowiadanie Magdaleny Kozak. Odniosłam wrażenie, że autorka myślała, że gdy będzie pisać niezrozumiale, to nada to opowiadaniu fajny klimat. Myliła się.
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że kilku autorów miało fajne pomysły (Kozak, Kochański, Bochiński, Urbanowicz), ale z ich wykonaniem poszło o wiele gorzej.

4/10 ~~
MadMill - 2008-02-05, 23:36
:
"Galeony Wojny" - Jacek Komuda

Jacek Komuda jest najbardziej znany jako autor powieści osadzonych w Rzeczpospolitej Szlacheckiej, jego ulubionym zdaje się miejscem są Kresy Wschodnie, Zaporoże, Dzikie Pola. Jednak w ostatniej swojej powieści autor odchodzi od tych miejsc i przenosi nas do XVII wiecznego Gdańska. „Galony Wojny”, bo o nich mowa to jedna z niewielu książek marynistycznych, które zaliczane są do ogólnie pojętej fantastyki, chociaż fantastyki tam tyle co przysłowiowy „kot napłakał” i o wiele lepiej pasuje do tej książki określenie jej mianem powieści historycznej.

„Galeony Wojny” to opowieść o Arendtcie Dickmannie z pochodzenia Holendrze, admirale polskiej floty wojennej, głównodowodzącemu floty podczas bitwy pod Oliwą. Głównym wątkiem powieści nie jest jednak potyczka z samymi Szwedami, a historia bestii z morza zwanej Lewiatanem. Ów stwór w owym czasie staje się postrachem morza i szkodzi Gdańskowi, a Dickmann postanawia zapolować na potwora i za nagrodę wyznaczoną za uwolnienie miasta od groźby Lewiatana spłacić własne długi i spróbować wyleczyć chorą od lat żonę. W tym zadaniu ma mu pomagać i nadzorować jego działania tajemnicy szlachcic Marek Jakimowski, który uważa legendę Lewiatana za bajania i przesądy marynarzy.

Książka z początku przypomina raczej scenariusz filmu. Pierwsza scena to straszny bałagan i chaos, lepiej uchwyciłoby to oko kamery niż karty powieści. Niemniej jednak autor chciał pokazać pewną scenę, która zapoczątkowała całą historię, na szczęście się udało. W „Galeonach Wojny” podobnie jak w „Diable Łańcuckim” pierwsze strony, rozdziały to wprowadzenie, dość powolne w całą historię. Po tym osobliwym wstępie następuje wzrost tempa akcji, które już trzyma w napięciu do samego końca książki.

Powieść można także uznać za thriller, mamy zbrodnię, która jest nie do końca jasna. Zagadkę którą trzeba rozwiązać, bohatera który skrywa jakąś zdaje się potworną tajemnice. Mamy także niesamowite zwroty akcji, nie raz wydaje się że już wszystko jest wiadomo, a tutaj nagle cała historia się komplikuje i trzeba zaczynać od początku. Jest to wielki atut powieści, czytelnik nigdy nie jest wszystkiego do końca pewnie. Nawet fakty historyczne stają się w pewnym momencie nieważne i zaczyna się wierzyć, że wszystko skończy się inaczej. Kulminacyjne sceny, bo jest ich więcej niż jedna, są także świetnie wykonane. Sam opis bitwy pod Oliwą, działania zbrojne, atmosfera podczas abordażu, wartka akcja czynią z tek książki fascynującą lekturę.

Czy „Galeony Wojny” maja jakieś mankamenty? Pewnie mają, ale ulatują one gdzieś, są zepchnięte poza plan przez zalety tej powieści. Jak wypada ta książka w porównaniu do innych pozycji które wyszły spod pióra Jacka Komudy? Można ją porównać z „Diabłem Łańcuckim” i powiedzieć, że literacko stoją na podobnym, dobrym poziomie. Jedyne co je może różnic to klimat i w tej materii mogą pojawić się głosy za jedną jak i drugą pozycją. Jeśli ktoś woli Bieszczady i klimat kresów to bardziej odpowiadać mu będą poprzednie książki autora, jeśli woli klimaty marynistyczne to „Galeony Wojny” są dla niego. Serdecznie polecam!

Ocena: 9/10
Toudisław - 2008-02-09, 20:40
:
"Wybrakówka" Olega Diwowa to książka, o której w Rosji było swojego czasu bardzo głośno i to nie tylko wśród czytelników fantastyki, ale i na politycznych salonach. Najwidoczniej trafiła w czuły punkt i niewiele minęła się ze społecznymi oczekiwaniami. Sama powieść jest bardzo kontrowersyjna, nie tylko z powodu samej treści, ale też dlatego, iż nie ocenia w sposób jednoznaczny systemu społecznego w " Związku Słowiańskim". Daje czytelnikowi szansę oceny, jednocześnie podsuwając mu wiele aluzji i podtekstów.
Na uwagę zasługuje konstrukcja powieści. Dostajemy nie tylko samą Wybrakówkę ale i obszerne komentarze. Książka, którą czytelnik ma w ręce, jest wydana w 2099 roku i jest wznowieniem książki z 2015 roku, opisującej wydarzenia sprzed kilku lat. Oba wydania (z 2099 i 2015) zostały opatrzone obszernymi komentarzami, opisującymi sytuacją polityczną, lub wyjaśniającą pewne "Nieścisłości".
Komentarze te nie są bezstronne, przez co "Wybrakówkę" czyta się inaczej, niż gdyby ich nie było. Są bardzo ważną częścią całości i tak samo jak przypisów na końcu książki, nie powinno się ich pomijać.
"Wybrakówka" przedstawia nam społeczeństwo rządzone przez totalitarny system nie znoszący sprzeciwu, oparty na kontroli państwa i hasłach narodowych. W dużej mierze przypomina III Rzeszę.
W Związku Słowiańskim prawie zlikwidowano przestępczość. Na ulicy można położyć złotą monetę i wrócić za tydzień, by ją z powrotem podnieść.
Jednak taka zmiana nie była łatwa. Aby tego dokonać powstała ASB. Agencja Społecznego Bezpieczeństwa. Nazywana też Wybrakówką. To organizacja budząca sprzeczne uczucia, z jednej strony budzi lęk i przerażenie, znaczek ASB jest powszechnie kojarzony z niebezpieczeństwem, aresztowaniami itp. Ale też agencja zapewnia bezpieczeństwo i jest gwarantem stabilności w społeczeństwie.

Bohaterem książki jest Agent Gusiew. Znany jako „Pe” weteran i stary wyga. To postać nietuzinkowa i trudna do oceny. Gusiew był jednym z pierwszych Agentów Wybrakówki, przez co cieszy się szacunkiem kolegów, mimo że nie jest powszechnie lubiany przez swój ciężki charakter.

Pewnego dnia Gusiew dostaje nowego partnera. Młodego agenta chcącego realizować swoje szczytne cele i należącego już do nowego pokolenia zmienionego przez Wybrakówkę.
Szkolenie „kota” jest okazją, by zapoznać się z praca ASB. Dowiadujemy się jak działają Agenci, jak myślą i jakie maja procedury. Możemy ich zobaczyć jako ludzi, z ich ludzkimi problemami i rozterkami. Trudno jest jednoznacznie uznać ich za krwawych katów. Z drugiej jednak strony widzimy w nich oręż totalitarnego systemu i ludzi groźnych, surowych.
Fabuła „Wybrakówki” nie powala na kolana, czasem jest trochę naciągana, czasem mało ciekawa, ale to nie fabuła jest siłą tej powieści. Psychika bohaterów, to jak oceniają system, w jakim przyszło im żyć, jak ideologia wpływa na człowieka i na co gotowy jest się zgodzić, by społeczeństwo, w którym żyje, było bezpieczne i wolne od patologii. Dostajemy obraz świata, w którym ludzie, mimo że nie zawsze podobają się im metody działania Wybrakówki, cieszą się jej sukcesami.
"Wybrakówka" nie jest antyutopią, choć zawiera pewne jej cechy. Próbuje pokazać społeczeństwo bezpieczne, ale za straszną cenę. Nie idealizuje jednak Wybrakówki ani jej nie krytykuje w 100%. Niewątpliwym plusem książki jest klimat Rosji i samej Moskwy, która jest teraz miastem spokojnym i bezpiecznym, ale w którym unosi się atmosfera strachu i pamięci po niedawnych czystkach. Jest też niemało sytuacji, które powodują, że „Wybrakówka” nie jest manifestem polityczno - społecznym ale po prostu dobrą książką.

Komu mogłaby ta książka się spodobać?
Jeżeli oczekujesz tylko rozrywki, to chyba książka nie dla ciebie, jeżeli chcesz polityczny traktat o tym, jak powinno wyglądać społeczeństwo, to też daj sobie z nią spokój.
"Wybrakówka" to książka zrównoważona. Polityczne treści są raczej wplecione w fabułę powieści, dzięki czemu nie męczą i tworzą harmonijną całość.

Subiektywna Ocena Toudiego
7/10
Tigana - 2008-02-10, 00:57
:
„Echo Park” Michaela Connelly’ego to już trzynaste spotkanie z Harrym Boschem , policjantem z „Miasta Aniołów”. Tym razem główny bohater musi zmierzyć nie tylko z groźnym przestępcą, ale i własnym błędem z przeszłości. Okazuje się, bowiem, że prowadząc przed dziesięciu lat śledztwo w sprawie zaginięcia młodej kobiety zaniedbał jeden z tropów. W rezultacie sprawca pozostał na wolności, gdzie kontynuował swoją zbrodniczą działalność.
Nie będę ukrywał, że należę do grona zagorzałych fanów książek o Harrym Boschu. Do tej pory przeczytałem większość powieści z serii i jak dotąd nigdy się na nich nie zawiodłem. Ich główną zaletą jest charakterystyczny styl autora. Connelly przez wiele lat był dziennikarz kryminalny i pisywał do „Los Angeles Times”. Pozostałością po tej pracy jest właśnie styl – surowy, reporterski, rzeczowy. Tutaj każde zdanie ma swoją wartość, a w całej książce trudno byłoby znaleźć chociaż jedno zbędne słowo. Cierpi na tym może bogactwo językowe – brakuje plastycznych i barwnych opisów, ale mnie osobiście taki sposób pisania przypadł bardzo do gustu.
Styl Connelly’ego ma duży wpływ na samą fabułę powieści, a także kreacje bohatera. Harry Bosch, weteran wojny w Wietnamie i wieloletni policjant, to człowiek z krwi i kości. Brakuje mu geniuszu na miarę Sherlocka Holmesa czy Herkulesa Poirot, a swoje sukcesy zawodowe zawdzięcza przede wszystkim katorżniczej pracy – głównie papierkowej. Stąd też dużą część książki zajmują drobiazgowe opisy rutynowej, policyjnej roboty: analiza starych akt i nagrań z przesłuchań, tworzenie portretów psychologicznych podejrzanych. Podejrzewam, że w wykonaniu innych pisarzy takie fragmenty byłyby po prostu nudne – tymczasem u Connelly są one fascynujące.
„Echo Park, jak na prawdziwy "czarny kryminał” przystało, to przede wszystkim ciekawa, skonstruowana z iście zegarmistrzowską precyzja intryga. Pisarz bawi się z czytelnikiem kilkakrotnie podsuwając mu fałszywe wskazówki. W powieści nie zabraknie również emocjonujących scen akcji i efektownych pościgów. Spodobać się może także wątek pokazujący jak wielki wpływ na prace policji ma polityka. W Los Angeles zbliżają się wybory do władz miasta i każdy chce „ugrać” coś dla siebie, a głośna sprawa kryminalna to idealna okazja, aby zaistnieć w mediach. Stąd wizja lokalna w świetle jupiterów albo zatajanie kompromitujących faktów. Czy w świecie korupcji i wielkich pieniędzy jest więc miejsce na sprawiedliwość? Tak dopóki jest ktoś taki jak Harry Bosch.
W „Parku Echo” Bosch to mężczyzna koło 60-ki, który nadal wierzy w swoją misję. Zatrudniony w wydziale spraw zamkniętych wciąż obsesyjnie wraca do nierozwiązanych spraw próbując je rozwikłać. I nieważne, jakie to pociągnie ze sobą ofiary – w swej krucjacie Bosch jest gotów złamać prawo, zaprzepaścić karierę, narazić na niebezpieczeństwo najbliższych. Wymierzenie sprawiedliwości to jego obsesja, a zarazem sens życia. Prywatnie – samotnik stroniący od alkoholu i wielbiciel dobrej muzyki - głównie jazzu.

Liczba „13” to potocznie synonim pecha. Tymczasem trzynaste spotkanie z Harrym Boschem to powieść ze wszech miar udana. Wciągająca fabuła, „krwiści” bohaterzy, a także spojrzenie na policyjną pracę od podszewki to największe atuty „Echo Park”. W moim prywatnym rankingu najnowsza książka Connelly’ego znajduje się na drugim miejscu tuż za „Zagubionym blaskiem”, a przed „Cmentarzyskiem” i „Ostatnim kojotem”.Wierzę, że wielbicieli tej serii nie muszę przekonywać, resztę zachęcam do wizyty w najbliższej księgarni. Naprawdę warto.
Ocena 8/10
Tigana - 2008-02-10, 14:47
:
Chyba każdy z nas chociaż raz w życiu marzył o życiu w idealnym państwie. Uczciwi politycy, dobrze płatna i ciekawa praca dla każdego, zero przestępczości. Istny raj na ziemi. W swojej książce "Wybrakówka" Oleg Diwow też zamarzył o takim miejscu.
Rosja rok 2007 - przestępczość spadła prawie do zera - jest to głównie efekt działania Agencji Społecznego Bezpieczeństwa, organizacji rządowej, która ma prawo "wybrakować" - czyli zabić za złamanie prawa . Oczywiście nie każde wykroczenie podlega "wybrakowaniu"- kradzież samochodu to 10 lat obozu, ale przestępstwo popełnione po raz 3 to już wyrok śmierci.
Książka O. Diwowa to historia dwóch brakarzy: starego wygi Gusiewa oraz nowo przyjętego Waluszki duet niczym Radziwiłowicz i Sthur z "Gliny" Pasikowskiego. Towarzyszymy im w różnego rodzaju akcjach, odkrywamy tajemnice Gusiewa a także jesteśmy świadkami chmur, które zbierają sie nad Agencją bo brakarz bez zajęcia zaczyna szukać ofiar.
Ciekawa jest sama konstrukcja książki część zasadniczą poprzedza fikcyjny wstęp z roku 2099 a także wstęp do wydania I - które miało miejsce już po załamaniu się systemu. Książkę uzupełniają dane dotyczące samego funkcjonowania Agencji a także realiów Rosji z początków XXI wieku.
Łomot do drzwi- to ASB przyszła po mnie- muszę kończyć. Już słyszę pierwsze zdanie "ptaszka" : "Masz prawo do stawiania oporu"
Lady_Aribeth - 2008-02-11, 22:21
:
Harry Potter i Insygnia Śmierci

Cóż można powiedzieć o serii traktującej o Harrym Potterze, Chłopcu, Który Przeżył? Naprawdę wiele. Że odciągnął setki dzieciaków chociaż na te kilka godzin od telewizorów, komputerów. Że równie wiele dzieciaków przekonał, iż książki wcale nie gryzą. Że wywołał ogromną sensację na świecie, a swoją autorkę uczynił multimilionerką. Tylko... co z tego? o_O
Fabuła siódmej i (jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi) ostatniej części HP po prostu... kuleje. Harry w cudowny sposób unika śmierci średnio co pięć rozdziałów (chociaż im bliżej zakończenia, tym częstotliwość cudów na rozdział wzrasta), przez co wskaźnik "uratowalności" jest wyższy niźli u Drizzta i całej ferajny razem wziętej o_O . Oczywiście, ma to jakieś swoje logiczne wyjaśnienie, niemniej uważam, że Rowling po prostu przedobrzyła.
Tak, doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że HP to książka skierowana do dzieci. Niemniej nasłuchawszy się opinii, że ta książka "dorasta" wraz z czytelnikiem, liczyłam zatem na coś więcej od ckliwej gadki, jaką raczyła nas Rowling przez wszystkie poprzednie tomy. No i, kurna, się zawiodłam.
Oczywiście, są też rzeczy, które mi się w książce podobały - takim czymś było między innymi zakończenie wątku Dumbledora - fajne, konkretne i logiczne. No i zakończenie wątku Snape'a też jest godne uwagi. A reszta? Średnio zadowalająca, średnio ciekawa, średnio zaskakująca, średnia w ogóle.
Ogólnie rzecz biorąc, książka przez lwią część po prostu nuży, naprawdę interesująco się robi dopiero kilka rozdziałów przed końcem. A gdy już mija punkt kulminacyjny, to znowu jest nudno. Mało rzeczy w niej zaskakuje, wzruszająca też jakoś nie jest (często płaczę pod koniec książek, ale tutaj lekko wilgotne oczy zrobiły mi się dosłownie raz : o). Ale generalnie da się to przeczytać bez większych bólów, po czym odstawić na półkę i zapomnieć... Heh, można było to napisać o wiele lepiej, imo.
Książkę polecam fanom i tylko fanom. Reszta może sobie przeczytać ostatni rozdział i wyjdzie na to samo o_O

Pozwolę sobie nie wydawać oceny, bo właściwie sama nie wiem jak ją oceniam... o_O
Toudisław - 2008-02-16, 14:47
:
„Zamieć”

Neal Stephenson powoli zdobywa tytuł pisarza kultowego. W Polsce ukazuje się coraz więcej jego książek i wznawia się już wydane wcześniej pozycje. Na fali tego zainteresowania i ja postanowiłem przeczytać „Zamieć”. Wcześniej znałem Neala Stephensona tylko z Cyklu Barokowego, który, co prawda, zrobił na mnie spore wrażenie, jednak miał dość specyficzny charakter, który w powieści innej niż historyczna mógłby nie być już tak ciekawy.
Biorąc do ręki „Zamieć” obawiałem się, czy pisarz poradzi sobie w gatunku, jakim jest Cyberpunk. Okazało się jednak, że moje obawy były zupełnie nieuzasadnione.

„Zamieć” to historia Hiro Protagonisty, człowieka o wielu twarzach: Haker, Samuraj i dostawca pizzy. Co i rusz chwyta się różnych zajęć, by móc spłacić swój dług wobec mafii.
Hiro należy do elity hakerów, do starej gwardii, która tworzyła podwaliny pod Wirtualne miasto. Obecnie jego praca polega na zdobywaniu informacji i umieszczaniu ich w bibliotece z nadzieją, że komuś będą potrzebne i za nie zapłaci. Przypadkowo trafia na ślad dziwnego narkotyku działającego w wirtualnej jak i naszej rzeczywistości. Zamieć - bo tak nazywa się narkotyk - ma bardzo dziwne właściwości i kryje się za nim wiele tajemnic.

Oprócz Hito śledzimy losy D.U. młodej dziewczyny, kurierki, która przez przypadek spotyka Hiro, by później zostać jego wspólniczką. Ta postać dodaje książce sporą dawkę humoru, ale też pozwala spojrzeć na wiele sprawa z innej perspektywy. Razem próbują odpowiedzieć na wiele pytań związanych z „Zamiecią”, co ma przynieść im zysk.

"Zamieć" jest książką nieprzeciętną pod wieloma względami. Świat, jaki obserwujemy, jest bardzo odmienny od naszego. Wiele ze starych państw już nie istnieje. Zastąpiły je mniejsze korporacyjne struktury tworzące małe enklawy. W tym świecie pozornego chaosu udaje się zachować ład. Ludzie spędzają wiele czasu w wirtualnej rzeczywistości, a dowożenie pizzy jest ważną gałęzią gospodarki. USA prawie nie istnieje, zostały tylko mało znaczące enklawy, rządzone przez niesamowicie rozrośniętą biurokratyczną strukturę.

Ciekawym akcentem są małe kraje jak Nowa Sycylia czy Hongkong Pana Lee, mamy tez bardziej egzotyczne twory, jak jednoosobowe mocarstwo atomowe, czy Flotę admirała Boba.

"Zamieć" nie jest książką typowo rozrywkową. Podejmuje wiele ciekawych i ważnych tematów. Zagłębia się w kwestie religijne i ewolucji społeczeństwa.
Możemy dowiedzieć się, jak mogły wyglądać pierwsze rozwijające się społeczeństwa i jak zmieniały się na przestrzeni dziejów. Bardzo ciekawym nawiązaniem jest przedstawienie mitów sumeryjskich i dość oryginalna ich interpretacja. Nasuwa to skojarzenie z „Welinu” H. Duncana.
"Zamieć" ma też wiele humorystycznych aspektów. Wspomniane już jednoosobowe mocarstwo atomowe, „słuchanie głosu rozumu”, czy rozmowy z bibliotekarzem powodują, że powieść nie jest śmiertelnie poważna i czyta się ją bardzo dobrze.

Niewielu jest pisarzy potrafiących odnaleźć się w tak wielu gatunkach i jednocześnie tworzących za każdym razem coś niepowtarzalnego i oryginalnego. Zawsze pisarzy na wysokim poziomie. Stephenson to jeden z tych pisarzy, których można czytać w ciemno nawet, gdyby to miała być instrukcja obsługi miksera. To warto, bo będzie to najlepsza instrukcja, jaką kiedykolwiek czytaliście.

"Zamieć" to książka zdecydowanie warta polecenia. Każdy, kto oprócz dobrej rozrywki oczekuje od książki czegoś więcej, nie powinien czuć się zawiedziony.

9/10 Subiektywna ocena Toudiego
Tigana - 2008-02-17, 00:47
:
Gdybym zrobił sondę uliczną i zapytaj się: „Czy pan/pani czytała „Iliadę” i „Odyseję” Homera?” to podejrzewam, że nie znalazłbym zbyt dużo takich osób. Z drugiej strony, któż z nas nie zna dziejów wojny trojańskiej – epickiej opowieści o wielkiej miłości Parysa i Heleny, dzielnym Hektorze, mężnym Achillesie, przebiegłym Odysie? Zaiste wielka jest potęga mitu. Wiedza o tym współcześni twórcy – kilka lat temu na ekranach kin mogliśmy obejrzeć film Wolfganga Petersena, dzisiaj możemy się zachwycać „Tarczą gromu” drugim tomem „trojańskiej” trylogii Dawida Gemmella.
„Tarcza gromu” składa się jakby z dwóch części. W pierwszej obserwujemy przygotowania do ślubu tebańskiej księżniczki Andromachy z Hektorem. Do Troi zjeżdżają się władcy z całej Grecji, z których każdy wiąże z przyjazdem własne plany. Jedni pragną pozyskać przychylność króla Priama, inni marzą o podboju Ilionu. Do potężnego miastu zmierzają także dwaj mykeńscy wojownicy-renegaci Kalliades i Banokles oraz młodziutka kapłanka Piria. Jeszcze nie wiedzą, jak wielką rolę przyjdzie im odegrać w nadchodzących wydarzeniach. W drugiej części powieści Gemmell koncentruje się na wydarzenia rozgrywających się trzy lata później – wojna już wybuchła, a na ziemiach Tracji toczy się bój pomiędzy wojskami Priama i Agamemnona. Kto wygra tą batalię?
Drugi tom trylogii „Troja” to ostatnia książka w bogatym dorobku brytyjskiego pisarza . Czytając ją zastanawiałem się, jaki wpływ na jej treść wywarła choroba autora. Odniosłem, bowiem wrażenie, że końcowe fragmenty opisujące zmagania o Trację nie pasuję do reszty książki. Diametralnie zmienia się klimat opowiadanej historii – staje się on mroczny, wręcz ponury. Czyżby autor przeczuwał zbliżającą się śmierć?
Przeznaczenie i obowiązek te dwa słowa jak żadne inne warunkują wydarzenia „Tarczy gromu”. Większość decyzji odejmowanych przez bohaterów jest zdeterminowana przez więzy krwi, dawne wydarzenia, przepowiednie. Odyseusz gardzi Agamemnonem, ale jako król Itaki w nadchodzącym konflikcie musi opowiedzieć się po jego stronie. Andromacha, chociaż kocha Heliakona, musi poślubić Hektora. Tutaj nie ma łatwych rozwiązań, a każdy czyn ma swoje konsekwencje.
W porównaniu do „Pana Srebrnego Łuku” zmieniają się bohaterzy powieści. Dotychczasowi Heliakon i Andromacha schodzą na dalszy plan, a ich miejsce zajmuje wspomniana wcześniej trójka bohaterów Kalliades, Banokles oraz Piria. Warto przyjrzeć się uważniej zwłaszcza dwójce wojowników, która zaskakująco przypomina głównych bohaterów serialu „Rzym” Lucjusza Vorenusa i Tytusa Pullo. Podobnie jak swój filmowy odpowiednik (Vorenus) Kalliades to inteligentny, obdarzony charyzmą wojownik często podejmujący decyzje za swego towarzysza. Z kolei Bonokles to z pozoru typowy osiłek, ale w chwilach zagrożenia potrafiący zaskoczyć nietuzinkowym pomysłem. Dodatkowo, identycznie jak bohaterowie „Rzymu” posiedli oni dar, a może przekleństwo, znajdowania się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, co kilkakrotnie pozwoli im wpłynąć na bieg historii.
Warto spojrzeć na „Tarczę gromów”również przez pryzmat samej „Troi” Homera. U Gemmella Helena nie zostaje porwana, ale i tak staje się pretekstem do rozpoczęcia wojny. Konflikt opisany przez Homera koncentruje się tylko wokół Troi - tutaj ogarnia wszystkie kraje starożytnej Hellady. Są to jednak tylko zmiany kosmetyczne i wydaje się, że w ostatnim tomie swego dzieła Gemmell nie zmieni przeznaczenia bohaterów Homera. Nie bez powodu drugie imię Heliakona brzmi Eneasz, a gdzieś za horyzontem kryje się miasto na siedmiu wzgórzach . Pozostaje jednak kilka znaków zapytania – mnie najbardziej intryguje, w jaki sposób w trzecim tomie zostanie wygrany motyw „konia trojańskiego” oraz jaka rola zostanie przeznaczona egipskiemu księciu Gershom.
„Tarcza gromu" to barwna i porywająca powieść, która przenosi nas w czasy antycznej Grecji. Dawidowi Gemmellowi raz jeszcze udało się ożywić dawno umarły świat, gdzie ludzkie namiętności: chciwość, pycha, ale i miłość oraz honor decydowały o losach państw i narodów. Świat, który choć tak odległy jest nam bliski. Świat wzniosłych idei i wielkich ludzi. Świat Troi.
Ocena 7/10
Tigana - 2008-02-24, 00:46
:
Oj dana dana nie ma Szatana
Agnieszka Osiecka


Polska literatura sensacyjna od pewnego czasu przeżywa prawdziwy renesans w naszym kraju. Po marazmie lat 90-tych, kiedy to została skutecznie wyparta z rynku przez powieści Kena Folletta, Roberta Ludluma czy Jacka Higginsa, dzisiaj, co rusz to pojawia się nowa książka rodzimego autora. Część z nich jest mocno osadzona w naszych realiach („Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej” Artura Baniewicza), inne stanowią krajową odpowiedzią na najnowsze trendy z Zachodu np. teorie spiskowe związane z kościołem katolickim („Klucz do Apokalipsy”Marcina Wolskiego). I właśnie do tej drugiej grupy można zaliczyć książkę Irka Grina „Pan Szatan”.
W Warszawie od ciosów zadanych krucyfiksem giną dwaj dziennikarze. Policyjne śledztwo szybko utyka w martwym punkcie, a próbę odnalezienia mordercy podejmuje przyjaciel zamordowanych Józef Maria Dyduch – obecnie prywatny detektyw, a jeszcze nie dawno dominikanin. Okazuje się, że obaj mężczyźni byli współpracownikami islamskich terrorystów, którzy w zamian za pomoc mieli im dostarczyć dowody na nieistnienie Szatana. Początek ciekawy, wręcz intrygujący szkoda tylko, że na tym się kończy.
W trakcie lektury „Pana Szatana” odniosłem wrażenie, że autor do końca nie wiedział, jaką książkę pisze. Początkowo miał to chyba być klasyczny kryminał – mamy zagadkowe zabójstwa i bohatera chcącego odszukać sprawcę. Tymczasem wątek ten szybko zostaje odłożony na boczny tor, a w mniej więcej połowie książki sam Dyduch mówi, że ta cała sprawa go nie interesuje. Irytujące jest również samo zakończenie wątku sprawiające wrażenie jakby zostało wyjęte z kapelusza.
Może więc mamy do czynienia z thrillerem opowiadającym o spisku, którego celem jest ukrycie przed światem faktu nieistnienie Szatana? Też pudło – wędrówka po miejscach związanych z obecnością sił nieczystych (Jerozolima, Barcelona Loudun) nie ma bezpośredniego wpływu na akcję powieści - Dyduch wędruje, jak po sznurku, od jednego miasta do drugiego, spotyka się z różnymi dziwakami, ale nic z tego nie wynika. W rezultacie otrzymujemy barwne pocztówki z mniej lub bardziej egzotycznych miejsc.
Powiem szczerze, że nie wiem, jaki cel przyświecał autorowi wprowadzając do powieści „szatański element”. Uatrakcyjnieniu fabuły? A może autor chciał pokazać, że jeśli dowody na istnienie Szatana nie istnieją to za wszelkie zło na ziemi odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie człowiek? Koniec końców – uważam cały ten motyw za doczepiony niejako na siłę w celu zachęcenia do zakupu wielbicieli książek spod znaku Dana Browna.
A co z terrorystami? Po pierwsze duży minus dla wydawnictwa za umieszczenie na okładce spoilera, który psuje przyjemność z czytania książki. Pomijając już ten fakt – sama intryga jest szyta bardzo grubymi nićmi, a działanie terrorystów mało prawdopodobne. Chyba, że robienie wszystkiego żeby postawić na nogi służby specjalne na całym świecie, a następnie pozwolić się schwytać uznamy za świetny pomysł. Ja tak nie uważam. Do tej pory wydawało mi się, że zamachy terrorystyczne wymagają szczegółowego planu i maksymalnego zachowania tajemnicy – cóż byłem w błędzie. Grunt to improwizacja i liczenie na łut szczęścia.

Dużym grzechem książki jest brak interesujących bohaterów, którzy mogliby ukryć mielizny fabuły. Niestety Józef Maria Dyduch jest osobą wyjątkowo nieciekawą, której największym problemem jest życie erotyczne, a właściwie jego brak. Przemierzając świat w towarzystwie bogatej prostytutki Marii, przez cały czas głowi się jak nie iść z nią do łóżka i dochować wierność narzeczonej. I jak w takich warunkach rozwiązać zagadkę kryminalną? W sprawach zawodowych – przeciętniak: nie jest zbyt błyskotliwy, chociaż naiwniakiem też nie można go nazwać.
Równie mało intrygująco, jak główny bohater wypada drugi plan. Obojętnie czy mamy do czynienia z terrorystą czy stróżem prawa każda z tych postaci wydaje się być wyprana z osobowości. Jedyny wyjątek to pułkownik ABW, który przynajmniej kilka razy ładnie zaklnie. Warto natomiast zwrócić uwagę na samą „politykę kadrową” autora. Otóż Grin lubi wprowadzać do akcji bohaterów, tylko po to żeby uśmiercić ich parę stron dalej. Już dawno nie widziałem takiego marnotrawienia postaci.
Zazwyczaj staram się zachęcać do czytania książek polskich autorów zamiast zagranicznych. W wypadku „Pana Szatana” zrobię wyjątek. Zamiast marnować czas na zaznajomienie się z przygodami Józefa Marii Dyducha lepiej sięgnąć po prozę Dana Browna „Anioły i demony” czy „Kod Leonarda da Vinci” - nie są to może książki dużo mądrzejsze, ale chociaż ciekawsze i lepiej napisane.

Ocena 3/10
Lesij - 2008-03-02, 10:25
:
Jak się okazało, trochę za wcześnie oceniłem "Wybrankę Bogów: Przepowiednia" Jane Mysen.
Ale szczerze mówiąc na początku trudno stwierdzić czy ksiązka coś wnosi czy nie.
Ta książka mimo trochę, moim zdaniem, dziwacznego stylu i charakteru opowiadania, okazuje się być bardzo ciekawą analizą psychologiczną, którą można równie dobrze odnieść do naszych czasów, choć akcja dzieje się w realiach wikińskich. A po zagłębieniu się w lekturę i do stylu można sie przyzwyczaić bo i znowu nie taki on straszny ;P
Powieść ta, a przynajmniej jej pierwszy tom z trzydziestu ( O_O ) przedstawia dzieje jedengo z ważniejszych wodzów wikingów- Asmunda, jego żony- Idunn i całego ich dworu. Sama wybranka bogów, nazwana, niby przez Odyna i całą resztę, Gydą, na razie tylko gulga w pieluszkach, ale większość akcji kręci się wokół niej i jej młodszej o parę sekund siostry Gro.
Szczególnie ciekawe jest dosyć mocne zróżnicowanie postaci i idealny obiektywizm narratora (wszechwiedzącego swoją drogą).
Jane Mysen przedstawia fakty i pozwala je nam samodzielnie oceniać. Podkreśla tylko co inni myslą lub mówią o danej osobie, ale nie stwierdza ostatecznie czy jest to osoba dobra czy zła i nie narzuca nam sympatyzowania z nią (tak jak to robi wielu autorów).
Nie ma tu bohaterów do końca białych i do końca czarnych. Nie znaczy to też, że można ich porównać do różnych odcieni szarości :P
Każdy ma na swoim konie jakieś grzeszki, mniejsze lub większe i jest na tyle silnie przedstawiony jego rys psychologiczny, że wydaje się czasami, że ktoś taki NAPRAWDĘ istnieje, bądź istniał...
Resztę sami sobie wywnioskujcie po przeczytaniu :P
8/10- za fabułę
6/10- za styl
10/10- za psychologię
9/10- za oryginalność

Średnia: 8,25
Tigana - 2008-03-02, 19:08
:
Robin Cook to już klasyk thrillerów medycznych. Począwszy od słynnej „Comy” w prawie każdej jego powieści główni bohaterzy muszą się zmierzyć z zagadką kryminalną mającą swe korzenie we współczesnej medycynie. Raz jest to eksperyment balansujący na cienkiej granicy pomiędzy geniuszem a zbrodnią, innym razem epidemia grożąca śmiercią setkom czy tysiącom ludzi.
„Czynnik krytyczny” to najnowsza powieść Robina Cooka. Jej akcja rozgrywa się w Nowym Yorku – ofiarami zakażenia gronkowcem padają pacjenci sieci prywatnych klinik. Epidemia? Karygodne zaniedbanie lekarz? Seria nieszczęśliwych wypadków? A może jeszcze coś innego? Jaka by to nie była przyczyna, para patologów z nowojorskiego Inspekoriatu Medycyny Sądowej Laurie Montgomery i Jack Stapleton znów będzie miała ręce pełne roboty.
Do tej pory czytałem bodajże jedną książkę Cooka, „Oślepienie”, trudno jest mi więc powiedzieć jak „Czynnik krytyczny” ma się w stosunku do innych pozycji tego autora. Na podstawie tej konkretnej pozycji można jednak pokusić się o wyodrębnienie kilku cech charakterystycznych dla twórczości tego autora.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to jak dużo miejsca zostało poświecone na samo omówienie zagadnienia „gronkowca”. Kolejni bohaterzy powieści wygłaszają mini wykłady na temat możliwości zakażenia, rozwoju choroby oraz sposobów walki z infekcją. Niestety opisy te, jak dla mnie, zieją nudą i stanowią najbardziej nużącą część książki. Do tego należy dodać sporą ilość fachowych określeń, których zrozumienie zajęło mi dobrą chwilę. Podobnie ma się rzecz z opisami pracy patologów – to co wygląda intrygująco na ekranie TV (serie filmów CSI) w książce wzbudza o wiele mniejsze emocje. Na osłodę pozostaje spora dawka czarnego humoru jakże często kojarzonego z pracą w prosektorium.
Nieco lepiej wygląda sama intryga kryminalna. Na życie głównych bohaterów czyhają liczne niebezpieczeństwa; mafia, zawodowi mordercy, a także wirus. Niepomny ostrzeżeń żony Jack Stapleton chce poddać się operacji kolana w jednym z feralnych szpitali stając się w ten sposób jedną z potencjalnych ofiar. Szkoda tylko, że akcja powieści rozwija się w dosyć ślimaczym tempie i dopiero utrzymana w szybkim tempie końcówka zwiększa nieco poziom adrenalinę u czytelnika. W tym miejscu małe ostrzeżenie. „Czynnik krytyczny” to kolejna powieść z serii o parze patologów i brak znajomości poprzednich części nieco utrudnia zrozumienie wszystkich niuansów. Szczególnie powiązania pomiędzy poszczególnymi postaciami są początkowo, dla osób nieznających twórczości Cooka, trudne do zrozumienia np. kwestia wyglądu jednego z gangsterów czy jego nienawiści do głównej bohaterki.
Głównymi bohaterami powieści jest wspomniana para lekarzy, ale o wiele ciekawiej prezentuje się postać Angela Dawson. Jest ona właścicielką sieci szpitali, w których doszło do serii zgonów i teraz za wszelką cenę stara się ukryć ten fakt przed opinią publiczną. Tym bardziej, że zbliża się moment wejścia firmy na giełdę i taki skandal jest ze wszech miar niewskazany. Postać o tyle ciekawa, że z jednej strony pokazana jako kochająca matka, z drugiej wyrachowana biznes woman gotowa na wszystko, by nie stracić swych klinik. W tym celu decyduje się na oszustwa finansowe oraz wdaje w ciemne interesy z byłym mężem. Wydaje mi się jedynie, że Cook w końcówce książki nieco na siłę ją wybiela, robiąc z niej niczego nie świadomą ofiarę.
Reszta bohaterów jest już o wiele mniej ciekawa i stanowi raczej klisze: oddani swojej pracy lekarze, mściwi gangsterzy, dzielni policjanci - wszyscy są mało zindywidualizowani i specjalnie się od siebie nie różnią.
„Czynnik krytyczny” nie jest złą powieścią, ale największą przyjemność sprawi zagorzałym miłośnikom thrillerów medycznych. Dla pozostałych ciekawe może być samo porównanie warunków amerykańskiej opieki zdrowotnej do polskiej. Okazuje się, bowiem że pewne problemy są uniwersalne dla wszystkich. W sumie nic dziwnego – w świecie, gdzie w grę wchodzą miliony dolarów życie i dobro pacjenta zbyt często są stawiane na drugim miejscu.

Ocena 5/10
Tigana - 2008-03-03, 22:25
:
Postać Siergieja Łukjanienki nie wymaga bliższej prezentacji. W ciągu kilku lat autor „Labiryntu odbić” czy „Linia Marzeń” stał się jednym z najpopularniejszych pisarzy w Polsce. Jego kolejne książki są niecierpliwie oczekiwane przez rzesze wiernych czytelników, a ich recenzje zamieszczane są nie tylko w prasie branżowej, ale i opiniotwórczych czasopismach. Nie inaczej ma się rzecz z „Brudnopisem”.
Pewnego pięknego dnia życie Kiryła Maksymowa staje na głowie. Kiedy wraca do własnego mieszkaniu okazuje się, że mieszka tam nieznana kobieta, sąsiedzi go nie rozpoznawać, rodzice okazują się obcymi osobami, a dokumenty, dosłownie, rozpadają się w rękach. Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę, a odpowiedzi wciąż nie ma. Dopiero tajemniczy telefon daje Kiryłowi nadzieję, że jednak nie zwariował i wszystko, no prawie wszystko, można logicznie wytłumaczyć. O ile wyjaśnienie, że właśnie zostało się funkcyjnym celnikiem, który pilnuje przejścia do innych światów można uznać za logiczne.
W trakcie lektury „Brudnopisu” czytelnik kilkakrotnie doznaje uczucia „deja vu”. Łukjanienko wykorzystał, bowiem w swej najnowszej książce sporą ilość pomysłów z wcześniejszych utworów. Podróże pomiędzy światami za pomocą specjalnych bram („Spektrum”), czy grupa osób obdarzona nadludzkimi właściwościami (seria „Patrole”) to tylko czubek góry lodowej. A że nie samą rosyjską popkulturą człowiek żyje na dokładkę dostajemy iście „matrixowskie” sceny walki przypominające kolejne starcia Neo i agenta Smitha.
Również postać głównego bohatera wydaje się dziwnie znajoma. Kirył to klasyczny dla prozy Łukjanienki przeciętny człowiek, który mniej lub bardziej przypadkowo zostaje wciągnięty w wir wydarzeń. Co ciekawe te koleje losy nie zmieniają go – w dalszym ciągu jest zwykłym człowiekiem i reaguje na wydarzenia tak jak większość z nas. Raz popełnia błędy, innym razem staje się bohaterem. Dzięki temu nie staje się kolejnym herosem w czerwonych rajtuzach, a kimś bardzo nam bliskim.
Miłośnicy poprzednich powieści rosyjskiego autora znajdą w „Brudnopisie” również tak charakterystyczne dla jego prozy „słowiańskie klimaty”. Mnie szczególnie zapadła w pamięci scena, kiedy główny bohater w poszukiwaniu pomocy, trafia do domu pisarza książek science-fiction Dmitrija Mielnikowa. Ten bierze na warsztat współczesnych autorów fantastyki i omawia, jak podobny temat (utrata z dnia na dzień swojej tożsamości) opisałby każdy z nich. Zabawy przy tym mnóstwo, a dodatkowej satysfakcji dostarcza dopasowywanie poszczególnych pseudonimów do istniejących twórców. „Brudnopis” to także zapis mentalności dzisiejszych Rosjan i barwna panorama Moskwy – miasta, gdzie pod wierzchnią warstwa luksusu i zachodnich reklam wciąż można odnaleźć pozostałości starego systemu. No i koniak. Odnoszę wrażenie, ze powieść Łukjanienki bez tego trunku nie mogłaby się obejść. Tutaj też bohaterowie wypijają litry tego alkoholu, a że są wierni „rodzimym” produktom głównie raczą się gruzińskim i armeńskim koniakiem. Zresztą z zagadnieniem z pogranicza rosyjskiej mentalności i alkoholu wiążę się jeden świetny epizod – proszę poszukać sceny, w której Kirył i jego przyjaciel Kotia piją piwo „Obołoń”. Ciekawe czy podobne rozwiązanie mogłoby mieć miejsce w polskich realiach?

W dalszym ciągu wielkie wrażenie robi niczym nieskrępowana wyobraźnia autora. Mało, który pisarz posiada tak lekkie pióro do tworzenia nowych światów - ja porównałbym go w tym elemencie do samego Roberta Silverberga. Najważniejsze jest jednak to, że w odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów Łukjanienko nie wykorzystuje starych, wyświechtanych schematów, ale tworzy coś oryginalnego. I obojętnie czy będą one żywcem wyjęte z wizji Juliusza Verne’a czy sprawiały wrażenie narkotycznej wizji - nieodmiennie zachwycają. Na plus powieści należy również zaliczyć dobre tempo akcji. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, a rozwiązanie jednej zagadki powoduje powstanie następnej. Szkoda tylko, że na ostateczne wyjaśnienia przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. „Brudnopis” stanowi jedynie pierwszą część dylogii, której drugi tom zatytułowany „Czystopis” jest dopiero w planach wydawniczych „Maga”. I to jest chyba największy mankament książki. Po przeczytaniu ostatniej strony książki zostaje poczucie niedosytu, a czytelnik pragnie jedynie sięgnąć po jej ciąg dalszy.

Ocena 7/10
Tigana - 2008-03-11, 22:21
:
Dla ASX - chociaż i tak tego nie przeczyta :P

Zacznę niejako od końca – „Czerwona maska” to kolejny „produkcyjniak” ze stajni Grahama Mastertona i koronny dowód na to że czas tego pana bezpowrotnie przeminął. Papierowe, i to dosłownie, postaci, drewniane dialogi i fabuła będące jedynie pretekstem do zamieszczenia opisów szatkowania ludzkich ciał to części składowe tego dzieła. Zabrakło jedynie firmowych „ pikantnych kawałków”. Jak na dłoni widać, że angielskiemu pisarzowi kończą się mniej lub bardziej oryginalne pomysłu, które wielokrotnie ratowały jego powieści przed całkowitą katastrofą. Wprowadzenia do akcji indiańskiej magii, klubu kanibali czy przeklętego lustra zawsze było miłą odmianą od wampirów, duchów albo zombie. Niestety „Czerwona maska”dobitnie pokazuje, że autor zaczyna gonić własny ogon. Po raz kolejny mamy do czynienia z magią obrazów, z tym, że o ile w „Wizerunku zła” bohaterzy mogli wchodzić „między ramy”, tutaj schodzą z płótna w realny świat. Ot taki odpowiednik czeskiego serialu animowanego „Chłopak z plakatu” w wersji dla dorosłych.
I nie pomoże tu wzmianka o Wincencie van Goghu czy Aleksandrze Dumas, których nazwiska przemykają na kartach książki.
Drażnią bohaterzy. Na pierwszy plan wysuwają się dwie kobiety Sissy Sawyer oraz jej synowa Molly. Pierwsza z nich to 72-letnia medium, druga malarka dorabiająca, jako policyjny ekspert od portretów pamięciowych. Pech chciał, że w ręce malarki wpadł magiczny wisior, dzięki któremu ożywiają narysowane przez nią osoby czy przedmioty. I od razu jest weselej – w końcu, co dwóch namalowanych psychopatów z nożami to nie jeden. Najzabawniejsze jest to, że Molly nie ma jakiś specjalnych wyrzutów, iż stworzony przez nią morderca wyżyna pół miasta. Cóż stało się. Gorzej z Sawyer – ta cały czas biadoli, że pomimo użycia talii magicznych kart DeVane (coś a’la Tarot) nie jest w stanie powstrzymać mordercy. Zresztą z tymi kartami też się Masterton nie popisał.
W treści książki wielokrotnie jest wspomniane jak długo znajdują się one w posiadaniu medium. Tymczasem można odnieść wrażenie, że w czasie każdej wróżby Sawyer widzi je pierwszy raz na oczy. Nagle na jednej z kart zauważa postać nieżyjącego męża albo noże czy nożyczki, których wcześniej nie dostrzegała. Śmiech u czytelnika wywołuje dokładność przepowiedni – nie tylko można z nich odczytać datę i miejsce kolejnej rzezi, a nawet i liczbę ofiar. Jest tylko jeden problem - większość tych proroctw staje się „jasna” dopiero po fakcie. No i mam pytanie - czy taka dosłowność wróżby oznacza, że za każdym razem, gdy taka karta zostaje odkryta musi umrzeć dokładnie 17 osób? Ja bym się bał brać ich do rąk. Masterton nie zapomniał również o swoim ulubionym „mięsie armatnim”, czyli dzielnym i prawym policjancie, który, jak zwykle, ginie w wyjątkowo paskudny sposób. O reszcie postaci nie da się powiedzieć nic więcej oprócz tego, że są.
Czy warto czytać „Czerwoną maskę”? Nie warto – bardziej zaskakujące i emocjonujące są kolejne odcinki „Mody na sukces” lub „M jak miłość”. Inna sprawa, ze tych ostatnich też nie polecam. Idzie wiosna –może więc lepiej umyć okna lub wytrzepać dywany? Zajmie to niewiele więcej czasu, a pożytek zdecydowanie większy

Ocena 2/10
Tigana - 2008-03-23, 00:13
:
Ahoj szczury lądowe! Lubicie opowieści o bezlitosnych piratach, przeklętych skarbach i morskich potworach? Jeśli tak to trafiliście pod właściwy adres – najnowszy zbiór opowiadań Jacka Komudy „Czarna bandera” – dostarczy wam tych wszystkich atrakcji, a nawet więcej.
Sześć opowiadań- sześć różnorodnych historii. Komuda pisząc swoją najnowszą książkę stanął przed nie lada wyzwaniem. Okazało się bowiem, że cała „ piracka literatura” to tak naprawdę kilka pomysłów, w dodatku niemiłosiernie wyeksploatowanych. I bądź tu oryginalny. Na szczęście pan Jacek szabli nie złożył i pola dotrzymał. Owszem część historii to nic innego jak wariacje na mniej lub bardziej znane tematy – Latający Holender („Oprawca”), zaginiony skarb („Sześćset cetnarów piekła”), El Dorado („Na szlaku chwały, krwi i złota”). Szczęśliwie dla czytelników na każdym z nim pisarz odcisnął swoje piętno, dzięki czemu zyskują one nową jakość. Wystarczyło przesunąć pewne akcenty, wprowadzić świeże wątki, dodać szczyptę magii i opisać barwnym językiem. Równie ciekawie prezentują się opowiadania będące samodzielnym wytworem autora. No może nie całkiem samodzielnych, ponieważ Komuda nawiązał w nich do autentycznych historii – odnalezienia okrętu we wnętrzu góry lodowej („Lodowy szkwał”), katastrofie morskiej („Ark Raleigh”) czy handlu niewolnikami („Czarny heban”).
Napisanie dobrej książki o piratach wymaga od pisarza stylu, który umożliwiłby mu wierne oddanie kolorytu tamtej epoki. I chyba nie będzie większego zaskoczenia, gdy napisze, że Jacek Komuda wywiązał się z tego zadania wybornie. Tak jak udało mu się na kartach poprzednich książek ożywić Rzeczpospolitą Obojga Narodów, teraz wiedzie nas w barwny świat Karaibów. W trakcie lektury nie raz poczujemy powiew morskiej bryzy, usłyszymy wiatr grający na wantach czy poczujemy oddech śmierci na ramieniu. A wszystko to w towarzystwie najgorszych łotrzyków, jakich ostatnimi czasy udało się ożywić piórem polskiego pisarza. Są źli, okrutni i bezlitośni, a równocześnie (na swój sposób) uczciwi, honorowi i wolni. Tego ostatniego chyba im najbardziej można pozazdrościć – ciągle w drodze, nie myślący o przyszłości, żyjący chwilą. Dziś bogacze – jutro nędzarze. Królowie życia. Piraci.
Powyższe peany nie oznaczają jednak, że „Czarna bandera” to książka pozbawiona wad. W kilku miejscach Komuda nadużywa terminologii morskiej, co powoduje, że tekst traci na czytelności. Mam również pewne zastrzeżenia w związku z końcówkami poszczególnych utworów – zdecydowanie za często finałem jest eksplozja beczki z prochem. Inny istotny mankament – przewidywalność, w kilku wypadkach nawet mniej oczytany czytelnik, już w połowie lektury może domyślić się zakończenia. Wady te są jednak w pełni rekompensowane dzięki, iście wirtuozowskim, językowym popisom pisarza.

Książki beletrystyczne poświęcone piratom czy korsarzom autorstwa naszych rodzimych twórców można policzyć na palcach. Mamy trylogię Janusza Meissnera o Janie Martenie, ze dwie powieści Feliksa Kresa, „Karaibską krucjatę” Marcina Mortki. Nie tak dawno ukazały się „Galeony wojny” Jacka Komudy i choćby dlatego z „Czarnej bandery” należy się cieszyć. Tym bardziej, że recenzowany zbiór to dawka solidnej lektury, która powinna zadowolić większość miłośników „pirackich klimatów”. Zatem jeśli tęsknicie za Karaibami, pięknymi żaglowcami, skrzyniami pełnymi złota i butelką rumu zalecam obranie kursu na najbliższą księgarnie. Ahoj.
Ocena 7/10
Tigana - 2008-03-29, 15:36
:
Jednym z największych sukcesów komercyjnych TVP ostatnich lat jest serial „Ranczo”. Puszczany w czasie najlepszej oglądalności, niedzielny wieczór, nie tylko przyciąga paru milionową rzeszę fanów, ale i zyskuje dobre noty u krytyków. Spora w tym zasługa aktorów, zwłaszcza Cezarego Żaka w podwójnej roli Wójta-Proboszcza, ale także ciekawego i autentycznie dowcipnego scenariusza. Jego autorzy pokazują widzom w krzywym zwierciadle obraz współczesnej wsi wraz z jej zaletami, jak i przywarami. Nie unikają przy tym jednak poruszenia poważniejszych tematów jak alkoholizm czy przemoc w rodzinie. Nasuwa się więc pytanie: „Czemu nie spróbować przenieść tak udanego pomysłu na karty książki?” Tak, być może narodził się pomysł na „Wiedźmę.com.pl” najnowszą powieść Ewy Białołęckiej. I chociaż pewnie nigdy nie dowiemy się prawdy o „korzeniach” tej książki, podobieństwo jest uderzające.
W obu przypadkach mamy do czynienia z prawie identycznym zawiązaniem fabuły. Główna bohaterka, filmowa Lucy i książkowa Krystyna Szyft (aka Reszka), otrzymuje spadek, który stanowi dom położony, gdzieś na zabitej deskami wiosce. Obydwie panie dzielnie walczą o przezwyciężenie niechęci „tubylców”, próbują wprowadzić nieco cywilizacji, a przede wszystkim znajdują wielką miłość. Co ciekawe za każdym razem ich wybrańcem jest miejscowy alkoholik, który po bliższym poznaniu okazuje się całkiem sensownym człowiekiem (o ile jest trzeźwy) Szkoda tylko, że u Białołęckiej zabrakło kogoś równie wyrazistego jak para Wójt/Proboszcz – w zamian dostajemy za to kilku „wioskowych dresiarzy” a także całą gromadkę różnych duchów. Ano właśnie „Wiedźma. com. pl” to tak naprawdę powieść z gatunku urban fantasy, w której elementy nadprzyrodzone egzystują obok naszej szary rzeczywistości.
Nie oczekujmy jednak jakiś fajerwerków w stylu pojedynków na różdżki czy fireballe. U Białołęckiej „wiedźmia” magia sprowadza się przede wszystkim do rzucania uroków, leczenia chorych oraz widzenia umarłych. No jeszcze od czasu do czasu można zafundować podróż astralną (wyjść duchem z ciała), aby w ten sposób oddziaływać na ludzi lub przedmioty. Niby repertuar magicznych sztuczek nie jest zbyt duży, ale autorce udało się bardzo dobrze poprowadzić ten wątek i czytelnik nie odczuwa znużenia powtarzającymi się czarami. Niemniej i tak największym walorem powieści jest jej humor.
Białołęcka buduje większość scen, podobnie jak ma to miejsce w serialu, wokół konfrontacji pomiędzy miejską a wiejską mentalnością. Bohaterki rzucone w zupełnie obce środowisko próbują się przystosować do nowych warunków, ale nie jest to łatwe. Reszce doskwiera brak Internetu, telewizji czy innych miejskich wygód. Nie potrafi nawet porządnie rozpalić w piecu. Na dodatek musi sprostać wizerunkowi wioskowej wiedźmy i pomóc ludziom w potrzebie. Ot chodźmy takie odczynienie uroku czy zabezpieczenie domu przed nie zawsze przyjaznymi duchami. Na szczęście zawsze może liczyć na siłę i potęgę wszechmocnego „Google” i połamanych płyt CD.

Nie można również narzekać na tempo książki – akcja toczy się wartko, a autorka sprawnie prowadzi zarówno wątki kryminalne, jaki romansowe czy metafizyczne. A na deser czytelnicy biorą udział w szalonym pościgu na motocyklu z nie z tego świata. Zresztą kierowca też jest dosyć nietypowy.
Ostatnie powieści Ewy Białołęckiej wywołuje u jej wielbicieli mieszane uczucia. Zawiedzeni są miłośnicy przygód Kamyka, którzy z utęsknieniem czekają na jego dalsze przygody. Z drugiej strony „Róże Selerbergu” czy „Wiedźma.com.pl” to kawał dobrej rozrywkowej literatury, jakiej ze świecą szukać na księgarskich półkach. Sprawnie napisane, oparte na ciekawych pomysłach i autentycznie zabawne. Trudno powiedzieć, w którym kierunku podąży teraz autorka – jedno jest jednak pewne – warto czekać na jej kolejne książki.

Ocena 6/10
Maeg - 2008-04-14, 02:12
:
Kobieta z wydm, Kōbō Abe

Kobieta z wydm to książka z gatunku realizmu magicznego, nic więc dziwnego, że niektóre sytuacje opisane przez autora mogą po prostu dziwić. Tak było gdy czytałem Sto lat samotności czy choćby książki Murakamiego. Ów nurt w literaturze został o wiele lepiej przyjęty od fantastyki, która uważana jest często za literaturę niższych lotów. A realizm magiczny takiej etykiety przypiętej nie ma.

Czytając blurba wypracowałem sobie pewne wyobrażenie o tej książce. W trakcie lektury rzeczywistość okazała się zupełnie inna, nawet ciekawsza niż sugerowała rekomendacja z tylnej okładki. To kolejny przykład, że blurbów czytać nie warto. Główny bohater Niki Junpei, nauczyciel oraz entomolog wyrusza na wyprawę w celu odkrycia jeszcze nieznanego gatunku owada. Z różnych powodów wybrał piaszczyste tereny nad morzem. Podczas swych poszukiwań na wydmach, poznaje mieszkańców niedaleko położonej wioski, oni zaś oferują mu nocleg. Niki Junpei się zgodził i wtedy zaczęły się jego problemy.

Możliwe spoilery.
Jednym z głównych motywów książki jest piasek. Ten wszędobylski piasek, ten który organizuje życie mieszkańców wsi. Muszą oni co wieczór walczyć z jego napływem, żeby nie zasypał wioski. Pasiek ten też nieodgarniany, może powodować gnicie. Dlatego trzeba z nim walczyć. Z piaskiem jest jak z głazem, który wtacza Syzyf pod górę, ta praca nie ma, wydawało by się sensu, gdyż następnego dnia wszystko wygląda tak samo

Warto wspomnieć też o kobiecie z którą Junpei „mieszka” w wiosce. Trzeba wziąć poprawkę na to, że akcja powieści dzieje się w Japonii i relacje damsko-męskie wyglądają odrobinę inaczej. Tak też jest na początku tej znajomości, na pewno wpływ na to miały okoliczności w jakich Junpei znalazł się w jej domu. Może były to wyrzuty sumienia? Nie można na 100% tego powiedzieć, gdyż kobieta dla czytelnika jest równie nieprzenikniona jak dla głównego bohatera.

Kobieta z wydm ma też w sobie element dobrego thrillera. Mroczny klimat, trzymająca prawie cały czas w napięciu akcja. Próby ucieczki bohatera z domu-pułpaki pokazują jak daleko może zaprowadzić człowieka determinacja. A ich opis doskonale uzupełnia klimat całej książki. Mamy więc cała gromadę tematów poruszanych w tym tekście. Wolność, zniewolenie, determinacja, determinizm. A wszystko zamknięte w niewielkiej formie. Książka jest krótka, liczy tylko 188 stron. Jakby porównać to z innymi autorami, którzy piszą po 500, 600 i więcej, wydaje się to nie wiele. Ale Kōbō Abe pokazuje jak w małej ilości stron przedstawić tak wiele problemów, a w dodatku napisać powieść którą czyta się z zapartym tchem, z niecierpliwością przechodzi się do następnej strony i następnej, itd. Po Kobieta z wydm warto, a nawet trzeba sięgnąć by samemu się przekonać czy wizja świata którą wykreował autor przemawia do nas.
derbullaw - 2008-05-06, 23:56
: Temat postu: Piekara Jacek "Alicja"
Po „Alicję” Jacka Piekary sięgnąłem w czasie wychodzenia z dosyć głębokiego kryzysu czytelniczego. Właściwie jedynym powodem, który skłonił mnie do zaznajomienia się z tym utworem, był jego autor. Jeden z moich ulubionych, jeżeli chodzi o pisarzy krajowych.
Ponadto muszę przyznać, że notka na okładce, była dosyć intrygująca. Jednakże nie do końca w moim spaczonym przez fantastykę guście. Przynajmniej tak mi się wydawało...

Głównym bohaterem „Alicji” jest niejaki Aleks. Niespełniony scenarzysta, który poświęcił karierę dziennikarską, by spełnić swoje marzenie.
Krótko mówiąc stoczył się na skraj nędzy, a do rozpaczy też wiele mu nie brakuje. Pewnego dnia spotyka nastolatkę, tytułową Alicję (w tym momencie następuje dobry moment na banał). Wydarzenie to odmienia jego życie...

Pytanie w jaki sposób?

Tego niestety nie wiem i nikt po pierwszym tomie raczej się nie dowie. Można co najwyżej podejrzewać, snuć domysły, albo się zirytować na Piekarę. Otóż stworzył on niewątpliwie książkę bardzo dobrą, tajemniczą. Niejasny związek pomiędzy postaciami. Z jednej strony z niewinnym podtekstem nie powiem erotycznym, bardziej sercowym. Z drugiej być może nie do końca taki nieskazitelny.
Z resztą któż to wie?

Myślę, ze ocena „Alicji” mogła by być nawet wyższa, gdyby fabuła zmieściła się w jednej książce, a tak... Dostaliśmy deser, wyśmienite danie, wykwintne.
Takie wiktuały charakteryzują się tym, ze na ogół czuje się niedosyt. Trzeba mieć świadomość, ze niedosyt jest zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym. Dlatego boję się tylko jednego. Dostać „schaboszczaka z ziemniakami i zasmażką”. Dostać „siermiężne fantastyczne” wytłumaczenie, bez finezji charakteryzującej pierwszy tom.

Panie Jacku proszę Pana tylko o jedno. Niech pan gotuje z wyczuciem.
Romulus - 2008-05-11, 20:02
:
Uff, znowu przeklejanie. Ale nie dam rady napisać trzy razy o tym samym, za każdym razem inaczej. Na moją obronę: robię to (przeklejanie) rzadko.

Przeczytałem Mojego własnego diabła M. Careya.

Troszeczkę jestem rozczarowany, muszę przyznać.

Wydaje mi się, że powieść ta ma potencjał na rozwój, więc nie przekreślam jej od razu. Ale w trakcie lektury towarzyszyło mi uczucie, że mam do czynienia z przerośniętym opowiadaniem, w którym intryga jest przysłonięta mało efektywnymi rozważaniami głównego bohatera i jego długim przewodem myślowym. W zasadzie, mogę się zgodzić z tym, co napisał w swojej recenzji na Katedrze, Żerań.

Akcja jest jednostajna, leniwa, dużo czasu nic się nie dzieje. Poza faktem, że różne potępione lub nie, dusze krążą po świecie, niewiadomo więcej na temat przyczyn takiego stanu rzeczy: kto, jak, dlaczego... Składam to na karb tego, że już z okładki wynika, że jest to tom I dopiero. Jednak, czy z tego powodu cała fabuła musiała być tak... nieskomplikowana i odsłaniająca tak mało? W zasadzie dopiero po jakimś, długim czasie udało mi się w nią wciągnąć (rację miała Elektra). A to jest wina stylu którym (podejrzewam) autor próbował zasłonić być może komiksowe "skażenie". Przez co momentami szło mi naprawdę opornie - i nie była to wina (tylko) mojego zmęczenia i przepracowania w ostatnich dniach.

Głównemu bohaterowi, mimo deklaracji (jego), brak humoru i ikry. Raczej snuje się po kolejnych kartach tej powieści, czekając aż kolejne części układanki pojawią się i zaczną do siebie pasować.

Plusem jest intryga: mimo że niezbyt skomplikowana w ostateczności, to jednak ciekawa, na tyle, że wytrwałem do końca i dałem autorowi niewielki kredyt a konto następnej powieści. Głównie dzięki finałowi i pewnej hmm... uroczej postaci, która się w finale sprzymierzy z głównym bohaterem. W zasadzie dopiero finał tej powieści zaczyna wyglądać obiecująco, ale wtedy następuje koniec. Może to obiecujące zakończenie mimo wszystko będzie niezłym wstępem do następnej powieści? Oby tak było, bo kredyt jest naprawdę mały. Na razie oceniam tą powieść jako niezłą, lecz przeciętną jednak. Po usunięciu elementów fantastycznych i niewielkim przerobieniu w fabule byłby to poprawny lecz nudny kryminał.

Nie znam komiksowej twórczości autora, więc nie wiem, na ile powieść jest napisana w jego stylu.

Jako horror, czy jako czarny kryminał, ta powieść nie sprawdza się. Za mało klimatyczna, za bardzo jednostajna, a ciekawi bohaterowie pojawiają się na krótko. Polecanka napisana przez Richarda Morgana jest przesadzona. Ale CONSTANTINE (film) podobał mi się bardzo więc wierzę, że w następnej Mike Carey rozwinie (czarne) skrzydła :)

Póki co, stawiam na półce i dam jej drugą (czytaj: ostatnią) szansę za jakiś czas. Niewiele "niepewnych" powieści zyskuje u mnie tak wiele :)
Tigana - 2008-05-15, 16:25
:
Andrzej Pilipiuk "Droga do Nidaros"


Długo przyszło nam czekać na nową powieść Andrzeja Pilipiuka. Pierwsze przecieki na temat „Oka Jelenia” pojawiły się już kilka lat temu, ale oprócz wzmianek, że ma to być cykl nie było wiadomo nic więcej. Raz pisano o kolejnej serii książek skierowanych do młodzieży a’la „Norweski dziennik”, innym razem, już wedle słów samego autora, że czeka nas powieść pełna seksu i przemocy. Tyle teorii, a jak to wygląda w praktyce?
„Droga do Nidaros”, bo tak zatytułowany jest pierwszy tom cyklu, zaskakuje od samego początku. Chociażby wybór na głównego bohatera Marka Oberecha z zawodu nauczyciela informatyki, a więc przedstawiciela jednej z najbardziej znienawidzonych przez autora profesji. Dalej jest równie ciekawie - świat, który znamy ulega w wyniku kosmicznej katastrofy całkowitej zagładzie. Na szczęście dla Oberecha spotyka on kosmitę, który w zamian za obietnice służby ratuje mu życie. Teraz przeniesiony w czasie do XVI wiecznej Norwegii informatyk wraz z inną podróżniczką w czasie polską szlachcianką Heleną, wyruszają do Nidaros. Celem ich misji jest odnalezienie tajemnicze Oko Jelenia. W równolegle toczącym się wątku poznajemy losy polskiego kupca Mariusa Kowalika, który w towarzystwie jednego z przywódców bałtyckiej Hanzy także podąża w kierunku norweskiego miasta. Początek książki wydaje się więc obiecujący, niestety pozory mylą.
Nie sądziłem, że to kiedyś napisze, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz – najnowsza książka Andrzeja Pilipuka jest nudna. Może nie aż tak jak przysłowiowe flaki z olejem, ale w porównaniu z poprzednimi książkami autora, chociażby „Operacją Dzień Wskrzeszenia”, widać zasadniczą różnicę. Owszem sam początek elektryzuje, ale z czasem tempo powieści siada. Szczególnie jest to widoczne w opisie przygód Mariusa Kowalika, na które to prawie wyłącznie składają się rozmowy dotyczące kwestii geopolitycznych XVI-wiecznej Europy. Co gorsza, przynajmniej w pierwszym tomie cyklu, cały ten wątek nie ma bezpośredniego wpływu na główną linię fabularna książki. Podejrzewam, że już w kolejnej części cyklu splotą się losy wszystkich bohaterów , ale póki co trzeba na to poczekać.
Również sam wątek dotyczący podróżników w czasie nie jest zbyt ekscytujący. Owszem Andrzej Pilipiuk z pietyzmem i dbałością o najdrobniejsze szczegóły odtwarza życie codzienne w XVI wiecznej Norwegii, ale to za mało. Na dobrą sprawę mamy do czynienia z jednym prawdziwym zwrotem akcji, a później fabuła toczy się w dość ślamazarnym tempie. Większość czasu bohaterowie powieści poświęcają nie kwestii wypełnienia zadania, ale dyskusją jakby by tu zarobić i przeżyć z dnia na dzień. Ja rozumiem, ze dla nich jest to kwestia życia i śmierci, ale współczesna książka rozrywkowa, a za taką uważam „Drogę do Nidaros” rządzi się pewnymi regułami i objaśnienie budowy schronienia na zimę czy produkcji mydła niezbyt tu pasują. Chyba, że w ten sposób pan Andrzej chciał w ten sposób złożyć hołd Juliuszowi Verne i jego „Tajemniczej wyspie”, gdzie tego typu opisy stanowiły istotną część książki. Drażniła mnie także sama postawa bohaterów, a raczej ich znajomość realiów życia w dawnych czasach. Bardzo często czytelnik napotyka się na wzmiankę, że dana postać coś tam słyszała, zapamiętała. I pal licho gdyby tu chodziło o rzeczy powszechnie wiadome z lekcji historii – tutaj jednak chodzi o wiedzą szczegółową: zasady istnienia cechów, zwyczaje katów czy system zarządzania wczesnorenesansowym państwem. Pogratulować pamięci.
Irytuje również pewna niekonsekwencja autora. Z jednej strony kosmita, któremu służą powieściowi bohaterowie, potrafi wessać Bibliotekę Narodową i przenosić ludzi w czasie, z drugiej sam nie potrafi odnaleźć jednego przedmiotu. Odniosłem wręcz wrażeni, że pewne ograniczenia, które zostały na „obcego” nałożone są sztuczne i służą jedynie usprawiedliwieniu fabuły. Chociażby taka kwestia jak odpowiednie wyposażenie postaci w strój z epoki czy jakieś pieniądze, że niby to pochłonęłoby mnóstwo energii. A wysyłanie w czasie kolejnych ludzi to nie? A tak – nie licząc umiejętności do mówienia w dowolnym języku i rozpoznawania przedmiotów podróżnicy w czasie są zdani na łaskę i niełaskę losu.
Spodobać się może za to sama polityka bohaterami, których autor nie oszczędza. Pobicia, gwałty, przymieranie głodem są tu na porządku dziennym. Bez wątpienia najmocniej doświadczona przez los jest Helena, ale ta pomimo licznych nieszczęść nie traci hartu ducha i jest godną spadkobierczynią kuzynek Kruszewskich.
W książce, na szczęście, brakuje uproszczeń politycznych, jakich było sporo w poprzednich książkach Pilipiuka. Owszem zdarzają się przytyki czy aluzje, nie są one jednak zbyt nachalne.
Misja odszukania „Oka Jelenia” dopiera się rozpoczęła i trudno stwierdzić w którym kierunku poprowadzi nas autor. Na pewno możemy spodziewać się połączenia wątku Hanzy i podróżników w czasie, a co dalej? Dokąd podążą nasi bohaterowie? To wie tylko autor. Nie będę ukrywał -„Droga do Nidaros” nie jest powieścią wybitną, czy nawet dobrą. Zresztą nie od dziś uważam, ze Andrzej Pilipiuk lepiej sprawdza się w krótszej formie. Pierwsza część cyklu to przeciętne, aczkolwiek dobrze napisane czytadło, które posiada pewien potencjał, by stać się początkiem czegoś ciekawego. Wszystko w rękach autora.

Ocena 6/10
Tixon - 2008-05-15, 16:39
:
Ben Bova i "Wschód Księżyca", czyli jeden z początkowych tomów sagi Droga Przez Układ Słoneczny. Czyli czyste SF.
Historia opowiada o kolonizacji Księżyca, o losach Bazy Księżycowej – dla jednych ogromnego kroku naprzód, jedynej możliwości rozwoju ludzkości, dla innych studni bez dna, w którą pompuje się tylko pieniądze, a rezultatów nie widać. Korporacja Masterson Aerospace staje przed trudnym wyborem, trudnym o tyle, że główny konflikt rozegra się pomiędzy rodziną.
Książkę zacząłem czytać w pociągu, gdy skończyła mi się poprzednia. Jej wygląd mógł przerazić – 464 stron tekstu, prawie najwięcej z tego co kupiłem. Ale zaryzykowałem, a po paru stronach nie mogłem się już oderwać. Fabuła zaczyna się podręcznikowym trzęsieniem ziemi – Paul Stavenger jest w dosyć kłopotliwej sytuacji – jego dwóch towarzyszy zostało zabitych, zamordowanych, a on sam znajduje się na Księżycu, trzydzieści kilometrów on najbliższego schronu. Pojazd jest uszkodzony, komunikacja również, nie ma jedzenia, a wody i tlenu wystarczy mu na krótko. Bardzo krótko. Jednak zostać w miejscu, to zginąć. Wyrusza więc w stronę najbliższego schronu z perspektywą 10 bardzo długich i być może ostatnich godzin jego życia. Jego ciało ciągle jest na naturalnym satelicie naszej planety, lecz jego myśli wracają na Ziemię, tam gdzie wszystko się zaczęło. On sobie przypomina, a my poznajemy. Nie mogąc się oderwać.
To pierwsza zaleta – wciąga. Wciąga i zgodnie z napisem na okładce – do samego końca trzyma w napięciu.
Kolejną jest sugestywna wizja. Nie wiem, czy autor ją faktycznie zawarł w książce, czy tylko ja ją widzę, niemniej odebrałem ją i jest fantastyczna. A na czym polega?
Słyszałem gdzieś i zapamiętałem powiedzenie, że skutecznym sposobem zaprowadzenia pokoju na świecie było by wysłanie ludzi w kosmos. Nie, nie w celu zostawienia ich tam, ale żeby na niego popatrzyli, żeby go doświadczyli całym swoim jestestwem. Może wtedy by uświadomili jacy są mali, jak nikłe są ich problemy, jakiej współpracy wymaga dostanie się tam w górę. Może wrócili by odmienieni. Po przeczytaniu książki Bova to może zmienia się na prawie pewne. O ile oczywiście by chcieli. Oraz byli w stanie pojąć lekcje, jaką daje im Księżyc.
Jeszcze chwila odejścia od tematu – Księżyc uwielbiam od najmłodszych lat, więc takie a nie inne ukazanie tego „kawałka skały” bardzo przypadło mi do serca.
A jaką lekcję daje Luna? Poprawka – jakie lekcje. A może lepiej czym? Tak, czym będzie znacznie bardziej zrozumiale. Przede wszystkim barwą. Na Księżycu brak jest kolorów. Jest tylko szarość w setkach odcieni. Oddzielona od czerni kosmosu horyzontem niczym granica między dobrem a złem. Granica którą widać, ale do której nie można dojść. Tak więc można stać albo po jednej stronie, albo drugiej. Tu jest życie, tam – śmierć.
Kolejną lekcją jest współpraca – człowiek zostawiony sam sobie, to martwy człowiek. Tylko dzięki ścisłej współpracy można przeżyć, można coś zdziałać. To kosztuje. Ale nawet jeśli ceną jest prywatność, należy ją zapłacić. Bo po prostu innego wyjścia nie ma. Jeżeli myślimy o dobrze ogółu, to tak – jednostka musi zostać poświęcona w tym celu. Nie oznacza to całkowitego podporządkowania się, bezwzględnego posłuszeństwa. Nie, to nie jest metoda – przymus zupełnie nie sprawdzał się w bazie; dyrektorka siłą trzymana gotowa była zwolnić się z pracy, bo nie chciała poświęcić swoich planów. Lecz kiedy jest potrzeba, sytuacja krytyczna – zjawia się sama z siebie, zupełnie nie proszona, gotowa do działania. Nie myśli wtedy o sobie, ani o rodzinie – myśli o dobru grupy, dobru całej bazy.
Trzeci wykład to szacunek. I ten wykład powinna przyswoić sobie cała ludzkość. Sami osądzie, czy nie mam racji: na Księżycu szanuje się wodę – jej wytworzenie jest kłopotliwe, sprowadzenie kosztowne, więc oszczędza się ją. Nie skąpi, lecz nie marnuje.
Tlen również jest cenny – nikt nawet nie pomyśli o zanieczyszczaniu powietrza, z którego korzysta, które jest mu niezbędne do życia. Bez niego zginie i ROZUMIE TO.
Trawa wyhodowana w Grocie (kawiarni, miejscu spotkań i stołówce) traktowana jest prawie z nabożną czcią, bowiem kosztowała wiele pracy. Tak samo jak rośliny – wiele pracy jest włożone w wyhodowanie marchewki, lecz równie wielką wagę kosmonauci (a raczej kosmonauta :D ) poświęca kwiatom. A skoro wkładają w to pracę i serce, cenią otrzymany wynik.
Osoba która spędziła by rok czasu w Bazie Księżycowej, miała by zupełnie inne podejście do rzeczy na Ziemi. Na pięknej i kolorowej Ziemi, pełnej życia i dźwięku. Na pewno nie zanieczyszczał by jej świadomie, czy też bezmyślnie. Rozumiałby, że ochrona miejsca, na którym żyje to jego obowiązek.
Czym jeszcze książka mnie urzekła? Humorem. Jest w wielu miejscach i rodzajach. Czasami narrator rzuci dowcipne sformułowanie, czasami bohaterowie będą przekomarzać się słownie. Czasami będziemy mieli smaczki, a czy je zauważymy będzie zależało tylko od wnikliwego czytania.
A skoro mowa o postaciach i ich rozmowach. Bohaterów jest dużo, a każdy jest na swój sposób ciekawy. Rozmowy zaś są dobre, często soczyste, ale wulgaryzmy są użyte w celu ekspresyjnym, nie zaś dla samego rzucania mięsem, jak to wielu autorów czyni.
To sprawiło, że książka jest taka dobra. Ale im książka lepsza, tym wady, widoczne wady, są bardziej dokuczliwie.
Pierwszą z nich – tą która doprowadzała mnie niemal do zgrzytania zębami – jest wada nazwana przez Esencję Dynastją. Chodzi mianowicie o wątek (jeden z głównych) matki i syna – on jest zły, a ona go cały czas kryje i niańczy. Szczytem jest, gdy prawie trzydziestoletni synalek klęczy i wypłakuje się przytulony do kolan mamusi. Denerwuje mnie to, gdyż ten układ decyduje o większości wydarzeń w fabule, jest ich sprawcą. Owszem, wydarzenia i konfrontacje są dobre, ale ich przyczyna żałosna. A w tak dobrej książce, przy wysokim poziomie pozostałych składników to boli.
Punktem drugim jest organizacja zwana Nową Moralnością, odpowiadająca za wszelkie formy ograniczenia rozwoju nanotechnologi. Oraz nauki.
Jej wpływ na fabułę jest olbrzymi, powoduje też wielkie emocje, z tym, że tak naprawdę to kolos na glinianych nogach. Po prostu autor potrzebował taką siłę i stworzył ją, chociaż faktycznie nie miała by mocy powstać i być taką silną, jaką jest. Dopóki organizowała pikiety, strajki i wzmagała strach oraz nienawiść ludzi do nano, była do przyjęcia. Jednak od kiedy pod jednym kierunkiem połączyły się różnego rodzaju organizacje chrześcijańskie, muzułmańskie i żydowskie… Cóż, to przestało być takie ładne. Gdy zaś przerodziła się w siłę zdolną do nacisku na ONZ… cóż, Korporacja potrzebowała przeciwnika i go dostała. Szkoda tylko, że na sterydach.
Dobrą informacją może być jednak to, że autor nie umoralnia – technologia nano u niego nie jest ani dobra, ani zła. Po prostu jest, a to ludzie decydują się w jaki sposób ją wykorzystać. W powieści służy zarówno jako piekielna broń, zdolna do zabicia człowieka (rozłożenie węgla z organizmu na atomu), ale również do ratowania jego życia poprzez zwalczanie nowotworu… Można dzięki niej tworzyć, ale też i niszczyć. Ostatecznie można też polepszyć życie na ziemi. Ale ale – prawdziwe korzyści uzyskają tylko ludzie, których na to stać (co powoduje zazdrość u szarych obywateli, co Nowa Moralność bezbłędnie wykorzystuje), jak też prowadzi do pytania co zrobić z 10 miliardową ziemią, której mieszkańcy nie chorują oraz żyją długo. Bardzo długo. Cóż, zostaje to do osądzenia czytelnikom.
Książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie, początkowo byłem w stanie dać jej wszystko w skali, ale im dalej, tym wymienione błędy były bardziej upierdliwe, bardziej zmniejszające radość z lektury. Dlatego też ocena jest obniżona o dwa punkty. Czyli 8 oczek.
Romulus - 2008-05-15, 18:18
:
Ben Bova to była swego czasu moja mała ekstaza fantastyczna. ale nie czytałem niestety dwóch lub trzech ostatnich tomów tego ciekawego cyklu...

A teraz będzie nie - fantastycznie trochę:

IMPERIUM. JAK WIELKA BRYTANIA ZBUDOWAŁA NOWOCZESNY ŚWIAT Nialla Fergusona.

Niall Ferguson uznawany jest za jednego z najwybitniejszych na świecie historyków średniego pokolenia (tako rzecze wikipedia, ale nie tylko). Jego "działka" to historia polityczna i gospodarcza czasów nowożytnych. Jest profesorem historii Uniwersytetu Oksfordzkiego i Uniwersytetu Harvarda i cenionym analitykiem sytuacji geopolitycznej świata. Stały współpracownik "Los Angeles Times", "Sunday Telegraph" oraz polskiego "Dziennika".

Jako historyk jest on zwolennikiem i orędownikiem historii kontrafaktycznej, którą wykorzystuje do krytyki deterministycznych teorii dziejów, głównie marksizmu.

IMPERIUM i jego drugie słynne dzieło COLOSSUS (odpowiednio wydane w 2003 i 2004 r.) to rzeczy traktujące o historii imperium brytyjskiego i amerykańskiego.

Kupiłem Imperium dlatego, że czytałem jego artykuły w polskim Dzienniku i bardzo mi przypadły do gustu. Nie tylko za, momentami nieszablonowe podejście do - wydawałoby się - oczywistych problemów, ale i za ciekawy, lekki i dowcipny styl, który pozwalał sądzić, że nie jest to kolejny bufon w rodzaju Fukuyamy, czy Barbera, których "się czyta", bo moda nakazuje. Czytałem długo, bo nie chciałem prześlizgiwać się "po łebkach" po treści (ale i dlatego, że jestem niewolnikiem fabuł, jak się okazało, a zacięcie historyczne u mnie to już przeszłość).

Autor starał się w tej książce odpowiedzieć na pytanie, jak doszło do tego, że archipelag deszczowych wysp na północno - zachodnim wybrzeżu Europy stworzył imperium, które rządziło światem i czy imperium to było dobre, czy złe. Próba odpowiedzi na to pytanie bywa momentami niepoprawna politycznie bo stoi w poprzek liberalnych ciągot historycznych, które starają się wykazać, jakim złem był kolonializm i jaki mamy dług u narodów Afryki. Ferguson bynajmniej nie rozgrzesza ani niewolnictwa ani kolonializmu, ani - bynajmniej - imperializmu. Jednak nie rysuje tego w takich złowrogich barwach dla samobiczującego się liberalnego społeczeństwa. Wreszcie, książka ta - może zamierzenie, może nie - pokazuje jakim strasznym miejscem byłby świat bez imperiów. I tu też jednak Ferguson nie uogólnia bynajmniej po to, aby za wszelką cenę stanąć w kontrze do poprawności politycznej, czy podlizać się konserwatystom. Rzeczowo, rozdział po rozdziale, ściśle trzymając się źródeł, a czasami po prostu odwołując się do korzeni własnej rodziny (zasiedlanie Australii) stara się udowodnić swoje tezy, pozostawiając jednak sporo miejsca na dyskusję.

Bardzo mi się ta książka podobała. Nie tylko przez sentyment do historii, ale przez te wszystkie cechy, o których wspomniałem wcześniej. Ferguson to równy gość i bez wątpienia kupię sobie jeszcze Colossus-a i Cash Nexus. Money And Power In The Modern World - ale nie ukazały się chyba jeszcze w Polsce. Póki co pozostają mi jego komentarze i artykuły w Dzienniku, szkoda że ich tak mało.
andy - 2008-05-15, 18:51
:
romulus napisał/a:
ale nie czytałem niestety dwóch lub trzech ostatnich tomów tego ciekawego cyklu...

Warto jak kto lubi hard SF w sumie o niezbyt odległej przyszłości.
romulus napisał/a:
którą wykorzystuje do krytyki deterministycznych teorii dziejów

tego nie czytałem, ale może kiedyś? Ale jako fizyka to mnie dawno nauczono i poparto to rachunkami, że czegoś takiego jak determinizm nie ma. No może humaniści nie opracowali jeszcze odpowiedniego aparatu matematycznego - cuś podobnego do mechaniki kwantowej? Pewnie nie i dlatego jak się mówi historia to nauczycielka narodów. Tylko kurde dlaczego ludzie te same błędy popełniają? Historia nic nie nauczyła?
Tigana - 2008-05-18, 17:47
:
Ragnarok nadciąga a Imperium Brytyjskie drży w posadach. Niezwyciężone wojska normańskie okupują już Irlandię, a zajecie Anglii i Szkocji wydaje się być kwestią czasu. W odległym Watykanie papież wznosi modły o pokój, Francja wciąż się wahają, i tylko Polska, jak zwykle honorowa do końca, potrząsa szabelką. Czy w świecie ogarniętym chaosem i wojną jest jeszcze choćby iskierka nadziei? Tak. Gdzieś w środku wojennego zamętu niezależny dziennikarz i szpieg z przypadku Jeremy Baldwin zostaje zmuszony do wzięcia udziału w niebezpiecznej grze. Mając do pomocy grupę, często nieoczekiwanych, sprzymierzeńców oraz tajemnicze wizje zwiastujące niebezpieczeństwo zrobi wszystko by ocalić Europę.
Druga część „Ragnaroku 1940” Marcina Mortki to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu. Akcja rozpoczyna się dosłownie kilka chwil od momentu gdy rozstawaliśmy z głównymi bohaterami. Wciąż więc tkwimy w alternatywnym świecie, gdzie współcześnie potomkowie wikingów stanowią wielką potęgę polityczno-gospodarczą i marzą o podboju świata. Jednakże w odróżnieniu od pierwszej części tym razem zamiast książki szpiegowski dostajemy powieść wojenną.
Otwarty konflikt pomiędzy Normanami a Anglią stał się dla autora pretekstem do licznych opisów batalistycznych. Mamy więc do czynienia z walkami powietrznymi, bitwami (pod) morskimi oraz śmiałymi rajdami komandosów. Największą ich zaletą, oprócz dynamicznych opisów, jest fakt, że autor na potrzeby książki stworzył całkowicie nowe rodzaje broni. Tutaj na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim normańskie bombowce sleipnirry czy wiatrakowce będące ciekawym połączeniem śmigłowca i samolotu. O ich zaletach i wadach czytelnik szybko się dowiaduje czytając opisy ich powietrznych pojedynków ze znanymi z naszych czasów Spitfire’ami czy Hurrican’ami. Autor nie zapomniał także o takich szczegółach jak broń osobista (surtry), mundury czy nazewnictwo poszczególnych jednostek bojowych.
Carl von Clausewitz twierdził , iż "wojna stanowi przedłużenie polityki za pomocą innych środków". Nie zapomina o tym także Mortka, który poświęca jej dużo miejsca w swojej książce. Tak jak w prawdziwym świecie – tutaj każda decyzja militarna ma drugie dno, a ruchy wojsk są dyktowane korzyściami politycznymi. Równie ważną rolę w fabule drugiej części „Ragnaroku 1940” odgrywają szpiedzy. Brytyjskie MI 6 toczy ze swoim normańskim odpowiednikiem (Kringlan) równie zażartą, co cichą wojną. Szyfry, podwójni agenci, fałszywe ślady to ich codzienność. Zawsze w cieniu, ale to właśnie od ich bohaterstwa w dużej mierze zależą losy świata.
Gdybym miał szukać słabych stron powieści Mortki na pewno wskazałbym postać głównego bohatera Jeremy’ego Baldwina. Wedle słów autora miała to być postać impulsywna, działająca pod wpływem chwili, emocji. I to się udało. Inna sprawa, ż e bohater, który potrafi zaskoczyć zawodowego zabójcę, by w chwilę później dać się oszukać jak dziecko, mnie irytuje. Zaznaczam kwestia gustu. Inne postaci, może oprócz szefa Kringlanu Olava Valgrimsona, nie wzbudzają u czytelników większych emocji. Większość akcji powieści dzieje się w dosyć zimnym klimacie i może dlatego bohaterowie są „chłodni”. Jeden Valgrimson ma w sobie pewien, nie do końca wykorzystany, potencjał i potrafi okazać emocje – gniew, zawiść, ale i miłość czy szacunek dla wroga.
Pisząc recenzje pierwszej części narzekałem na małą ilość magii. Niestety w drugiej części na fajerwerki również nie ma co liczyć. Nielicząc tajemnicy związanej z jednym z obrazów Baldwina, a także sceny kończącej powieść o magii możemy zapomnieć.
Przed odłożeniem książki na półkę warto kilka minut poświęcić na lekturę posłowia, w którym Mortka przedstawia w nim główne założenie, jakie przyświecały mu przy tworzeniu alternatywnego świata. I chociaż mnie osobiście do pewnych rzeczy nie przekonał (np. wprowadzenie postaci Churchilla i Chamberlania) chylę głowę przed katorżniczą praca, którą autor wykonał. Stworzyć wizję alternatywną dotyczącą najnowszych dziejów jest stosunkowo łatwo, ale już spójną wersję świata obejmującą ponad 600 lat to prawdziwie karkołomne zadanie. I chociażby z tego powodu po „Ragnarok 1940”warto sięgnąć.
Ocena 6/10
Tigana - 2008-05-22, 16:09
:
„Drapieżcy” Grahama Mastertona to kolejne wznowienie jednej z lepszych powieści angielskiego autora horrorów. Książka powstała na początku lat 90-tych w czasie, kiedy pisarz miał jeszcze ochotę pisać a nie tylko produkować kolejne powieści i zbiory opowiadań. I chociaż sama fabuła przypomina inne jego „dzieła” czyta się ją dużo przyjemniej.
Początek jest klasyczny. Dawid Williams wraz z siedmioletnim synem przyjeżdżają do małego miasteczka, gdzie ma zająć się remontem starej i opuszczonej posiadłości. Oczywiście dom będzie miał swoją mroczną tajemnicę. Oczywiście główny bohater spotka seksowną dziewczynę, z którą będzie uprawiał seks. Oczywiście nie obędzie się bez rozpruwania żołądków i obdzierania żywcem ze skóry. Oczywiście…
A i tak „Drapieżcy” biją na głowę wszystkie nowe książki Mastertona. Przede wszystkim powieść broni się fabułą, która jak na standardy angielskiego pisarza, zadziwia powiewem świeżości. Autorowi udało się bowiem całkiem pomysłowo połączyć wątki rodem z prozy Lovecrafta (Starzy Bogowie), mitologii sumeryjskiej (zigguraty), angielskiego folkloru, a nawet dodać wątek ekologiczny. Warto również zwrócić uwagę, że pisarz na początku książki, zamiast epatować od razu klimatami rodem z filmów gore, stopniowo dawkuje napięcie i poczucie zagrożenia. Nie jest to może żadne mistrzostwo świata niemniej prezentuje się całkiem dobrze.
Na plus „Drapieżców” zapisałbym także postaci. I podobnie , jak fabułą, Masterton nie stworzył żadnej nowej jakości, a jednak bohaterowie sprawiają wrażenie dużo mniej „papierowych” niż w jego ostatnich „dziełach”. Chociażby Dawid Williams - rozwodnik, który stara się za wszelką cenę zarobić na utrzymanie swoje i syna. Wydarzenia, w których bierze udział przerastają go i dlatego za wszelka cenę szuka pomocy – czy to u księdza , czy policji. Kiedy jednak przyjdzie samemu stawić czoła niebezpieczeństwu nie zawaha się, by ratować swoich najbliższych. Jak dla mnie całkiem racjonalne i logiczne zachowanie. Inna sprawa, że chyba nikt o zdrowych zmysłach nie czekałaby na kolejne trupy tylko szybko ewakuowała się z przeklętego domu. Szkoda, że pozostałe postaci są nakreślone znacznie grubszą kreską i niekiedy sprawiają bardziej wrażenie manekinów niż postaci z krwi i kości.
Po książkę warto sięgnąć jeszcze z jednego powodu – postać Brązowego Jenkinsa. Co by nie mówić Masterton sporą dozę wyobraźni posiada i spod jego pióra często lęgną barwne kreatury. Wystarczy wspomnieć Zielonego Wędrowca i jego świtę („Ciało i krew”), hybrydę człowieka i karalucha („Dziecko ciemności”) czy tytułowych „Bezsennych”. Tym razem mamy do czynienia z istotą będącą , wedle słów samego autora, „karykaturą ludzkiego ciała i karykaturą zwierzęcia, od której zalatywał słodki odór zgnilizny”. Przebiegły i bezwzględny, a dodatek uzbrojony w ostre jak brzytwa pazury gwarantuje sporą dawkę wrażeń i krwi.
Minusy – jak to u Mastertona – schematyzm i przewidywalność np. łatwo domyślić się, która postać straci życie. Dobre wrażenie, jakie pozostawia książka, psuje również kiepskie zakończenie rodem z tasiemcowych horrorów.

„Drapieżcy” udowadniają, ze Graham Masterton jak chce to potrafi napisać ciekawą i zajmującą powieść. Niestety ostatnimi czasy coraz rzadziej mu się to zdarza. Może wiec lepiej zamiast kupować jego najnowsze „dzieła” lepiej sięgną po kolejne wznowienie wcześniejszych, dużo lepszych, książek?
Ocena 6/10
Tigana - 2008-05-22, 23:50
:
Budzi się o świcie. Wstaje, zjada śniadanie. Wychodzi z domu. Naprawia szkody. Wyrusza do miasta w poszukiwaniu niezbędnych do życia przedmiotów. Czasami się upija i próbuje zapomnieć albo pogrąża w badaniach. Noc zawsze nadchodzi za wcześnie. A z nią wampiry. Tak, dzień po dniu, wygląda życie Roberta Nevilla –ostatniego człowieka na Ziemi, a równocześnie bohatera wstrząsającej powieści Richarda Mathensona „Jestem Llegendą”.

Kiedy pod koniec XIX wieku Brian Stoker powołał do życia postać Draculi, zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak wielki wpływ wywrze on swoją powieścią na kulturze masowej. Setki książek, filmów, komiksów, gier komputerowych, a nawet musicale i sztuki teatralne – a wszystko to poświęcone wampirom. Nieliczne jednak utwory zdołały wygrać walkę z czasem i wejść na stałe do kanonu kultury: pierwsze filmy z „Nosferatu- symfonią grozy” na czele, ekranizacja Coppoli, a z książek oprócz samego dzieła Stokera, „Wywiad z wampirem” Anny Rice czy „Gobelin z wampirem” Suzy McKee-Charnas. I „Jestem Legendą”
Powieść Richarda Mathensona jest jak na horror nietypowa. Autor odwraca w niej bowiem proporcje – zazwyczaj jesteśmy świadkami walki ludźmi z nielicznymi wampirami, tutaj mamy do czynienia z jednym człowiekiem, który broni się przed całym światem. Za dnia szuka i niszczy gniazda potworów, w nocy samotny i przerażony czeka na nowy wschód słońca. Tylko czy „Jestem Legendą” to tylko i wyłącznie powieść o wampirach?
Warto zwrócić uwagę na datę wydania powieści – rok 1954. Zaczyna się „zimna wojna”, wykonano karę śmierci na małżeństwie Rosenbergach, ZSRR przeprowadziło pierwszą eksplozję bomby wodorowej. Świat wydawał się znajdować na krawędzi samozagłady , a co gorsza szykował do wykonania kroku naprzód. A gdyby tak zastąpić epidemię- atakiem jądrowym, a wampiry – ludźmi, którzy przeżyli nuklearną zagładę? Neville stara się znaleźć lekarstwo, odtrutkę na zarazę. Bada kości, eksperymentuje z czosnkiem, kołkami, ale kolejne odkrycia dostarczają więcej pytań niż odpowiedzi. Tak jak skutki wybuchu nuklearnego – wampiryzm jest nieuleczalny i tylko nieliczni mogą liczyć na przeżycie. Być może jest to zbyt daleko idąca interpretacja, ale jeśli przypomnimy sobie wojenne losy Władysława Szpilmana to fikcja stanie się rzeczywistością.
Równie ważny aspekt powieści, kto wie czy nie najważniejszy, to walka z samotnością. Z każdym dniem Neville traci człowieczeństwo i swoim zachowaniem zaczyna przypominać istoty, które niszczy. Nie ma nikogo z kim mógłby porozmawiać, dotknąć, obdarzyć uczuciem. Jego jedynym sprzymierzeńcem jest alkohol, ale nie może on zastąpić żywej istoty. Najmocniej samotność bohatera oddają chyba scena oswajania psa, który staje się dla niego namiastką normalności. Co ciekawą drugą istotą będącą dla głównego bohatera więzią z poprzednim życiem jest Ben Cortman - kiedyś sąsiad i przyjaciel, teraz wampir. Pomimo nienawiści jaką go darzy Neville nie chce, a może nie jest w stanie go zabić.

„Jestem Legendą” została napisana dość surowym stylem, w kilku miejscach wręcz dokumentalnym. Przypomina nieco pod tym względem „Drogę” Cormaca McCarthy’ego, choć nie ma aż tak ascetycznej formy. Pomimo upływu ponad pięćdziesięciu lat od chwili powstania w trakcie czytania nie ma się wrażenia, że straciła na aktualności. Oczywiście przedstawione w niej realia są dla nas już archaiczne, ale w żaden sposób nie umniejsza to wartości samej książki.
Powieść Richarda Mathensona zaliczam do grona tych, do których często będę wracał. Może nie do całości, ale poszczególnych scen, akapitów, pojedynczych zdań. Posiada ona bowiem w sobie pewien ładunek emocjonalny, który nie pozwala przejść koło niej obojętnie. Czuć w niej wielkość, a jej zakończenie już na zawsze pozostaje w pamięci czytelników. Gorąco polecam.

Ocena 10/10
Tigana - 2008-05-30, 14:34
:
Tak z 10 ostatnich postów to czysty spam :P
"Mój własny diabeł" to ciekawe połączenie kryminału i horroru. Autor korzystając z doświadczenia jakiego nabył w trakcie tworzenia komiksu o Constantine wykreował kolejną postać detektywa parającego się sprawami z pogranicza jawy i rzeczywistości. W sumie dostajemy do ręki klasyczny "czarny kryminał" z nieodzownym cynicznym samotnych bohaterem doprawiony elementami rodem z "Egzorcysty". Na szczęście autor potrafił utrzymać równowagę pomiędzy oboma elementami i w rezultacie dostajemy naprawdę dobrą książkę. Duża w tym zasługa tłumacza - Pauliny Braiter - która bezbłędnie wyczuła klimat książki - poszczególne dialogi są "ostre" i często lecą mięchem. Sama intryga kryminalna jest przemyślana i dopracowana, mamy również sporo barwnych postaci w drugim planie np paranoicznego informatyka-zombie. Można troszkę ponarzekać na przydługawy początek, ale to już kwestia gustu.
Ocena 7/10
Tigana - 2008-06-07, 15:33
:
"Z mgły zrodzony” to druga, po „Elantris”, książka Brandona Sandersona na naszym rynku. Akcja powieści rozgrywa się w krainie rządzonej przez okrutnego Ostatniego Imperatora. Nieśmiertelny, potężny niczym bóg, bezlitośnie niszczy wszystkich chcących mu się sprzeciwić. Jest jednak garstka śmiałków, którzy pod wodzą „Zrodzonego z Mgły” Kelsiera podejmują się zadania obalenia tyrana i wyzwolenia mieszkańców Imperium.
Nie będę ukrywać, że powieść Sandersona to przeciętna książka, jakich wiele można znaleźć w księgarniach. Magiczna kraina, zły władca, demoniczni inkwizytorzy, grupka bohaterów i jeszcze na dokładkę klasyczna sierotka, której przyjdzie ocalić świat. Jednym słowem nihil novi sub sole. Tak na dobrą sprawę "Z mgły zrodzony” broni się jedynie dwiema rzeczami: stylem i ciekawie skonstruowanym systemem magii.
Nie czytałem „Elentris” trudno jest mi więc porównywać obie te pozycje. Niemniej na podstawie opinii przeczytanych w Internecie pokuszę się o stwierdzenie, że obie książki Sandersona są bardzo spranie napisane. Owszem sama fabuła jest w dużej mierze przewidywalna, a dla bardziej oczytanych wielbicieli fantasy wręcz sztampowa, ale i tak widać, że autor ma lekkie pióro. W wypadku najnowszej powieści amerykańskiego pisarza obojętnie czy mamy do czynienia z opisem arystokratycznego przyjęcia czy magicznym pojedynkiem czytelnik czerpie dużą przyjemność z lektury. Opisy są żywe i barwne, gdzie trzeba dynamiczne, aby po kilku akapitach zaskoczyć łagodnością. Nie można również nic zarzucić dialogom są dobrze skonstruowane, a w dodatku od czasu do czasu jeden z bohaterów błyśnie jakąś wartą zapamiętania ripostą. Nie czyni to może jeszcze z Sandersona mistrza pióra, ale na tle innych autorów wydawanych w Polsce jest to bez wątpienia wyróżnik. Zganić należy za to słabe tłumaczenie i korektę książki. Najbardziej rzucające się w oczy niedopatrzenie to bezwątpienia jednorazowe przetłumaczenie pseudonimu jednego z bohaterów (Spook) na Upiorek. Dobrą chwilę zajęło mi zrozumienie, że to nie jest żaden nowy bohater. Dodatkowy mankament to brak w wielu miejscach wyróżnika pomiędzy dialogami a opisami przez co rozmowy giną, gdzieś w tle. Nie są to oczywiście jakieś rażące niedociągnięcia, niemniej psują one przyjemność obcowania z książką.
Drugim mocnym punktem "Z mgły zrodzonego” jest oryginalny system magii, a w zasadzie dwa systemy. Pierwszy z nich to Allomancja oparta na „spaleniu” metali. Wystarczy żeby osoba obdarzona magicznym darem, dosłownie, spożyła jeden z ośmiu metali , aby ujawniły się jej właściwości. Można tłumić lub rozpalać ludzkie emocje; przyciągać i odpychać metalowe przedmioty, wyostrzać zmyły albo zwielokrotniać siłę fizyczną. Allomancja ma jednak swoje ograniczenia – metale szybko się „spalają”, a w niektórych wypadkach ich nadużywanie może doprowadzić do uzależnienia. Dodatkowo większość obdarzonych mocą potrafi korzystać tylko z jednego, określonego metalu – stając się ekspertami w swojej dziedzinie. Są jednak wyjątki – „Zrodzeni z Mgły”, osoby umiejące nie tylko używać ośmiu podstawowych metali, ale również innych. Największe możliwości daje tu bez wątpienia – atrium umożliwiające zobaczyć najbliższą przyszłość .
Drugim systemem magicznym występującym w powieści jest Feruchemia. W odróżnieniu od Allomancji nie polega ona jednak na „spalaniu” metali, a na magazynowaniu w nich pewnych cech fizycznych, atrybutów. Nie jest to jednak łatwa sztuka. Jeśli chcesz być silny – najpierw, odpowiednio długo, musisz osłabić swe ciało. Pragniesz lepiej widzieć – wcześniej musisz oszczędzać wzrok.
Czy "Z mgły zrodzony” to książka warta przeczytania? I tak , i nie. Osoby, które jużod lat czytają fantasy nie znajdą w tej powieści niczego nowego. Z drugiej strony otrzymują sprawnie napisane czytadło, które może umilić kilka wieczorów i stanowić przerywnik pomiędzy poważniejszymi pozycjami. Z kolei osoby dopiero zaczynające przygodę z fantastyka mogą po tę książkę sięgnąć w ciemno – wartka akcja, liczne zwroty akcji oraz oryginalny system magiczny powinny przypaść im do gustu i zachęcić do sięgnięcia po kolejne książki.

Ocena 6/10

Romulus - 2008-06-09, 22:34
:
Zmienię klimat trochę. Rzadko kiedy bowiem pobudza mnie jakaś publicystyka. Rzadko - bo też Rafał Ziemkiewicz nie wydaje co miesiąc nowej książki. Ale tym bardziej czekanie na nią i czytanie jej to podwójna przyjemność. Lubię RAZ-a za jego publicystykę i cenię ją wysoko. Może dlatego, że stanowi ona celne i cudnie jadowite usystematyzowanie moich własnych myśli nieuczesanych na tym polu. Jednym słowem: dzięki niej mogę sam siebie podsumować. Nawet, jeśli to może świadczyć o mnie negatywnie.

Tak samo było z CZASEM WRZESZCZĄCYCH STARUSZKÓW. Tu się przyznam: do końca jeszcze nie przeczytałem, zostało mi jakieś 50 stron. Nie zmieni to jednak mojej już wyrobionej opinii na temat tej pozycji. Jak to u RAZ-a jest ostro. Ale bicie na odlew nie jest u niego sztuką dla sztuki i nie sprawia mu też sadystycznej przyjemności. Nie służy rozładowaniu własnych frustracji i oczyszczenia się z własnej żółci. Ziemkiewiczowi zależy - a im bardziej widzi, jakie wszystko wokół podłe i zakłamane, tym bardziej go chyba boli. Ale krzyczy już nie z własnego bólu lecz z wściekłości, że źle się wiedzie jego krajowi. Trochę może pomelodramatyzowałem (albo popełniłem klasyczną projekcję...), ale w mojej ocenie, do tego się właśnie rzecz sprowadza.

Książka ta to kontynuacja zarówno POLACTWA, jak i MICHNIKOWSZCZYZNY. Napisana tym samym tonem. Wątki poruszane tam, marginesowo pojawiają się i tu - ten sam kraj, ci sami ludzie - uciec od tego się nie da. Mocne lanie spotyka zatem także (ponownie) cały zakłamany salon z Michnikami, Geremkami i ich klonami mentalnymi - całą tą śmierdzącą zgrają, która swego czasu z tego kraju zrobiła Rywinland. Oczywiście, typowy wykształciuch zapatrzony w swe bożki od razu zaklasyfikuje RAZ-a jako PiSowca. Bo to łatwe i nie wymaga wczytywania się lub - po prostu - czytania ze zrozumieniem. Jednak RAZ nie oszczędza także tzw. prawicy. Mimo że Kaczyńskiego szanuje to nie zostawia na nim suchej nitki i krytykuje na całego. Nie staje w tym sporze po żadnej stronie bezlitośnie wykpiwając nieudolność tego obozu politycznego i jego przerażającą czasami komiczność.

Jak napisałem jednak wyżej, nie dołącza on mimo to do chóru wściekłych staruszków bijących pianę, jak to za Kaczorów demokracja w Polsce była zagrożona, jak to kwitł faszyzm i prawie że pełzał zamach stanu. W tym mi RAZ jest bliski bardzo, bo ja do tej bandy tzw. inteligentów także żywię nie skrywaną odrazę (Geremek, Michnik to dla mnie takie same szuje jak Rydzyk, czy Jankowski do spółki za Antkiem Macierewiczem i całą tą idiotyczną menażerią - druga strona tego samego medalu). I czytając jego publicystykę i książki lżej mi na sercu: oto nie jestem sam. Nie jestem jedynym w stadzie, który zadał sobie trud dotarcia do znaczenia słowa "wykształciuch", a kiedy już do niego dotarłem z przerażeniem odkryłem, jak bardzo Ludwik Dorn miał rację. Udowodniły to zresztą same "wykształciuchy" przyjmujac ten termin jako swój znak rozpoznawczy, nie rozumiejąc nawet jego znaczenia.

O czym jest ta książka? Przeczytacie, zrozumiecie. Jest o sieroctwie po POPiSie. O tęsknocie za zdrowym krajem. O niemożności wszystkiego, jej korzeniach, przyczynach i o podłym zakłamaniu karzącym widzieć w niej typowo polską cechę. Dostają po łbach wszyscy (moje środowisko również - ale tu, poza kilkoma przejaskrawieniami wynikającymi z nieznajomości prawa, czego RAZ nie ukrywa - ma on, niestety rację :oops: ) i wydaje mi się, że dobre zakończenie, czy też nadzieja na nie to odległa przyszłość liczona w pokoleniach.

Książka pobudza do myślenia i sporu. I nie można się od niej (zasadniczo) oderwać - ale to RAZ-a wizytówka, nic nowego :)
Metzli - 2008-06-10, 17:37
:
Zakupiłam tą książkę, nawet zaczęłam ją czytać, ale że wzięłam się za inne to poszła w kąt. Nie przepadam za Ziemkiewiczem, chociaż przyznaję był to pogląd do tej pory oparty na dość powierzchownych przesłankach ;) "Czas wrzeszczących staruszków" kupiłam, bo uważam, że czasami trzeba przeczytać coś z czym można się pospierać, a nie czytać tylko to co jest po naszej myśli. Tak btw. mam zamiar odszukać inne teksty/artykuły Ziemkiewicza, podobno żadnego się nie wstydzi. No zobaczymy ;)
Romulus - 2008-06-12, 11:57
:
Nie tylko żadnego się nie wstydzi, ale i w dużej mierze jego publicystyka w ogóle się nie zdezaktualizowała. Warto znać. Co nie znaczy, że trzeba się zgadzać. Ale dobrze czasami od zupełnie innej strony spojrzeć na wiele spraw.
Tigana - 2008-06-13, 20:39
:
Wyobraź sobie miasto zbudowane na łańcuchach.

„Noc Blizn”
to książkowy debiut Alana Campbella i od razu trzeba dodać, że debiut udany. Podstawowy walor powieści to jej scenograficzna oryginalność. Campbell postanowił zrezygnować z wyświechtanych wzorców, schematów gatunkowych i w zamian stworzył coś nowego. Mamy więc zbudowane na łańcuchach miasto Deepgate i jej niezwykłych mieszkańców. Poznajemy codzienność oraz stajemy się świadkami życia i śmierci aniołów, asasynów, fanatycznych kapłanów, sieciarzy - wszyscy oni tworzą barwną mozaikę, tętniącą i intensywną.

na ciąg dalszy zapraszam do "Katedry"
Beata - 2008-06-23, 21:38
:
Joan D. Vinge - Królowa Zimy (Hugo 1981), Królowa Lata, Phantom Press 1993, przełożył Janusz Pultyn,

SPOILER

Ludzkość skolonizowała kosmos. Powstało Stare Imperium. Upadło. Utracono bardzo wiele - m.in. możliwość podróżowania z prędkością nadświetlną. Ale ludzie nie poddają się - powstaje technokratyczna Hegemonia, trwają badania naukowe...
Planeta Tiamat, w większości pokryta oceanem, ma tylko jedno bogactwo - wodę życia, wyciąg z krwi morskich zwierząt, merów. Jednak substancja jest nietrwała, aby zapewnić sobie wieczną młodość, należy ją pić codziennie. Próby sztucznego zsyntetyzowania wody życia spełzły na niczym, zatem rzezie merów trwają.
Ze względów astronomicznych na Tiamat panują dwie pory roku, trwające po około 150 lat, Lato i Zima. Podczas Zimy przyloty na Tiamat są możliwe - Zimacy współpracują z Hegemonią, która za wodę życia zapewnia im dostawy urządzeń technicznych. Podczas Lata okno astronomiczne zamyka się i Hegemonia traci możliwość kontaktu z planetą, a tym samym dostęp do wody życia. Latem Tiamat pogrąża się w zacofaniu, do władzy dochodzą Letniacy, zabobonni i konserwatywni, odrzucający wszelki postęp. Dla merów jest to jedyna szansa na odbudowanie populacji.
Zbliża się koniec Zimy i czas Zmiany. Panująca od 150 lat Królowa Zimy nie chce pogodzić się z koniecznością oddania władzy i własną śmiercią podczas rytualnego święta. Postanawia się sklonować...

KONIEC SPOILERA

Barwna opowieść, wielość wątków i postaci, każda z własnym życiorysem i wiarygodnymi motywacjami - zarówno bohaterowie pozytywni, jak i przestępcy. Autorka zderza ze sobą różne kultury i wierzenia - nie tylko na poziomie pojedynczych ludzi, ale również na poziomie społeczeństw. W miarę rozwoju akcji bohaterowie dojrzewają, rozwijają się, nabywają doświadczeń, które wpływają na ich późniejsze postępowanie. Jednym słowem - warstwa psychologiczna powieści dobrze rozbudowana. Mimo, że całość liczy 535+568+490 stron ("Królowa Lata" w dwóch tomach) - nie ma się wrażenia, że akcja jest sztucznie przeciągana.
Amatorzy hard SF mogą nie być usatysfakcjonowani - Autorka unika opisów rozwiązań technicznych i nie wyjaśnia wielu kwestii. Po prostu pomija je milczeniem, traktuje jak sprawy oczywiste, co może być denerwujące.
Nie jest to zatem klasyczna SF, nie jest to powieść drogi, ani powieść łotrzykowska czy fantasy, nie jest to również opowieść ekologiczna (choć może się taka wydawać). To opowieść o ludziach, którzy zmuszeni są dokonywać wyborów w sytuacjach, w których nie mogą wybrać dobrze. I często postępują nieracjonalnie, nielogicznie, źle. Ale jednak się starają...
Choć zakończenia niektórych wątków grzeszą pewną hollywoodzką naiwnością, to jednak opowieść jest warta lektury.
7/10
Tigana - 2008-06-23, 23:46
:
„Ofiara 44”

W jaki sposób przyciągnąć zachęcić czytelnika do nabycia nowej książki? Jednym ze skutecznych sposobów, zwłaszcza w wypadku kryminałów lub thrillerów, wydaje się być umieszczenie akcji powieści w staranie dobranych realiach historycznych. Mamy więc serie książek rozgrywających się w antycznym Rzymie, średniowiecznej Anglii, czy międzywojennym Wrocławiu żeby wymienić pierwsze z brzegu. Na ich tle wyróżnia się „Ofiara 44” autorstwa Toma Roba Smitha, której fabuła została osadzona w stalinowskiej Rosji.
Głównym bohaterem powieści jest Lew Demidow, młody funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Do zadań Demidowa należy przed wszystkim walka z wszelakimi objawami niechęci czy wrogości do systemu komunistycznego, dlatego rozkaz przełożonego, aby zajął się sprawa zabójstwa małego chłopca traktuje bardzo niechętnie. Co ciekawe jego głównym zadaniem nie jest bynajmniej odnalezienie sprawcy, ale wmówienie rodzinie dziecka oraz świadkom, że doszło jedynie do nieszczęśliwego wypadku . Wszak w ZSRR, kraju miodem i mlekiem płynącym, coś takiego jak morderstwo nie istnieje. Kiedy jednak wychodzi na jawi, że zbrodnia popełniona w Moskwie nie była odosobnionym przypadkiem Demidow postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę. Teraz będzie miał za przeciwnika nie tylko maniakalnego mordercę, ale również własnych przełożonych.
Czytając książkę, której akcja rozgrywa się w określonych realiach historycznych największą uwagę zwracam na to, czy autorowi udało się oddać ducha epoki. I z tego zadania Smith wywiązał się bez zarzutów. Warto pochwalić autora, że odtwarzając realia życia w stalinowskiej Rosji sięgnął do źródeł i oparł swoją powieść na „Archipelagu Gułag” Aleksandra Sołżenicyna czy „terrorze i rewolucji” Borysa Lewickiego. Dzięki temu nie mamy do czynienia z wyobrażeniami „człowieka z Zachodu” o komunizmie, lecz opartą przynajmniej częściowo na faktach książce . Smith dobrze oddaje tamtą atmosferę ciągłego zagrożenia oraz nieufności, kiedy wystarczał donos albo chociaż cień podejrzenia, by z dnia na dzień stać się wrogiem państwa. W „Ofierze 44” strach i niepewności są dominantą działań większości postaci, wręcz jej pełnoprawnymi bohaterami. Z drugiej strony w kilku miejscach autor nieco przeszarżował i zamiast wartkiej fabuły dostajemy mini wykład dotyczący funkcjonowania stalinowskiej Rosji. O ile dla czytelników z Europy Zachodniej mogą to być rzeczy szokujące (powszechne donosicielstwo, wyroki kapturowe, restrykcyjny system kar) to dla osób z byłych „demoludów”, które na własnej skórze odczuły „słuszność” systemu, nie są one niczym odkrywczym. Denerwują także licznie występujące w tekście wyróżniki (zdania pisane kursywą w osobnych linijkach), których autor używa do podkreślenia okrucieństwa i bezduszności systemu totalitarnego. Szkoda tylko, że zabieg ten sprawia wrażenie „łopatologicznego”.
Nie można natomiast narzekać na samo tempo prowadzenia akcji – fabuła toczy się wartko, a autor od czasu do czasu zaskoczyć czytelników. Przy czym pierwsza część książki pokazuje głównie samo funkcjonowanie państwa komunistycznego, a dopiero z czasem wątek zabójstw staje się wiodący. Rozczarowuje za to zakończenie, które w kontekście całej powieści wydaje się być niewiarygodne. a samo odkrycie prawdziwej tożsamości mordercy przypomina rozwiązanie rodem z „oper mydlanych”.
Mam również zastrzeżenia, co do samego głównego bohatera. Nie przekonało mnie jego nawrócenie z gorliwego funkcjonariusza MGB mającego na sumieniu setki niewinnych ofiar we wroga systemu. Jego metamorfoza przypomina tą z filmu „Życie na podsłuchu”. W obu wypadkach wystarcza kolejne rutynowe śledztwo by osoba, która do tej pory nie kwestionowała żadnych rozkazów, zapragnęła odkupienia. Kuleje również motywacja seryjnego mordercy, a raczej jej brak, bo kilka zdań dialogu nie uznaje za wystarczające wyjaśnienie jego pobudek. Najciekawszą postacią w powieści wydaje się być żona Dawidowa Raisa, której motywacje i powody postępowania są najbardziej wiarygodne. W pewnym sensie przykład ich małżeństwa pokazuje prawdę o systemie totalitarnym. Lew poślubia ją z miłości, ale i by błyszczeć inteligentną żoną, ona ze strachu, przed konsekwencjami odmowy. Czy w takim związku jest miejsce na prawdziwe uczucia?

Nie wiem jaki cel przyświecał Smithowi tworząc „Ofiarę 44”. Czy bardziej chciał napisać bestseller wyróżniający się doborem realiów czy też pragnął pokazać nieludzkie oblicze systemu komunistycznego w formie, która przyciągnie czytelników. Jakby nie było dostajemy do ręki intrygujący thriller o psychopatycznym mordercy i nieustępliwym policjancie, a równocześnie przypomnienie gorzkiej lekcji historii.
Ocena 6/10
Romulus - 2008-06-27, 18:31
:
Iain M. Banks WSPOMNIJ PHLEBASA

Nie jest to powieść nowa. Znalazłem ją w bibliotece miejskiej. Pochodzi z 1987 r. W Polsce ukazała się 10 lat temu, w 1998 r. Wydał ją Prószyński w - czasami - kultowej serii z Nową Fantastyką, która zawsze będzie mi się kojarzyła z Grą Endera i Mikem Resnickiem.

Wracając do powieści: na okładce napisali, że jest to połączenie najlepszych elementów klasycznej hard SF i space opery itd. Jest to trochę, moim zdaniem naciągnięte, ponieważ hard sf tam znalazłem mało. A gdyby nie tekst na okładce pewnie w ogóle bym nie pomyślał, że to też jest hard sf. Piszę to dlatego, aby nie zniechęcił się jakiś potencjalny czytelnik, który hard sf unika. Powieść ta jest bowiem bardzo dobrze napisaną space operą.

W galaktyce szaleje wojna między dwiema cywilizacjami. Wojna ma charakter ideologiczny, nie jest wojną o przetrwanie, ale "tylko" o zwycięstwo jednej ideologii nad drugą. Przewagę zdają się mieć Idirianie, ale ich przeciwnik Kultura zaczyna odrabiać straty. W konflikcie biorą udział wszyscy - a jakże. W ideologicznym sporze nie ma miejsca na neutralność: albo jesteś z nami albo przeciwko nam. Głównym bohaterem jest przedstawiciel pewnej specyficznej rasy Metamorfów, dźwięcznie tytułujący się jako Bora Horza Gobuchul (przypadło mi do gustu to miano, zastanawiam się nad przeniesieniem go do mojej nazwy użytkownika :) ). Czytelnik zastaje go w bardzo poważnych tarapatach. Można powiedzieć, że - dosłownie - tkwi po uszy w g....., ponieważ został zdekonspirowany. Ale to dopiero początek powieści, która nie jest jak francuski film z lat 70-tych, w którym główny bohater umierał po 15 minutach. Bohater oczywiście ocaleje, dostanie nową niebezpieczną misję, która - oczywiście - zadecyduje o losach wojny. Tak rozpocznie się jego podróż, pełna niebezpieczeństw, przygód i róznych tym podobnych zdarzeń.

Na razie zatem - nihil novi. Autor nie stara się wywarzać na nowo otwartych drzwi i zmieniać konwencję zastałego wydawałoby się gatunku. Nie jest to wcale wadą tej powieści. Nie każdy pisarz musi, czy nawet chce być takim rewolucjonistą. A i ja - Czytelnik Ze Spsiałego Miasta - od niego takich heroicznych wysiłków nie oczekuję. Liczy się to, że Banks umiejętnie stworzył bardzo ciekawą fabułę. Kiedy zacząłem czytać, trudno mi było przestać, choć przecież zdawałem sobie sprawę, że "to już było" (albo: "to dopiero będzie" zważywszy na rok wydania). Zabierałem ją do pracy poczytując w przerwach między mieleniem papieru i gaworzeniem na forum.

Przynajmniej jednak Banks dobrze się bawi znając granice gatunku i - najważniejsze - w tą zabawę wciąga czytelnika. Za każdym razem kiedy myślałem: a herosi teraz zrobią to, wówczas herosi robili coś zupełnie innego. Główny bohater Bora Horza Gobuchul (co za imię!) wcale nie musi być pozytywnym herosem ratującym wszechświat, wcale nie musi być sympatycznym typkiem spod ciemnej gwiazdy. Może być - a jakże - prawdziwym szubrawcem bez skrupułów. To że Ma Misję nie oznacza też, że Misja Ma Się Dobrze Skończyć. dla niego lub wszechświata.

Polecam ta książkę bo jest świetnie, wciągająco napisana. Muszę jej teraz poszukać, bo moja biblioteczka będzie z nią na pewno smaczniejsza.

Aha, już na pierwszej (a tak naprawdę 11) stronie pada nadzwyczaj urokliwe zdanie, które sobie zmienię na pewno na podpis w profilu, jeśli się zmieści:
"Jimnoci z Bozlena Dwa likwidują dziedzicznych zabójców z najbliższej rodziny nowego Rocznego Króla, topiąc ich w łzach Kontynentalnego Współczucia, na samym początku jego Pory Smutku".

Ma swój urok. Jak cała ta powieść, która jest zapowiedzią cyklu, aczkolwiek można ją traktować jako zamknięta całość, jeśli chodzi o Misję, Bohaterów - ogólnie: fabułę. Warto przeczytać, warto kupić, warto znać. Spróbuję kolejnych dziełek Banksa na pewno.
Tigana - 2008-06-27, 23:58
:
O najnowszej książce Mirosławy Sędzikowskiej „Eus deus komsateus” można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, iż jest to powieść, którą można zaliczyć do nurtu szeroko pojętej fantastyki. Odmienne zdanie ma w tym zakresie natomiast wydawca książki, który na okładkowym blurbie sugeruje prawie, że horror. A jak wiemy „prawie” czyni dużą różnice. Chyba, że uznamy sam zawód nauczyciela i jego prace za czyste science-fiction. Z mojego, „belferskiego”, punktu widzenia nie odbiega to zbyt daleko od prawdy.
O czym opowiada sama książka? Jest to ubrana w formę pamiętnika historia kilku grudniowych tygodni z życia pewnej polonistki – Mirki. Główna bohaterka książki, równocześnie alter ego pisarki, to postać nieprzeciętna. Świetny nauczyciel i wychowawca, a na dodatek obarczona rodzinką z piekła rodem składającej się z jej własnych pociech oraz ich obecnych, byłych i przyszłych współmałżonków. Wszystko to powoduje, że jej życia nie można zaliczyć do najnormalniejszych – rosyjska mafia, blokersi, dresiarze, ale i wściekli rodzice stanowią integralną część jej żywota. Jakby tego był mało, po szkole rozchodzi się plotka o powrocie byłego ucznia, tajemniczego „Bladego”, który ma się mścić za domniemane krzywdy.
„Eus deus komsateus” to książka zabawna. Sędzikowska już we wcześniejszych utworach udowodniła, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnik, a jej ostatnie dzieło tezę tą potwierdza . Mamy więc zarówno humor słowny, jak i sytuacyjny, a co najważniejsza inteligentny i utrzymany w ciepłym tomie. Zapada w pamięć rozmowa uświadamiająca z rodzicami o homoseksualizmie ich syna czy nocne przygody w internacie. Nie oznacza to jednak, że dostajemy do rąk zbiór skeczy z życia szkoły.
Autorka oprócz pokazania w nieco krzywym zwierciadle pracy nauczyciela pokusiła się o zabranie głosu w dyskusji dotyczącej kondycji naszej młodzieży. Sama będąc nauczycielką ma stały kontakt z młodym pokoleniem i w „Eus deus komsateus” próbuje swoje doświadczenie i obserwacje przelać na papier. Obraz, który pisarka kreśli w książce nie jest ani przesłodzony, ani zbytnio gorzki. Część młodzieży uczy się i snuje plany na przyszłość, inni żyją od imprezy do imprezy, większość planuje emigracje. Są inteligentni, zdolni, ale też leniwi i wyprani z ambicji. A przede wszystkim są zagubieni we współczesnym świecie. I tutaj pojawia się pani Mirka, która wraz ze swoją nieodłączną przyjaciółką Olą czuwa niczym anioł stróż i próbują wyprostować drogi swoich wychowanków. Najbardziej jednak uderza to, że porównując zawirowania losu rodziny głównej bohaterki i jej uczniów to ci pierwsi wydają się o wiele bardziej niedostosowani do współczesności. Zawsze w biegu, totalnie zakręcona (pyszne sceny w kafejce internetowej), nawet wigilia Bożego Narodzeniu w ich wykonaniu musi wcześniej lub później zakończyć się katastrofą. Czyżby więc młode pokolenie było nadzieją na normalność?

A co z tą fantastyką? Jeśli już będziemy się bardzo upierać to można od biedy odnaleźć w książce wątek metafizyczny (prawie że prorocze sny Mirki) oraz postaci kilku uczniów, którzy bardziej sprawiają wrażenie duchów niż żywe istoty. Inna sprawa, że ja sam jestem w stanie w każdej mojej klasie odnaleźć równie, o i ile nie bardziej barwne indywidualności.
„Eus deus komsateus” to książka wymykająca się klasyfikacją – przynajmniej tym ‘katedralnym”. Nie jest to bowiem ani powieść fantasy, horror czy kryminał. Dostajemy do rąk kameralną opowieść o (nie)zwykłym życiu (nie)przeciętnego nauczyciela, jakich wiele w naszym kraju. Równocześnie autorka ucieka od obrazu współczesnej „Siłaczki” – heroizm swoją drogą, ale poczucie humoru i dystans też ważne. W rezultacie otrzymujemy książkę niebanalną, która jest w stanie rozbawić, ale i zmusić do chwili refleksji. Jak dla mnie lektura obowiązkowa zarówno dla uczniów, jak i nauczycieli.

Z powodu wakacji ocena zawieszona :P
coorchuc - 2008-06-29, 01:59
:
Obok kawy na niedzielnym stoliku znalazłem książkę Thomasa Mertona Nikt nie jest samotną wyspą. Tytuł wydawał się mówić wszystko o książce. Równie dużo ukrywał – o czym miałem się zaraz przekonać.

Nie będę próbował nikomu wmawiać, że to książka lekka i łatwa. Trudno też mówić tu o przyjemności, bo też nie jest to książka pisana z taką właśnie intencją. Nikt nie jest... to zbiór krótszych i dłuższych esejów i myśli stanowiących rodzaj poradnika. Ustalenie, kto jest jego adresatem nie bylo już takie proste i takie oczywiste. Całkiem prawdopodobne, że ja nim nie jestem.
Myśli i nauki tu zebrane sprawiają bowiem wrażenie, jakby były wskazówkami i poradami dla zakonnego nowicjatu, jak postrzegać i pojmować wiarę i Boga.
Książka, mimo że nie jest prosta (bo i sam temat prosty nie jest), zmusza do myślenia i za to oceniam ją pozytywnie. Jeżeli Ty również po lekturze zauważysz ruch we własnych poglądach, nawet jeśli nie zgadzasz się z Mertonem, to znaczy,że nauki z Nikt nie jest samotną wyspą, spełniły swoje zadanie.

Więcej opowiem przy kominku
batou - 2008-06-30, 11:23
:
Skończyłem wreszcie Dworzec Perdido Chiny Mieville’a i szczerze pisząc pewnie jeszcze długo będę pod wrażeniem. Książka jest świetna z wielu powodów. Po pierwsze wręcz poraża wyobraźnia autora i sposób w jaki przelewa ją słowami w świadomość czytelnika. Miasto Nowe Crobuzon poznajemy ulica po ulicy, a za każdym rogiem czeka nas coś fascynującego. Różnorodność architektoniczna i kulturowa poszczególnych dzielnic najlepiej pokazuje potencjał pisarza. Mamy do czynienia z różnymi rasami, stylem życia i religiami. Ogromny wielonarodowy tygiel kipiący życiem.

Ale sceneria to jedno. Oprócz tego przyciąga sposób prowadzenia fabuły, który daje miejsce na bogate opisy miasta nie zaburzając tempa powieści. Dzieje się na tyle dużo, że w pewnym momencie Mieville stanął chyba przed wyborem: co uczynić głównym wątkiem i na czym skupić się mocniej. Wybrał ścieżkę, w zasadzie horroru, a mógł pójść bardziej w sci-fi.
Bardzo podobał mi się też pomysł z wplataniem krótkich opowieści jednego z głównych bohaterów – Yagharka między poszczególne części powieści. W tych momentach poznajemy jego historię i widzimy wydarzenia z jego perspektywy, co jest bardzo interesujące, a mało jest tego w innych częściach tekstu.

Bardzo dobrze jest też pod względem kreacji bohaterów. Historie Lin i Yagharka mocno przykuwają uwagę, same postacie są bardzo charakterystyczne, a ich wybory solidnie umotywowane. Jest też mnóstwo twarzy drugiego planu, wśród których są takie „perełki” jak chociażby Tkacz, czy Ambasador Piekieł.

Powieść jest kwintesencją tego co określono mianem New Weird. Koktajl różnych gatunków literackich i zero zahamowań w kreacji rzeczywistości. To nie jest zlepek rzeczy już wymyślonych, to coś na wskroś nowego. Jacek Dukaj na okładce napisał:

Cytat:
Kogo znużyły powtarzane w nieskończoność schematy fantasy tolkienowskiego i tęskni do światów naprawdę innych, niepodobnych do niczego, co zna, powinien odwiedzić Nowe Crobuzon Chiny Mieville’a – tędy prowadzi droga do fantastyki XXI wieku.


W pełni się z Dukajem zgadzam, a moja ocena może być tylko jedna:
6/6
Tigana - 2008-07-01, 23:49
:
Na początku lat 90-tych w polskiej fantastyce powstało sporo utworów, w których autorzy na różne sposoby , i z różnym skutkiem, mierzyli się z zagadnieniem Boga, Kościoła i wiary. Za ojca tego subgatunku najczęściej uważa się, za sprawą opowiadania „Złota galera”, Jacka Dukaja. Ukoronowaniem tego okresu była antologia opowiadań „Czarna msza” pod redakcją Wojtka Sedeńki z 1993 roku. W ten sam nurt wpisuje się także „Przenajświętsza Rzeczypospolita” Jacka Piekary.
Po raz pierwszy zetknąłem się ze wzmianką na temat tej powieści na łamach ś.p miesięcznika „Fenix”. W numerze 2 (18) z 1993 roku redaktor naczelny magazyny, a był nim wtedy sam Rafał A. Ziemkiewicz, w dosyć ostrych słowach potraktował prozę Piekary, a także samego twórcę. Padły zarzuty o populizm, megalomanie, porównania do hien i sępów. A co najciekawsze, wedle słów samego autora, „Przenajświętsza” istniała wtedy dopiero w formie maszynopisu. Nie wiem, ile dzisiaj, po 15 latach, ostało się z pierwotnej wizji Piekary – jedno jest pewne - książka, chociaż już dwukrotnie wydana, przeszła bez echa. Znak czasu?
Sama powieść nie zachwyca ani pod względem fabuły, ani stylu, jakim została napisana. Akcja książki rozgrywa się w bliskiej przyszłość na terenie Polski, a raczej tego co z niej zostało. Kolejne rządy nieudaczników, a także wszechmocny Kościół doprowadziły nasz kraj do ruiny. System komunistyczny został zastąpiony przez nowe rządy totalitarne a o życiu człowieka decyduje teraz nie przynależność do partii, ale ilość obecności na mszy świętej i uczestnictwo w pielgrzymkach. Wybrańców losu czeka, dosłownie, życie pod kloszem w wydzielonej zonie; tych, którzy się nie podporządkowali, lub mieli pecha czeka piekło na ziemi – Śląsk. Jedyną nadzieją na zmianę wydają się być świeżo odkryte na Suwalszczyźnie nieprzebrane złoża ropy naftowej. Tylko czy Polakom uda się wykorzystać tę szansę?
Nie da się zaprzeczył, że autor kreśli sugestywnej wizji zrujnowanej Polski. Starając się pokazać blaski i cienie życia w naszej ojczyźnie wędrujemy z bohaterami po rządowych rautach, ekskluzywnych posiadłościach, ale też widzimy nędzę dnia powszedniego: zanieczyszczone miasta, wszechmocnych urzędników kościelnych. Tylko czy ta wizja to coś więcej niż zdjęcia z folderów wycieczkowych? Mnie brakuje w tym jakiejś myśli przewodniej, miejscami czułem się wręcz jak turysta w muzeum oglądający eksponaty zza grubej tafli szkła.
Często bywa, że poprzez kreacje odpowiednich bohaterów autor potrafi zachwycić lub wstrząsnąć czytelnikiem. Niestety nie tym razem – zdecydowana większość postaci stworzonych przez Piekara jest wręcz odpychająca. I obojętnie czy będziemy mieli do czynienia z politykiem, drobnym urzędnikiem czy poetą - sens ich życia i postępowania sprowadzony jest do zaspokojenia najprostszych czynności fizjologicznych. Nie jest to zresztą dzieło przypadku czy brak wprawy pisarskiej. Już sam dobór nazwisk – Pastuch, Dymała, Kardupell świadczy dobitnie, że mamy do czynienia ze świadomym zabiegiem autora. Do tego należy dodać mnóstwo wulgaryzmów używanych zarówno w dialogach, jak i opisach mających , chyba, na celu wzmocnienia wizji Piekary. Na tle tych wszystkich elementów gubi się wprowadzony przez autora, jakby żywcem wyjęty z „Dziadów”, wątek mesjanistyczny czy ciekawe rozważania na temat Kościoła i wiary. Szkoda, bo być może mielibyśmy wtedy okazje do przeczytania naprawdę ciekawego kawałka prozy.
Warto natomiast zauważyć, że w pewnym sensie wizja stworzona przez autora sprawdziła się. Wystarczy obejrzeć dowolny program informacyjny, aby utwierdzić się w niekompetencji kolejnych ekip rządzących czy puścić pewną stacje radiową, by przekonać się o mocy tkwiącej w władzy. Z drugiej strony wciąż istnieją niezależne media, swoboda słowa, wolność wyznania. Nie żyjemy w doskonałym świecie, ale do wizji Piekary wciąż nam dużo brakuje.
Są książki od momentu powstania skazane na wieczne tkwienie na półkach. Inne żyją bardziej medialnie, niż literacko. Są też pozycje, które w chwili wydania wzbudzają kontrowersje, by później popaść w zapomnienie. Do tej trzeciej kategorii można zaliczyć „Przenajświętszą Rzeczypospolitą” Jacka Piekary. Dlaczego? Może zaspały zastępy czujnych, zwartych i gotowych, którzy wszędzie węszą prowokację? A może stwierdzono, że robienie nagonki na książkę spowoduje jedynie zwiększenie jej sprzedaży? Nie odpowiem na te pytania. Wiem natomiast, że pod względem literackim „Przenajświętsza Rzeczypospolita” jest słabą pozycją – mało ciekawa fabuła, odpychający bohaterzy, liczne wulgaryzmy, prosty, by nie rzec prostacki styl. Czytać na własną odpowiedzialność.

Ocena 4/10

MadMill - 2008-07-05, 17:42
:
Miasto szaleńców i świętych - Jeff VanderMeer

„Miasto szaleńców i świętych” ukazało się jakiś czas temu wydane przez Solaris i promowane hasłem new weird. Jeff VanderMeer stworzył na potrzeby swojej twórczości nowy świat i wielkie wspaniałe miasto położone wzdłuż Bulwaru Albumuth – Ambergris. Nowe, dziwne nazwy czasami odstraszają czytelników, a czasami intrygują. W tym wypadku ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka co VanderMeer chciał przekazać konstruując swój świat. Zbiór zaczyna się od wstępu Michaela Moorcoka, który potraktować można jako ciekawostkę. Ta prawdziwa treść zaczyna się opowiadaniem już autorstwa Jeffa VanderMeera pod tytułem „Zakochany Dradin”

„Zakochany Dradin” jest opowiadaniem o kapłanie, który wrócił z misji i zakochuje się w kobiecie z okna. Miłość od pierwszego wejrzenia, marzenia, rozmyślanie o wybrance serca, próba dotarcia do niej i jej zdobycia. Niby nic oryginalnego, ale napisane jest to bardzo dobrze. Fabuła zawiła nie jest, ale podczas historii autor odkrywa przed czytelnikiem aspekty życia i kultury Ambergris. Mamy pierwsze spotkania z grzybianami czy też opis Festiwalu Słodkowodnych Kałamarnic. U VanderMeera nie znajdziemy wielu dialogów, czy też oszołamiającej akcji, dużo jest za to opisów miejsc i osób, historia jest snuta powoli, bez pośpiechu, a obraz tworzący się w głowie czytelnika jest naprawdę oryginalny i ciekawy. Jednego autorowi zarzucić nie można, tego że nie posiada wyobraźni. Posiada ją i to bardzo rozwiniętą.

„Hoegbottoński przewodnik po wczesnej historii miasta Ambergris” to opis historii Ambergris, a raczej historii założenia miasta i pierwszych jego władców. Bogaty w przypisy, których dokładnie na niecałych 100 stronach eseju – jak go nazywa narrator – jest 137 i zajmują znaczną jego część. W nich podane są dygresję narratora i wiele ciekawszych rzeczy związanych z historią, kulturą i tradycją niż w samym głównym tekście. Czyta się to bardzo ciężko, ze względu właśnie na tą formę – przypisy, cytaty, wtrącenia. Autor zdecydował się na taki zabieg, aby wyjaśnić wiele zagadnień i odpowiedzieć na pytania które powstają w głowach czytelników po przeczytaniu pierwszego opowiadania. Większość robi to powoli w kolejnych utworach odkrywając powoli karty historii, VanderMeer zdecydował się na taki zabieg. Jak wyszło to już każdy oceni sam.

Kolejnym utworem jest chyba najlepsze opowiadanie w tym zbiorze, czyli „Przemiana Martina Lake’a”. Świetny pomysł, bardzo dobre wykonanie, czegóż więcej potrzeba? „Niezwykły przypadek Iksa” niewiele poprzedniemu utworowi ustępuje. Trzyma w napięciu czytelnika od początku do końca, a w zakończeniu jeszcze zaskakuje.

Po tych opowiadaniach następuje część książki którą można uznać za totalną wariację formy i pomysłów autora. Mamy tutaj notatki, historie rodzinne, broszurki, książki w książce, przypisy pod głównymi opowieściami stanowiące dialog z czytelnikiem, a całość zakończona została glosariuszem.

Czy warto sięgnąć po Miasto szaleńców i świętych? Odpowiedź taka prosta nie jest, bo wiele osób będzie narzekać na styl autora, na jego toporność i ciężkość. Dużo opisów może spowodować znużenie, a forma niektórych utworów zagubienie. Niemniej jednak jak czytelnik nie boi się czegoś nowego, jak szuka świeżości to powinien zaryzykować i spróbować. Sam też patrzyłem na tę pozycję z dystansem, ale nie żałuję poświęconego jej czasu. Fanem VanderMeera nie zostałem i to się raczej nie zmieni, ale samo Ambergris mnie urzekło swoim wyglądem – oj tak, właśnie wyglądem, ponieważ opisy VanderMeera działają na wyobraźnię – Ambergris to miasto gdzie po ulicach obok prawdziwych szaleńców chodzą żywi święci.
Romulus - 2008-07-07, 22:34
:
BIAŁA NOWA ANGLIA Stephena L. Cartera.
Po powieść tą sięgnąłem, ponieważ poprzednia książka tego autora, "Władca Ocean Park" bardzo przypadła mi do gustu. Choć irytowała mnie safandułowatość głównego jej bohatera. Bardzo odpowiadała mi jednak leniwie rozwijająca się fabuła skupiona wokół odkrywania przez niego rodzinnych sekretów oraz sekretów pewnej szacownej uniwersyteckiej społeczności. Podróż ta wiodła poprzez kulisy uczelniano - politycznych intryg, uprzedzeń rasowych, hipokryzji.

W nowej powieści wydaje się, że schemat jest podobny. Rektor uniwersytetu (drugo- a nawet trzecioplanowa postać z "Władcy...") wraca z żoną z jakiejś kolacji. Niefortunnie lądują w zaspie śnieżnej, gdzie odkrywają zwłoki pewnego profesora ekonomii, który - tak się składa - był chłopakiem żony rektora, zanim jeszcze się pobrali. Główną bohaterką powieści jest właśnie żona rektora, która zostaje wbrew sobie zmuszona do rozwiązania zagadki śmierci swego byłego chłopaka. Zmuszona - dodać trzeba - przez okoliczności, bo okazuje się, że od odpowiedzi na pytanie: kto i dlaczego, zależy przetrwanie jej rodziny. Dodatkowo rodzina głównej bohaterki również skrywa niejeden sekret... Tak to się zaczyna i z każdą stroną, z każdym rozdziałem jest rewelacyjnie. Stephen L. Carter rozwinął skrzydła, bo powieść ta jest pozbawiona ociężałości debiutu. Akcja rozwija się leniwie, ale nie jest na moment - w mojej ocenie - przegadana, jak to bywało czasami we "Władcy..." Intryga jest skonstruowana precyzyjnie i wciąga czytelnika w wykreowany świat. Przy tym, nie jest to świat koturnowy. Autor zadbał bowiem o nakreślenie (ponownie) bogatego tła obyczajowego, intrygująco przedstawiając portret intelektualnych elit Ameryki, z naciskiem na ich czarnoskórych przedstawicieli. Mimo że fabuła gdzieś tak około połowy powieści staje się już przewidywalna, to jednak trzeba czytać do końca - bo (naprawdę zaskakujące) odpowiedzi na wszystkie pytania padną dopiero w finale. Misterna intryga ma też swoją smutną, poważniejszą pointę. Po raz kolejny bowiem autor starał się rzucić kilka pytań dotyczących pozycji i przyszłości "ciemniejszej nacji", jej własnych ambicji i dążeń jej najbogatszych przedstawicieli, którzy wygodnie umościli się na samym szczycie łańcucha pokarmowego.

Powieść ta - mimo że osadzona w poprzedniej rzeczywistości opisanej w debiutanckim "Władcy Ocean Park", nie jest jej kontynuacją. Można swobodnie czytać ją nie znając literackiego debiutu Cartera. Jest to literatura popularna najwyższej próby tworzona przez inteligentnego pisarza dla (mam nadzieję) inteligentnego czytelnika. Carter dobrze zna środowisko, które sportretował po raz kolejny, ponieważ sam jest przedstawicielem afroamerykańskiej elity intelektualnej Ameryki. Jest wykładowcą Yale (odżegnuje się jednak od porównywania książkowego uniwersytetu z tym rzeczywistym. I ma niewątpliwy talent do snucia wciągającej, doskonale skonstruowanej opowieści. Nie można przez nią pędzić jak przez powieści Harlana Cobena, bo tu właśnie podróż jest istotniejsza od finału. Choć ten - jak napisałem wcześniej - nie pozostawi w niedosycie nawet miłośników Harlana Cobena.

To bardzo dobra książka.
Tigana - 2008-07-11, 00:23
:
ZAWIERA SPOILERY

„Kto nie buduje musi palić”
Ray Bradbury

Jednym z obrazów, które nieodłącznie kojarzą mi się z III Rzesza, są płonące książki na ulicach niemieckich miast. Olbrzymie stosy „żyjące” dziełami Tomasza Manna, Bertolda Brechta i innych nieprawomyślnych artystów. Przed oczyma wciąż widzę tłumy ludzi, którzy podchodzą do ognia i podsycające jego potęgę. Widok trudny do zapomnienia. A gdyby pójść dalej i spalić wszystkie książki? Czy w ogóle możliwe jest stworzenie społeczeństwa, w którym nie ma książek?
Odpowiedzi na pytania można odnaleźć w „451 Fahrenheita” Raya Bradbury’ego, jednej z najsłynniejszych powieści mówiąca o systemie totalitarnym, która pomimo tego, że od jej powstania upłynęło już ponad pół wieku, nie straciła na swej aktualności. Zmienił się jedynie sens jej wymowy, a może raczej interpretacja. Początkowo była traktowana tylko i wyłącznie jako wizja społeczeństwa zniewolonego przez System, dzisiaj bardziej stanowi komentarz do kondycji współczesnej cywilizacji.
Bradbury sugestywnie pokazuje obraz stopniowej degrengolady kultury – nie można było przecież książek zakazać z dnia na dzień. Najpierw pojawiły się ich skrócone wersje – wyprane z ideologii, emocji, uczuć. Później przestano dotować teatr, uniwersytety (zwłaszcza kierunki humanistyczne), zamknięto gazety. Równocześnie ich miejsce zajmują ścianowizje – nieodłączny element wyposażenia każdego domu. To nieistotne, że większość widzów tak naprawdę nie wie, co dzieje się na ekranie – ważne, że ekranowi bohaterzy stają się dla widzów czymś realnym, wręcz żywym. „Rodzinka mnie kocha” – mówi jedna z bohaterek. Czy czegoś wam to nie przypomina?
Strażacy – profesja, która chyba jak żaden inna cieszy się wielkim szacunkiem wśród przeciętnych obywateli; ale w „451 Fahrenheita” stają się ona symbolem systemu. W epoce ognioodpornych domów pierwotna funkcja strażaków uległa zmianie, wypaczeniu. Teraz to oni podkładają ogień, kiedy uzbrojeni w miotacze płomienia niszczą książki. Dlaczego akurat one? Bo zmuszają do myślenia, indywidualizują, czynią z człowieka jednostkę. Są nośnikami niebezpiecznych idei.
Jednym ze strażaków jest główny bohater książki – Guy Montag. Poznajemy go w przełomowym dla jego życia momencie – zaczyna wątpić w sens swojego życia, powoli dostrzega obłudę otaczającego go świata. „Niby mamy wszystko, czego potrzeba do szczęścia, ale nie jesteśmy szczęśliwi. Czegoś brakuje. Jedyną rzeczą , o której z całą pewnością wiedziałem, że zniknęła, były książki (…) Pomyślałem, więc, ze one mogą mi pomóc” – tłumaczy się w jednej ze scen. Szuka także mentora, który pomógłby mu zrozumieć świat i znajduje go w osobie byłego nauczyciela akademickiego Fabera. Równocześnie Montag jest kuszony przez „ciemna stronę” reprezentowaną przez dowódcę strażaków Beatty’ego. Widzi on przemianę swego podwładnego i pragnie ją powstrzymać. Oczytany równie dobrze, jak Faber próbuje wypaczyć samą ideę „książek” Rozdarty pomiędzy chęcią bycia naprawdę szczęśliwym, a starym trybem życia Montago znajduje w końcu nieoczekiwanego sprzymierzeńca w ogniu. Scena, w której używa miotacza płomienia przeciwko dawnym towarzyszą ma w sobie coś mistycznego. Ogień w tym wypadku oczyszcza - nie niszczy.
Czy wizja świata stworzonego przez Bradbury’ego, kiedyś się urzeczywistni? Nie wiem. Patrząc na malejący odsetek osób czytających książki perspektywy nie są zbyt optymistyczne. Zamknięci w czterech ścianach, ograniczający kontakt z innymi ludźmi do Sieci i sms’ów zatracamy cechy człowieczeństwa. Niczym bohaterowie Bradbury’ego zaczynamy słuchać nie słuchając i mówić nie rozmawiają, stajemy się żywym trupem. Dla rządzących - obywatelem-idealnym, dla którego sprawy polityczny sprowadzają się do tego jak prezentuje się polityk, a nie co ma do powiedzenia. W bibliotekach książki zarastają kurzem, a telewizja, w imię „misji”, serwuje intelektualną papkę na wszystkich kanałach. Tylko strażacy jeszcze nie podpalają książek.
Wierzę jednak, że dopóki żyć będzie chociaż jeden Guy Montag, jest zawsze nadzieja.

Ocena 10/10
Romulus - 2008-07-16, 10:07
:
Iain M. Banks "Gracz"

Po miłym oczarowaniu poprzednią powieścią Banksa "Wspomnij Phlebasa", sięgnąłem po kolejny tom "cyklu" o Kulturze. Cykl, to w tym przypadku pojęcie dosyć umowne, ponieważ akcja "Gracza" osadzona jest po prostu w tym samym Wszechświecie co we "Wspomnij Phlebasa". Fabularnie jednak nie jest zbyt blisko przez to związana z tamtą powieścią.

W tym przypadku bohaterem jest najsławniejszy gracz Kultury, mistrz nad mistrzami w grach wszelakich, nie mający sobie równych (prawie). Dlatego też zostaje mu złożona (przez decydentów Kultury) propozycja udania się do odległego Imperium Azad, w celu rozegrania bardzo trudnej gry, bodaj najtrudniejszej we Wszechświecie (a co, rozmach musi być...). I główny bohater poleciał, a czytelnik mógł przez to śledzić ową dziwną rozgrywkę, w której zwycięska stawka to... imperium. Nie jest to jednak tak oczywiste od początku, jak wynika z opisu na okładce. Nie będę też w to tu wnikał, aby nie psuć przyjemności.

Trochę się rozczarowałem tą powieścią. "Wspomnij Phlebasa" było jednak... żywsze. Nie jest to powieść niedobra. Mimo wszystko dobrze mi się nad nią spędzało czas. A rozczarowanie wynikało z oczekiwań fabularnych. Tu było trochę statycznie i smutno a i główny bohater nie był tak interesujący, jak poprzednio. Styl Banksa nie zmienił się. To bardzo wciągająca powieść napisana w żywym stylu, co pewnie jest także zasługą tłumacza. Udało się Banksowi pokazać różnice kulturowe między dwoma mentalnościami: sztuczno-inteligentną Kulturą, coś jak liberalna demokracja a Imperium Azad, które przypominało mi orientalne imperium (Chiny, Japonia?) hermetyczne i izolujące się od reszty (wszech)świata. Nie było specjalnie odkrywcze ukazanie zderzenia takich dwóch mentalności i też autorowi, zdaje się, nie na tym przede wszystkim zależało, bo jest to pokazane mimochodem. Wynika niejako samo, z założeń fabularnych.

Na czym więc - na wszystkie demony piekieł - autorowi zależało, zapyta znudzony, a może już i zirytowany czytelnik tego posta. Odpowiadam: nie wiem, do diabła.

Gdybym wiedział, to albo podobałaby mi się ta powieść bardziej, albo bym ją przeklął i rzucił w kąt biblioteki miejskiej, skąd ją wyciągnąłem. Ot, fajna przygodowa powieść. Może trochę zatrzymana "na rozstaju dróg". Przeczytałem bez zbędnej ekscytacji, ale i bez nudy. Następnym razem sięgnę i po "Najemnika" Banksa. Gdybym miał ją jakoś luźno z czymś skojarzyć, to przychodzi mi tylko Mike Resnick na myśl, ale bez lekkości, dowcipu i ironii tegoż.
Tigana - 2008-07-24, 23:54
:
Jacek Piekara "Ani słowa prawdy"

Arivald z Wybrzeża to, chyba, obok Mordimera Madderdin najbardziej znana postać wymyślona przez Jacka Piekary. Po raz pierwszy sympatyczny mag pojawił się w opowiadaniu „To co najważniejsze” na łamach miesięcznika „Fenix” w 1992, aby od tej pory regularnie gościć na łamach czasopism i książek .
Kim jest Arivald? To samozwańczy mag, który dzięki wrodzonemu sprytowi, sile fizycznej, ale i mocnej głowie do trunków jest w stanie rozwiązać każdy problem - a tych autor mu nie oszczędza. Odparcie najazdu piratów, pokonanie wampira, czy sprawdzenie, co w krasnoludzkiej kopalni piszczy to tylko czubek góry lodowej. Nie mamy jednak do czynienia z fantasy pisaną „na serio”. Opowiadania o Arivaldzie to oprócz nieprawdopodobnych przygód maga przede wszystkim duża dawka humoru. Największą frajdę daje odnajdywanie nawiązań do klasyków gatunku (Tolkien, ale i Sapkowski), a także opisy działania lub powstania czarów. Chociażby takie zaklęcie teleportacyjne Gaussa, które powstało z bardzo prozaicznej przyczyny – umożliwiało jego twórcy wymykanie się na piwo i dziewki. Do tego mnóstwo barwnych dialogów, a także zabawa z konwencją fantasy.
„Ani słowa prawdy” to oprócz dobrej zabawy, równocześnie okazja to prześledzenia jak literacko rozwijał się Piekara, a także jak zmieniała się jego koncepcja cyklu – bądź co bądź poszczególne opowiadania dzieli prawie dziesięć lat. Tak jak już wspomniałem początkowo Arivald to nieudacznik, który jedynie swoją inteligencja tuszuje braki w magicznych arkanach. Z czasem staje się on coraz potężniejszym czarodziejem, a kolejne problemy, z którymi przychodzi mu się zmierzyć dotyczą losów nie jednego państwa, ale całego universum. Widać w tym paralelę do cyklu o Mordimerze Madderdin. Tam również, początkowo, autor bardzo oszczędnie dawkował informację o świecie i dopiero z czasem zaczął ujawniać szczegóły. O ile jednak w wypadku przygód inkwizytora był to duży plus, tutaj mam pewne wątpliwości. Porównując kolejne utwory widać jak mocno zmienia się ich charakter – ulatuje gdzieś lekkość i humor, a całość sprawia wrażenie pisanej bardziej na serio. Pojawiają się nagle nieznane krainy, dowiadujemy się o ciągnącej się latami wojnie, o której do tej pory była cisza. Co gorsza ta zmiana powoduje, że główny bohater przemienia się z rubasznego maga w tajnego agenta niewahającego się zabić wroga. W jego działaniach nie ma miejsca na subtelność czy spryt – w wypadku zagrożenia Arivald macha swoją magiczną różdżką i rozwiązuje problem.
Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że „Ani słowa prawdy” to jedna z najlepszych polskich książek fantasy. Kolejne przygody dzielnego maga i jego przyjaciół dostarczają czytelnikom mnóstwo przedniej zabawy. Oczywiście, że można zarzucić autorowi pewien schematyzm czy przewidywalność fabuły, ale przeważają zalety: humor, wartkość akcji, nieszablonowe postaci. I chyba tylko życzyć sobie trzeba żeby Jacek Piekara wrócił jeszcze do Arivaklda z Wybrzeża.
Tigana - 2008-07-29, 00:15
:
- This is madness.
- Madness? This is VanderMeer !


Miasto. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się czym tak naprawdę jest? Czy miasto to budynki, ulice, drzewa? A może ludzie, którzy tam mieszkają? Istota rozumna czy też martwy twór naszych rąk? Co powoduje, że chętnie odwiedzamy niektóre z nich, a inne omijamy? Położenie geograficzne, historia, atmosfera? Odpowiedzi na te pytania nigdy nie były i nie będą proste i jednoznaczne. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, miasta bezustannie nas fascynują. Stają się natchnieniem i przekleństwem poetów, pisarzy, naukowców. Jedną z takich „nawiedzonych” osób jest bez wątpienia Jeff VanderMeer, a dowodem jego fascynacji Ambergris.
O „Mieście szaleńców i świętych” łatwiej powiedzieć czym nie jest. Nie mamy na pewno do czynienia ze zbiorem opowiadań. Owszem są cztery czy pięć utwory spełniającą normy gatunkowe, ale nie stanowią one o charakterze książki. Nie jest to również dramat, pamiętnik ,komiks, czy opracowanie naukowe, chociaż odnajdziemy ich elementy. Książka VanderMeer’a jest po trochu wszystkim i niczym. Historią miłosną („Zakochany Dradin”), wykładem („Król Kałamarnic”), encyklopedią („Glosariusz Ambergriański”)
Jeśli jednak ktoś sądzi, że mamy do czynienia z książką składającą się z kilku odrębnych i niezwiązanych ze sobą części będzie w dużym błędzie. Tak jak w każdym mieście drogi się łącza, tak w Ambergris poszczególne opowieści stanowią część większej całość i żeby w pełni pojąć geniusz (szaleństwo?) autora należy przeczytać cały tekst od wstępu pióra Michaela Moorcocka, aż po notę biograficzną. Dopiero wtedy poszczególne kawałki układanki trafiają na swoje miejsce tworząc pełen obraz.
Co oprócz misternej konstrukcji oferuje „Miasto szaleńców i świętych”? Czytając jego książkę nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co czeka nas kilka stron dalej. Uczona monografia przeistacza się w bełkot szaleńca, a rozprawa o historii miasta przemienia się w ciąg długich przypisów, których, wedle słów autora, i tak nikt nie czyta. Jeśli dostajemy coś na kształt historii obrazkowej to razem z jej interpretacja i sylwetką twórców. Będąc świadkami rozmowy lekarza z doktorem tracimy poczucie rzeczywistości i sami nie wiemy, gdzie się znajdujemy.
Do tego dochodzi niepowtarzalny styl VanderMeer’a. Ciężki, barokowy dający czytelnikowi dużo satysfakcji, ale i wymagający pełnego poświecenia uwagi. „Miasto szaleńców i świętych” nie należy bowiem do grona książek lekkich, miłych i przyjemnych. Pisarz potrafi zaczarować plastycznymi opisami, oddziaływać na emocje, ale żeby osiągnąć ten stan trzeba naprawdę mocno „wejść” w tekst. Miejscami chce się przerwać lekturę, porzucić książkę i nigdy do niej nie wracać. I nie zdziwię się jeśli spora liczba czytelników tak robi.


W końcu samo Ambergis. Moloch, którego mieszkańcy poruszają się z planem miasta, chociaż i on nie obejmuje całości. Grzybianie, nawiedzeni artyści, żywi święci, karły i szaleńcy. Zapadłe dzielnice, opuszczone domy, festyny i wernisaże. Miłość, nadzieja i przekleństwo. Miasto, które nigdy nie zasypia. Miejsce, które nigdy nie zostanie poznane do końca.
Ocena „Miasta szaleńców i świętych” nie jest sprawą łatwą, ponieważ jak żadna inna książka wymaga ono indywidualnego podejścia. Niewątpliwie mamy do czynienia z dziełem nieszablonowym, w którym jednych zachwyci koncepcja, drugich styl autora, innych urzeknie sama treść. I każda z tych osób może być równocześnie usatysfakcjonowana i rozczarowana. Znajdą się też tacy, którym wizja VanderMeera nie przypadnie do gustu. Jedno jest pewne – ta książka nie pozostawia nikogo obojętnym. I jeśli taki nadrzędny cel postawił sobie autora to został on spełniony.

Ocena 9/10
Tigana - 2008-07-31, 00:38
:
Po okresie „artystycznej ciszy” Andrzej Pilipiuk zaatakował ze zdwojoną siłą. Jeszcze nie umilkły echa pierwszego tomu cyklu „Oko Jelenia” a na księgarskich półkach pojawiła się już kontynuacja „Srebrna Łania z Visby”. Wielbiciele Wielkiego Grafomana mogą więc być wniebowzięci, gorzej z recenzentami.
Podstawowym zarzutem, który postawiłem „Drodze do Nidaros” była mało wartka akcja. I niestety pod tym względem prawie nic się nie zmieniło. Przez większość fabuła najnowszej książki Pilipiuka toczy się w iście ślimaczym tempie i dopiero pod koniec nieco przyśpiesza. Oby był to dobry prognostyk na przyszłość. Inna sprawa, że z podobnym zabiegiem mieliśmy do czynienia również w pierwszej części więc wątpliwości pozostają.
Podobnie jak tempo książki zmianie nie ulega także zachowanie poszczególnych bohaterów. Marek i Staszek wciąż, w oparciu o zasłyszaną wiedzę, kombinują jak ułatwić sobie życie, ewentualnie zbić fortunę. Pomysł zacny, ale sceny, kiedy usiłują wytworzyć penicylinę albo dosłownie, strugają drewniany kalkulator wzbudzają uśmiech politowania. I przypominają jedną z przygód komiksowego Tytusa, który wykuł telewizor z kamienia. O wiele bardziej racjonalnie zachowuje się trzecia podróżniczka w czasie Hela – dla niej XVI wieczna Norwegia to prawie, że dom. Drze pierze, szyje, gotuje, dogląda podręcznej zbrojowni. Nie brakuje jej, tak jak towarzyszom, elektryczności, samochodu czy telefonów komórkowych. Co prawda trudno natknąć się na Moskali , ale kilku protestantów do zabicia zawsze się znajdzie. Przy postaci Heli warto zatrzymać się jeszcze z jednego powodu; otóż jej poglądy polityczne coraz bardziej zaczynają przypominać te lansowane przez samego autora np. rozmowa o Unii Europejskiej. Na szczęście jest to jeden z nielicznych wtrętów dotyczącej naszej współczesności.
Kiedy zawodzi element ludzki najlepsze okazują się zwierzęta, w tym konkretnym wypadku, Łasica. Kosmitka w futerku jest bezpośrednim nadzorcą chrononautów i non stop próbuje ich zmobilizować do intensywniejszych poszukiwań „Jeleniego Oka”. Początkowo stosuje głównie przemoc (zarówno fizyczna, jak i mentalną), z czasem stara się lepiej poznać swych podopiecznych. W oparciu o zasoby Biblioteki Narodowej pragnie zrozumieć emocje i motywy kierujące człowiekiem, a następnie wykorzystać je. Dzięki swej nieporadności Łasica wprowadza sporo zamieszania, a jej metodę na likwidacje chorób wenerycznych zapamiętam na długo.
Zgodnie z moimi przewidywaniami w „Srebrnej Łani z Visby” doszło do połączenia wątku podróżników w czasie i Hanzy, co stanowi jedną z nielicznych zalet powieści. Zamiast usypiać przy kolejnych rozważaniach dotyczących handlu na Bałtyku, opisach składania ksiąg, czy produkcji penicyliny możemy ekscytować się bitwami morskimi i chociaż do klasy„Galeonów wojny” Jacka Komudy im daleko, jest to jakaś atrakcja. Jeśli wierzyć słowom pisarza pojawiła się także szansa na alternatywną wizje świata – co jednak z tego wyniknie zobaczymy w kolejnych tomach. Być może to właśnie „wariacje historyczne” nadadzą cyklowi rumieńców.


Póki co dostaliśmy do rąk przeciętną powieść przygodową z elementami science-fiction. Co gorsza druga odsłona „Oka Jelenia” nie wnosi prawie nic nowego do cyklu, a dodatkowo powiela wady pierwszego tomu. Mamy więc wiernie (aż do znudzenia) odwzorowany świat późnośredniowiecznej Europy, nieciekawych bohaterów oraz, poza samą końcówką, za grosz wartkiej akcji. I chyba tylko talent pisarski Pilipiuka pozwala doczytać „Srebrnąj Łanę z Visby” do końca. Aż boje się pomyśleć, co będzie jeśli kolejne tomy będą pisane w podobnym stylu.

Ocena 5/10
Tigana - 2008-08-06, 00:36
:
„My name is Bond. James Bond” to bez wątpienia jedna z najsłynniejszych kwestii w historii kina. I nie ma się czemu dziwić, gdyż stanowi ona wizytówkę agenta Jej Królewskiej Mości, człowieka z licencją na zabijanie, miłośnika Martini (koniecznie wstrząśniętego) i niepoprawnego kobieciarza w jednej osobie. Równocześnie Bond to ikona popkultury, symbol jakości, niedościgniony wzorzec męskości. A wszystko to zawdzięczamy jego twórcy Ianowi Flemingowi, który w 1951 roku powołał do życia agenta 007. W sumie za życia angielskiego powieściopisarza powstało 12 powieści i 9 opowiadań o Bondzie; kolejne, mniej lub bardziej udane, książki ukazują się do dnia dzisiejszego. Jedną z nich jest „Piekło poczeka” pióra Sebastiana Faulksa.
Przyznam się, ze do tej pory postać Jamesa Bonda była mi znana jedynie z filmów. Pomimo tego, że jestem wielbicielem jego przygód, nie miałem zbytniej chęci aby sięgnąć po książkowy oryginał. Dla mnie agent 007 na zawsze pozostanie już Seanem Connory, Rogerem Moorem czy Pierce Brosmanem. Stąd też pierwszą trudnością, którą musiałem przezwyciężyć przy czytaniu „Piekło poczeka” było przyzwyczajenie się do czytania o Bondzie. Wystarczyło jednak parę stron, by przestało to mi przeszkadzać i mogłem oddać się przyjemności płynącej z lektury. Szkoda tylko, że nie było jej za wiele.
Połowa lat 60-tych. Szalony miliarder Juliusz Gorner pragnie za wszelką cenę zniszczyć Wielka Brytanie i tylko James Bond jest w stanie powstrzymać jego diaboliczny plan. Jest więc klasycznie i przewidywanie. Oczywiście nie można oczekiwać, że w tego typie książki główny bohater nagle zginie lub nie uda mu się pokonać szaleńca, ale sama fabuła składająca się z klisz znanych z książek i filmów nudzi. Tak jak w poprzednich książkach i filmach Bonda nie ominą dalekie i egzotyczne podróże (min Włochy, Iran), spotkanie z piękną kobietą czy pojedynek sportowy z głównym oponentem. Dobrze chociaż, że ten ostatni nie odbywa się w kasynie, a na korcie tenisowym. Tak naprawdę to do kompletu zabrakło tylko wizyty w pracowni Q i tak charakterystycznych dla cyklu gadżetów, ale to jedyne odstępstwa. Od utartego schematu Faulks nie uciekł nawet przy tworzeniu postaci. Gorner, podobnie jak poprzednicy, dr No czy Scaramanga, jest obdarzony skazą fizyczną („małpia ręka”), a za pomocnika służy mu charakterystyczny zabójca. No i oczywiście jest gadułą, która zamiast zgładzić 007 woli z detalami zdradzić mu cały plan, a na końcu się dziwi, ze mu się nie udało.
Oczywiście ktoś powie, że cała seria składa się właśnie z takich schematów, ale wystarczy spojrzeć na film „Casino Royal” by zauważyć, że Bonda można „uczłowieczyć”, uczynić go ciekawszą postacią. Zresztą sam początek „Piekło poczeka” był pod tym względem bardzo zachęcający – 007 jest zmęczony służbą i zastanawia się nad odejściem z wywiadu. Ba nawet odmawia pięknej kobiecie wypicia z nią drinka wieczorowa porą. Niestety wystarczyło kolejne zadanie od M, by nasz bohater poczuł wiatr w żaglach i akcja toczy się utartymi kolejami.

Nie udało się także Falkusowi oddać atmosfery odwiedzanych miejsc – nie poczułem orientu Iranu, ani przaśności sowieckiej Rosji. Sceny akcji są słabo napisane i nie czuć w nich ogóle emocji czy napięcia. Brakuje zwrotów akcji, a mająca zaskoczyć czytelników końcówka jest łatwa do przewidzenia. Nawet jeśli pojawia się w tekście szansa na niespodziankę to autor bardzo szybko wyjmuje asy z rękawa i psuje całą zabawę.
Czy warto więc sięgnąć po „Piekło poczeka” ? Jeśli jest się zagorzałym fanem 007 to na pewno tak. Oprócz poznania nowych przygód Bonda można wtedy bawić się w szukanie nawiązań do poprzednich części cyklu albo delektować się schematemrodem z klasycznych filmów z Seanem Connory. Osobom, które nie mają dużego sentymentu do cyklu zalecałbym raczej zakup innej książki.

Ocena 6/10
Ł - 2008-08-07, 21:24
:
Tyraela napisał/a:
Ł napisał/a:
Zabieram się tak wogóle do Nowego umysłu cesarza.

O ile pamiętam, to książka szalenie polecana przez mojego (nota bene zajebistego) fizyka - więc Łaku czekam na relację czy warto ;P

To zależy od tego jakie stawiasz wymagania. Piszę tę mini-recke głównie po to żeby nakreślić czego ja oczekiwałem od tej książki a mini dlatego że nie czuje się kompetentny do całościowej recenzji, pozatym ksiązka ta była/jest na tyle nośna że wiele skrajnie różnych opinii znajdziesz w sieci.
Mnie interesowały głównie związki przedmiotów zwyczajowo określanych jako ścisłe z dziedzinami trudnymi do rozpisania na cyferki (m.i. tytułowym umysłem), oraz ogólne kwestie związane z filozofią nauki. Pod tym względem ksiązka spełniła moje oczekiwania z nawiazką, jednak na dobrą sprawe tylko rozdziały I i X są tak naprawdę sednem książki. Wszystko co znajduje się po drodze to omówienie teorii z dziedzin matematyki, logiki, fizyki (klasycznej, m. kwantowej i postulowanej przez autora kwantowej teorii grawitacji), które są niejako wyjaśnieniami terminów z rodziałów I i X, również nazwiajzując do siebie nazwjzame. Czyli na dobrą sprawe mam wrażenie że gdyby była to publikacja naukowa to 80% wyleciałoby jaka zbyt banalna - za to dla zwykłych czytelników są to informacje jak najbardziej przydatne. Mnie tutaj różne rzeczy interesowały różnie - np większość o matematyce, m. kwantowej, przleciałem trochę po łebkach - doceniam piękno wzorów i przekształceń(któryych momentami jest sporo jak na książka popnaukową - zwykle w tego typu wydawnictwach wogóle nie ma wzorów i przeliczeń) ale interesowały mnie konkluzje (pozatym częśc wywodów wątpie iżbym był wstanie ogarnąć na szybko). Tak samo jak rozdział o kwantowej teori grawitacji też tylko przejżałem, mając na uwadze że ksiązka ta ma już sporo lat i poprostu nie opłaca się wnikać w teorie w powijakach, skoro obecnie prace nad nią posuneły się pewnie znacznie do przodu.Może dziwić co mają czarne dziury do funkcjonowania mózgu, ale na końcu książki autor łączy bardzo umiej\ętnie niemal wszystkie poruszane wcześniej tematy.
Autor nie sili się na obiektywność i wykłada swoje poglądy co bardzo cenie - jednocześnie zaznaczając że są to JEGO poglądy i wiele osób się z nimi nie zgadza - co cenię jeszcze bardziej. Posługuje się też językiem próbującym przybliżyć nawet krzesłu świat pojęć matematyczno-fizycznych, posługując się licznymi przykładami, angedotami i tym co lubimy najbardziej - obrazkami. W wielu miejscach wyraźnie sygnalizuje że upraszcza na potrzeby tej publikacji a problem w rzeczywistości jest bardziej zawiły.
Mnie osobiście książka bardzo podeszła, skończyłem ją czytając równomiernie w tydzień, co jak na 500 stron nie-beletrystyki uważam za niezły wynik. Urzekło mnie końcowa synteza w której autor miesza fizyke, matematyke i pamiętniki Mozarta, dając wyraz zaskakującej i fascynującej konkluzji. Szczerze polecam, szczególnie osobą które będa podchodziły do tej książki z podobnym mojemu kluczem zagadnień wanna-see, możliwe że w tak szerokiej tresci z innym kluczem można nacieszyć się innymi rzeczmi albo zabrać stanowisko sceptyczne.

(Nowy umysł cesarza - Roger Penrose)
coorchuc - 2008-08-07, 23:18
:
Ewangelia według Marii, matki Jezusa - Marek Halter

Przyznam, że miałem z tą książką serię mniejszych i większych zgryzów. Wybrałem ją, bo od dziecięcych czasów mam słabość do bajkowo opowiadanych historii – zwłaszcza takich z nutką autentycznośći. Działa to również i na histori autentyczne opowiadane z dużą nutką bajkowości...
Zadziałał więc stary dobry grzech ciekawości.

Zanim otworzyłem okładki tej książki zastanawiałem się czy nie mam do czynienia z którymś kolejnym apokryfem, czy może jednak kolejna współczesna fikcja próbująca żerować na chwytliwych tytułach tajemnic biblijnych. Moje pierwsze rozmyślania wzbudził fakt, że autorem jest Polak o żydowskim pochodzeniu. Wydawało mi się to o tyle dziwne, że do tej pory ewangelie
wszelkiego typu kojarzylem z czasami opisanymi w Nowym Testamencie – czyli w tej części historii religii, której wyznanie mojżeszowe nie uznało. Jak więc rozumieć ten przypadek?
Druga myśl pojawila się jako efekt błędu - jednego z największych i najchętniej popełnianych wśród czytelników kryminałów. Zajrzałem na ostatnią stronę i ujrzałem tam coś, co sprawiło, iż byłem przekonany, że mam właśnie do czynienia z następną, standardową książką o tułaczce i cierpieniach Ludu Wybranego. Poczułem się tym zniechęcony, ale słowo się rzekło i rozpocząłem lekturę.

I tu książka mnie zaskoczyła – czytałem ją i cały czas zastanawiałęm się, gdzie i kiedy pojawi się nawiązanie, do sekretu z ostatniej strony. Ne pojawiło się. W zamian autor opowiedział mi baśń o losach rodzin z Galilei. Baśń obfitowała w kolorowe pejzaże, wnikliwe spojrzenie na charaktery bohaterów oraz nieoczekiwane wydarzenia. Postaci wydawały się jakoś znajome, ale zawsze było z nim coś nie tak,... albo inne imię, albo stan cywilny, albo charakter. Wszystko się poukładało, gdy na koniec Herod przeprowadził spis powszechny.

Nie mogę do końca przekonać się czy jest to “Ewangelia według...” czy raczej “Ewangelia o...”. Jeśli za materiał porównawczy weźmiemy czterech ewangelistów – to nie jest nawet ewangelią, gdyż opowiada o kilku latach przed narodzinami Jezusa. Niemniej jednak jest tu element tytułowej “Dobrej Nowiny” - choć podany w dość nietypowy i trochę zaskakujący sposób, gdy główna postać zdaje sobie sposób, iż rewolucję przeprowadzić może tyko jedna osoba.

Pomijam własne czepliwe myśli związane ze standarowym rozumieniem pewnych słów i pojęć. Książka jest dla mnie zaskakująca przynajmniej w kilku aspektach – mężczyzna pisze o kobiecie umniejszając role męskie; rodak Marii z Nazaretu pisze o nadejściu nowej religii, a powszechnie znana historia zyskuje jeszcze jedno oblicze.
Tigana - 2008-08-08, 23:15
:
Kiedy zaczynałem lekturę „Upadek królów” Dawida Gemmella obawiałem się, że książka, która powstała już po śmierci pisarza nie dorówna wcześniejszym tomom Uczucie niepokoju podsycało także samo polskie wydanie. Dotychczasowego tłumacza (Zbigniew A. Królicki) zastąpił nowy (Patryk Sawicki), a pierwsze blurby sugerowały wprowadzenie przez niego nowego nazewnictwa( zamiast Wielka Zieleń - Wielką Łąką) . Z drugiej strony byłem ciekawy jak autor zakończy historię dzielnego Heliakona, pięknej Andromachy i gawędziarza Odyseusza. Na szczęście dla czytelników skończyło się na obawach – finałowa część trylogii nie ustępuje poprzednikom, a nawet je przewyższa, zaś tłumacz sprawił się bez zarzutów. Owszem na siłę można się przyczepić, że w 2-3 momentach zabrakło ciągłości tekstu (zdania - łącznika pomiędzy poszczególnymi akapitami), ale to drobiazgi.
Tworząc „Upadek królów” Gemmell stanął chyba przed najtrudniejszym zadaniem w swojej pisarskiej karierze. Ostatnia część „Troi” jest bowiem najmocniej z całej trylogii oparta na eposie Homera. Jak więc napisać książkę, która pozostając w zgodzie z treścią „Iliady”, nie będzie równocześnie przewidywalna? Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły i psuć przyjemności z czytania powiem krótko – na kartach książki raz jeszcze okazało się, że każdą, nawet najbardziej znaną opowieść można opowiedzieć w nowy, zajmujący sposób. Mamy więc zarówno wszystkie kluczowe elementy znane z dzieła Homera : oblężenie miasta, pojedynek Achillesa z Hektorem, „konia trojańskiego”, a jednocześnie Gemmell przyszykował dla czytelników wiele niespodzianek.
„Upadek królów” to przede wszystkim powieść batalistyczna. Tutaj już nie ma miejsca na zawiłe intrygi polityczne, o racjach stron konfliktu decyduje liczba wojowników i okrętów. Tak jak u Homera po jednej stronie stają żądny władzy Agamemnon, dzielny Achilles, przebiegły Odys , po drugiej dumny Priam, szlachetny Hektor, odważny Heliakon. Co istotne pisarz nie koncentruje się na samym oblężeniu Troi - walka będzie się także toczyć na równinie otaczającej Ilion jak i Wielkiej Zieleni.
Chyba żaden inny pisarz nie potrafi tak plastycznie opisać bitwy jak czynił to Gemmell. Czytając opisy zmagań Mykeńczyków i Trojan można wręcz odnieść wrażenie, że sami znajdujemy się na polu walki. Czujemy zapach krwi, ciężar zbroi, pot zalewający oczy. Stajemy się świadkami wielkiego męstwa, ale i zwykłego tchórzostwa. Bitwy pokazywane są zarówno z perspektywy pojedynczych żołnierzy, jak i z „lotu ptaka” co znacznie ułatwia śledzenie przebiegu walk, a także pozwala wczuć się w rolę uczestników konfliktu. Warto jednak zaznaczyć, że podobnie jak w poprzednich tomach sympatia pisarza jest zdecydowanie po stronie obrońców Troi – poza nielicznymi fragmentami Agamemnon i jego wojska są przedstawiani jako barbarzyńcy lubujący się w zabijaniu i gwałtach. Tylko Andromacha nie widzi zbytniej różnicy pomiędzy czynami Heliakona i Mykeńczykami, jest to jednak odosobniony przypadek.

Opis działań wojennych nie przesłania jednak tego, co w prozie Gemmella zawsze było najważniejsze – bohaterów. Na kartach „Upadku królów” nie ma za wiele nowych postaci. Autor, moim zdaniem słusznie, wolał domknąć wszystkie stare wątki niż tworzyć kolejne. Nie oznacza to jednak, ze wciąż będziemy mieli do czynienia z tymi samymi bohaterami. Poszczególne postaci zmieniają się, dojrzewają, a jednocześnie nie tracą cech, za które czytelnicy zdążyli je polubić. Największą metamorfozę przechodzi chyba postać Achillesa, który w „Tarczy gromu” przypominał bardziej bezmózgą maszynę do zabijania niż człowieka, a teraz nabiera cech prawdziwego herosa. Ta przemiana jest tak mocna, że w trakcie jego pojedynku z Hektorem trudno jest powiedzieć komu powinniśmy życzyć zwycięstwa. Zresztą każda z postaci , może oprócz Agamemnona, ma swój ludzki wymiar – popełniają błędy, potrafią zabić bez zmrużenia oka, ale i okazać szlachetność. W dodatku los jaki przeznaczył im autor jest trudny do przewidzenia – nawet trzymając się przekazu Homera Gemmell nie raz potrafi zaskoczyć
Już w poprzednich tomach o losach bohaterów decydowało przeznaczenie. W ostatniej części „Troi” jest to jeszcze bardziej widoczne. Pomimo ludzkich starań słowa delfickiej przepowiedni i wróżby Kasandry muszą się spełnić. Bo chociaż w świecie stworzonym przez Gemmella bogowie zdają się nie mieć bezpośredniego wpływu na ludzkie czyny i tak nad mieszkańcami Wielkiej Zieleni ciąży fatum. Inna sprawa, że te słowa mogą być interpretowane na wiele sposobów.
Pod koniec książki Andromacha mówi do syna ” (…)bajarze nie giną dopóty, dopóki żyją ich opowieści” prorocze to słowa. Dawid Gemmell umarł, ale pozostawił po sobie książki, które są i będą świadectwem jego życia. Podobnie z Troją – pomimo tego, że zniszczona pozostała nieśmiertelna w strofach Homera. Historia o cudownym mieście, wielkich bohaterach i zwykłych ludzkich namiętnościach. „Upadek królów” to zwieńczenie tej legendy – a dzięki talentowi pisarza i jego żony Stelli szansa na odkrycie jej na nowo. Warto.

Ocena 8/10
Tigana - 2008-08-10, 22:59
:
Na najnowszą książkę z cyklu o Mordimerze Madderdin czekałem z ciekawością. Otwarte zakończenie „Łowców dusz” dawało Jackowi Piekarze duże możliwości na poprowadzenie fabuły w najmniej przewidywalnym kierunku. Tymczasem autor zrobił nieoczekiwaną woltę i zamiast oczekiwanej przez wszystkich powieści „Czarna zaraza” zapowiedział pojawienie się trzech zbiorów opowiadań traktujących o młodości głównego bohatera. Nasuwa się pytanie: czy autor nie ma koncepcji na ciąg dalszy serii? A może postanowił wyeksploatować pomysł do ostatniej litery? Jakby nie było przed „Płomieniem i krzyżem” stanęło trudne zadanie – książka musiała nie tylko sprostać oczekiwaniom czytelników, ale także udowodnić, że autor wciąż ma świeże pomysły, którymi jest w stanie zaciekawić .
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po przeczytaniu pierwszego akapitu to rezygnacja z narracji pierwszoosobowej. Ma to przynajmniej dwie zalety. Po pierwsze autor darował nam ciągłe zapewnienia Mordimera, co do jego pobożności i skromności, a dodatkowo zyskaliśmy okazje na spojrzenie na alternatywny świat z różnych perspektyw, a nie tylko okiem fanatycznego inkwizytora. Ostrzegam jednak, że osoby, który spodziewają się rozległych opisów czy historycznego wykładu o „piekarowym” uniwersum mogą poczuć się zawiedzione. Autor, podobnie jak w poprzednich książkach cyklu, wciąż dawkuje informacje i nie ujawnia wszystkich szczegółów.
Wraz ze zmiana narracji zmienili się także bohaterzy. Mordimer, chociaż jest kluczową postacią wokół której rozgrywa się cała intryga, bierze czynny udział tylko w jednym opowiadaniu („Płomień i krzyż”) W pozostałych o wiele większa rolę odgrywają jego matka (tytułowa „Piękna Katarzyna”) oraz inkwizytor Arnold Lövefell, którego kreacja to bodajże największy atut książki. Jest to postać podobna z charakteru i usposobienia do Madderdina, a równocześnie mocno się od niego różniąca. Łączy ich szczere oddanie służbie oraz łatwość w podejmowaniu nawet najtrudniejszych decyzji z nią związanych. Jednocześnie Lövefell wydaje się bardziej ludzki – potrafi wynagrodzić czyjś bezinteresowny dobry uczynek. O ile po Mordimerze zostawał tylko zapach spalonych ciał i łzy poszkodowanych, działania nowego bohatera potrafią odmienić czyjeś życie i to na lepsze. Równie, a może nawet ciekawsza, od doraźnej służby Lövefella wydaje się być jego przeszłość, która rzuca nieco światła na sekrety Wewnętrznego Kręgu Inkwizycji.
Wprowadzenie nowych postaci nie oznacza jednak, że na kartach opowiadań nie spotkamy starych, dobrych znajomych. Wręcz przeciwnie takie postaci jak ówczesny kanonik Gersard czy tajemniczy Marius von Bohenwald również będą miały spory wpływ na koleje losu młodego Mordimera.
Kilka słów warto poświecić samym opowiadaniom. Tak jak już wspomniałem traktują one o wydarzeniach poprzedzających te ze „Sługi bożego” i pokazują kluczowe momenty, które ukształtowały przyszłego inkwizytora. Poznajemy zatem dzieciństwo Madderdina, ujawnione zostają szczegóły jego udziału w bitwie pod Schengen , w końcu dowiadujemy się w jaki sposób dostał się do szkoły dla inkwizytorów. W porównaniu z poprzednimi zbiorami opowiadań najnowsze utwory są ciekawsze i nielicząc pierwszego mniej przewidywalne Co ważne Piekara zrezygnował z kumulowania zbyt dużej liczby zagadek bez odpowiedzi. Owszem, na część z ich przyjdzie nam poczekać, ale sporo znajduje rozwiązanie w kolejnych opowiadaniach. Nie odczuwa się także schematyzmu – każdy z utworów jest nieco inny. Jak dla mnie numerem jeden w zbiorze jest tytułowe „Płomień i kurz”, którego akcja rozgrywa się na ziemiach ogarniętych chłopską rebelią. Już pierwsze zdanie świetnie wprowadza nas w klimat tamtych wydarzeń: „Arnold Lövefell siedział na pniu drzewa i ogryzał podpieczone w ogniu, na pół surowe ludzkie mięso” A to dopiero początek jego wyprawy w krainę, która mogłaby posłużyć Dante jako wzór do opisu piekła.
„Płomień i krzyż” to zbiór czterech, wartych przeczytania opowiadań. Książka jest skierowana przede wszystkim do wielbicieli cyklu, ale dzięki swojej konstrukcji mogą po nią śmiało sięgnąć osoby, które do tej pory nie miały okazji czytać opowiadań o Mordimerze Madderdin. Ciekawie skonstruowany świat, intrygujące postaci, mroczny, niepowtarzalny klimat to bezsporne atuty zbioru. Do tego należy dodać sporą dozę okrucieństwa i wisielczego humoru. Jeśli więc ktoś jest wielbicielem takich klimatów zachęcam do lektury.

Ocena 7/10

Tigana - 2008-08-12, 22:40
:
Od samego początku „Fabryka Słów” była kojarzona z polskimi autorami. To właśnie dzięki temu wydawnictwu na księgarskich półkach zaistnieli Andrzej Pilipiuk, Jarosław Grzędowicz, Anna Kańtoch czy Jakub Ćwiek. Jednakże od pewnego czasu coraz więcej miejsca w zapowiedziach „Fabryki” zajmuje literatura obcojęzyczna. Zmiana profilu? A może rodzimi twórcy nie są w stanie zaspokoić potrzeb rynku? Jaki by nie był powód fakt pozostaje faktem – seria „Obca krew” już na dobre zagościła na naszym rynku. Nie zmienił się tylko poziom.
„Cena krwi” Tanyi Huff otwiera cykl powieściowy, którego głównymi bohaterami są prywatna detektyw Vicki Nelson i pięćsetletni wampir Henry Fitzroy. Oś fabuły stanowi polowanie na sprawcę serii zabójstw. Ofiary nie łączy nic poza jednym faktem – ich ciała zostały pozbawione krwi. Dla niej dochodzenie stanowi miłą odmianą od śledzenia niewiernych małżonków, on traktuje je jako zabezpieczenie swojej prawdziwej tożsamości. Samotnie żyjący mężczyzna, który porusza się tylko po zmroku idealnie pasuje do gazetowego wizerunku krwiopijcy. Kiedy los łączy ich ścieżki rozpoczynają wspólne polowanie na nieuchwytnego mordercę.
Sztampa – to słowo najbardziej pasuje mi do oceny „Ceny krwi” . Książka począwszy od mało zajmującego początku, poprzez standardowy środek prowadzi do przewidywalnego finału. Zabrakło natomiast miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji, ciekawych bohaterów czy choć odrobinę własnej fantazji. Czytając powieść Huff odniosłem wrażenie, że cały czas stykam się z kliszami z seriali w stylu „Buffy - pogromca wampirów” czy „Archiwum X”. I to takimi z ze słabszych odcinków. Pomimo najszczerszych chęci udało mi się odnaleźć w „Cenie krwi” jedynie kilka elementów (i to trzeciorzędnych), które wyróżniałby tą powieść. Tylko czy fakt, ze główna bohaterka jest prawie niewidoma, a wampir to porządny katolik stanowią o nowej jakości?
Same postaci to kolejny standard. Vicki Nelson, która z powodu wzroku odeszła z policji przypomina setki prywatnych detektywów zamieszkujących powieści kryminalne. Diabelnie inteligentna, uwikłana w romans, non stop wpadająca w kłopoty. A Fitzroy? Szarmancki krwiopijca obdarzony nadludzką siłą i szybkością, a równocześnie obawiający się promieni słonecznych. O czosnku i srebrze nic nie wiadomo.
Słabo wypada także świat przedstawiony. Akcja rozgrywa się w Toronto, ale równie dobrze mogłaby mieć miejsce w każdej innej metropolii. Zabrakło cech charakterystycznych dla tego miasto, czegoś co świadczyłoby o jego niepowtarzalności. W wielu kryminałach czy horrorach miejsce akcji jest samo w sobie ważnym bohaterem książki, tutaj niemym i ślepym świadkiem dokonywanych zbrodni. Być może mieszkańcy Toronto odnajdą tu swojskie klimat, ja nie byłem w stanie.
Pojawienie się w fabule książki wampira sugerowało, że gdzieś poza granicami normalności istnieje inny, bardziej złowrogi świat. Niestety w „Cenie krwi” nie będzie nam dane się o tym przekonać. Oprócz Fitzroya i dwóch czy trzech demonów świat nadprzyrodzony jest nieobecny. Porównując wizję Huff do takiego „Mojego własnego diabła” Mike’a Careya nawet nie wypada. Ktoś mi zarzuci, że nie ta półka, ale przecież wspomniana już „Buffy” to podobny poziom, a autorka nawet do niego nie jest w stanie się zbliżyć.
Czy „Cena krwi” ma więc jakieś zalety? Na dobrą sprawę w „Cenie krwi” spodobał mi się jeden wątek – podgrzewanie „wampirzej” atmosfery przez brukowce prowadzi do „polowań na czarownice”, na których efekty nie trzeba długo czekać. No i jeszcze ciekawostka – powieść powstała w 1991rroku, a więc bohaterowie nie posiadają jeszcze telefonów komórkowych. Fajnie się czyta jak szukają budek telefonicznych lub odbierają pagery.
Reasumując – „Cena krwi” to mierna książka. Stereotypowe postaci, mało wciągająca akcja, przewidywalne zakończenie to podstawowe wady. Do tego tłumaczenie – nie jestem w stanie podać konkretnych przykładów, ale ogólnie odniosłem wrażenie, że jest ono mało płynne, zgrzytało. Mam trochę żalu do „Fabryki”, że wydała tak słabą pozycję. Nie wierzę, że wśród setek, a może i tysięcy zachodnich autorów nie znalazłoby się kilku lepszych. I tylko mam nadzieje, że inne cykle wydane w ramach „Obcej krwi” będą stały na wiele wyższym poziomie.

Ocena 3/10
Tigana - 2008-08-15, 00:04
:
Gdybym najnowsza powieść Jakuba Ćwieka „Ciemność płonie” powstała załóżmy na to rok wcześniej to jej recenzję zaczął bym od narzekania na kondycje polskiego horroru. Że książek jak na lekarstwo, a jak już powstaną to ich jakość woła o pomstę do nieba. Tymczasem ostatni rok określiłbym przełomowym. Pojawiły się dwie książki Łukasza Orbitowskiego, antologia współczesnych opowiadań grozy, „Błędy” Jakuba Małeckiego, a na jesień wydawnictwo "Red Horse” szykuje jeszcze parę atrakcji. Powodów do narzekania więc specjalnie nie ma i z czystym sumieniem mogę zabrać się do recenzowania.
Budynek dworca centralnego PKP w Katowicach to jedna z najbardziej charakterystycznych budowli w mieście. Budowany przez ponad 10 lat początkowo był miejscem reprezentacyjnym, z czasem zaniedbany zaczął tracić swój pierwotny blask. Jego nową wizytówką stały się brudne i śmierdzące hale, powybijane szyby, gromady koczujących bezdomnych. I to właśnie miejsce niebezpieczne, a zarazem w jakiś sposób fascynujące, stało się miejscem akcji najnowszej książki Ćwieka.
Jej głównych bohaterów stanowi grupka bezdomnych skupiona wokół charyzmatycznego „Literata”. Każdy z nich ma swoją historię – najczęściej smutną i gorzką. Kiedyś żyli pośród nas, dzisiaj z powodu różnych kolei losu zmuszeni są do dworcowej egzystencji. Pomimo tego, a może właśnie dlatego posiadają swój specyficzny honor i kodeks – opiekują się sobą nawzajem, starają się nie żebrać, a na utrzymanie zarabiają mniej lub bardziej uczciwą pracą. Bezdomni przypominają tutaj nieco wampiry, z tym, że „dzienne”. Dopóki świeci słońce mogą przebywać poza dworcem, prowadzić w miarę normalne życie. Z chwilą, gdy zapada zmrok wracają i kryją się na terenie swojego azylu. Jeśli nie zdążą mogą stać się ofiarami Ciemności, która płonie.
Powieść Ćwieka tchnie realizmem - gdyby wątek zrezygnować z wątku metafizycznego dostalibyśmy przejmujący obraz współczesnej Polski. Autor w posłowie nie ukrywa, że opis życia na dworcu nie jest wymyślony, ale w dużej mierze oparty na jego własnych obserwacjach. Podejrzewam, że podobnie jest z samymi bohaterami powieści – pisarz zna katowickich bezdomnych i spędził na rozmowach z nimi wiele godzin. Być może to co dostaliśmy do ręki to, niczym zapiski „Literata”, fragment ich prawdziwego życia. Ze swojej strony, jako bywalca dworca w Katowicach, mogę dodać, że większość opisanych miejsc ma swoje prawdziwe odpowiedniki, a sama książka może spełnić rolę przewodnika.
Jednak „Ciemność płonie” to przede wszystkim horror. Autor wie jak straszyć i pamięta o tym, co najważniejsze: najgorsze koszmary kryją się wewnątrz człowieka. Stąd brak „krwawych” opisów rodem z Mastertona; w zamian Ćwiek koncentruje się na stanie psychiki bohaterów. Sceny, kiedy bezdomni muszą stawić czoła Ciemności, a równocześnie walczą z własnymi lękami zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Na plus powieści zaliczyłbym także liczne niedomówienia. Wielu twórców horrorów stara się w swoich książkach wytłumaczyć wszystko co niezwykłe, nie zostawiając czytelnikom cienia szansy na własną interpretacje. Nawiasem mówiąc nie uniknął tego błędu w swojej debiutanckiej książce „Liżąc ostrze” sam Ćwiek. Tym razem nie dostajemy jasnej i klarownej wykładni czy jest sama Ciemność, dlaczego dworzec stanowi azyl, czym są tajemnicze medaliony. Pada parę hipotez, być może, któraś z nich jest prawdziwa, ale tego nigdy się nie dowiemy.
Co można zarzucić najnowszemu dziełu twórcy „Kłamcy”? Mimo wszystko zbyt duże tempo akcji – dzieje się dużo i chwilami brakuje chwili na uspokojenie i przemyślenie tego , co przed chwilą przeczytaliśmy. Niedopowiedzenia, o których wyżej chwaliłem mają też pewną wadę – nie wiemy dokładnie, co spowodowało agresję Ciemności. Dlaczego bezdomni, którzy z nią przez całe lata nagle stają się jej ofiarami? Kara za złamanie nie pisanych zasad czy przemyślana długofalowa ofensywa? Zakończenie również wydaje się nieco nie dopracowane, jakby urwane; zabrakło jakiejś finałowej sceny. No i jeszcze wątek Heńka – po pierwsze jak na takiego wygę to za łatwo daje się podejść, po drugie chociaż jego postać jest dobrze wpompowana w „dworcowe” środowisko mnie osobiście nie pasuje do całej książki.
„Ciemność płonie” to kolejny sygnał że Jakub Ćwiek z każdą książką pisze coraz lepiej. Po interesującym, chociaż nie pozbawionym wad „Liżąc ostrze”, dostajemy kolejny horror. Znacznie lepszy, ciekawszy, a przed wszystkim oryginalniejszy. Okazuje się, że nie trzeba „budować” gotyckich zamków z lochami, a wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Przecież prawdziwy strach i lęk zawsze mieszkają blisko nas. Nie wierzysz? Pociąg do Zamkowej Górki codziennie czeka na ciebie.

Ocena 7/10
Romulus - 2008-08-19, 21:13
:
Tytułem wstępu :) :
a) powiedzmy, że to recenzja, ale jeśli tu nie pasuje to przeklejcie gdziekolwiek :)
b) "przeklejam się", ale nie dam rady w tym przypadku wysilić się na "dwa razy inaczej o tym samym" :)

Do rzeczy:

IAIN M. BANKS - NAJEMNIK
Za mną kolejne spotkanie z Banksem, po Wspomnij Phlebasa i Graczu.
Powieść ponownie rozgrywa się w "realiach" (wszech)świata Kultury i ponownie nie jest związana fabularnie z poprzednimi powieściami.

Wydaje się, że bohaterem jest osobnik, który nazywa się Cheradenine Zakalwe - były tajny agent Kultury, który wiedzie "leniwe" życie: spiski, intrygi, przewroty wojskowe, dopóki na jego drodze nie staje Diziet Sma, groźna, piękna i wyuzdana kobieta, która werbuje go do kolejnej misji w szeregach Kultury. Tak rozpoczyna się akcja. A dla mnie dosłownie ta powieść rozpoczęła się od początkowej, smakowitej wymiany zdań (cytuję, bo smakowite - umieściłem zresztą w swoim podpisie):

"- Powiedz mi, co to jest szczęście.
- Szczęście? Szczęście... to budzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną...namiętną... wielokrotną morderczynią.
- O cholera. Tylko tyle?"

Kiedy je przeczytałem, wiedziałem, że w odróżnieniu od GRACZA (mojego poprzedniegop spotkania z twórczością tego autora), ta powieść da mi wszystko czego oczekuję od dobrej rozrywki: niezbyt skomplikowaną, ale jakże inteligentną i przewrotną intrygę (w życiu się nie domyślicie jednej "przewrotki"), w wiarygodnym i nie-koturnowym świecie, bez rozbuchania epickiego prowadzącego do rozdymania powieści na setki stron (Banks zmieścił się w trochę ponad 350) - uwaga! pisze to człowiek, dla którego jedną z miar dobrej powieści jest jej objętość.

Iain M. Banks jest zdecydowanie utalentowanym pisarzem, bo książka "niesie" lekko poprzez stworzoną fabułę, obdarowując czytelnika naprawdę ciekawymi i niebanalnymi postaciami. Wydawałoby się na początku, że to Cheradenine Zakalwe będzie tu postacią główną, ale to chyba zasugerowanie się blurbem każe tak przypuszczać, bo "rządzi" tak naprawdę wyuzdana i groźna Diziet. Jak widać, wizytówką powieści Banksa (przynajmniej tych trzech, które przeczytałem) są niebanalne nazwy głownych bohaterów, co więcej - idą za nimi równie niebanalne charakterystyki postaci.

Celowo nie wnikam głębiej w fabułę, aby niezdarnością nie zepsuć tej świetnej uczty. Ogólnie napiszę, że to (dla mnie) fantastyka (czy też s-f) rozrywkowa najwyższej próby. I chyba nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że takich powieści powstaje współcześnie bardzo mało, albo giną one w natłoku ohydnej pulpy zalewającej rynek. A sam Banks jest przykładem pisarza głównonurtowego, który w sposób inteligentny potrafi stworzyć ciekawą i świetnie napisaną powieść z nurtu "rozrywkowego". Jedyną wadą Banksa jest to, że jest wojującym socjalistą, ale mu to wybaczam, bo świetnie pisze. Waham się jeszcze przed nazwaniem tej powieści arcydziełem w swoim gatunku. Śmiem twierdzić (w porywie uczuć), że to nie jest "tylko" fantastyka, bo obserwacje społeczne, obyczajowe i polityczne są tu obecne i znaczące. A finał zwalił mnie z nóg. Powieść ta pewnie jakieś wady posiada, ale nie będę ich szukał (stąd ta recenzja to bardziej "recenzja"), bo w zasadzie niczego mi one nie zepsuły, niczego nie przesłoniły, więc zatem może nie są to i wady...

Nie wiem, czy znajdziecie tą powieść w księgarniach. Ja ją wygrzebałem w bibliotece miejskiej. Została wydana przez Prószyńskiego w 1999 r. (jeszcze w serii z Nową Fantastyką). Bez wątpienia dla mnie to rarytas i muszę jej poszukać, bo po przeczytaniu odczuwam głęboką potrzebę włączenia jej do mego księgozbioru.
Tigana - 2008-08-20, 23:43
:
„Niespokojni” to kolejny kryminał z serii książek o Charlie „Bird” Parkerze autorstwa Johna Connelly’ego. W Polsce do tej pory ukazały się cztery części cyklu („Wszystko martwe”, „Kraina cieni”, „Morderczy gatunek” „Biała droga”) , wciąż niewydana pozostaje powieść „The Black Angel” . Na szczęście poszczególne książki są tak skonstruowane, że można je bezproblemowo czytać bez znajomości poprzednich części, chociaż czytelnik traci w ten sposób sporo smaczków.
Cechą wyróżniającą twórczość Connolly’ego spośród setek pisarzy jest umiejętne połączenie wątków kryminalnych i metafizycznych. „Bird” po stracie rodziny zyskał umiejętność kontaktowania się ze światem zmarłych. Nie mamy jednak do czynienia z kolejnym detektywem-medium. Tutaj więź jest bardziej subtelna – Parker wyczuwa obecność duchów, czasem miewa przeczucia. Niestety co wielu nazwałoby darem staje się przekleństwem. Ciągły kontakt z „tamtą stroną” utrudnia założenie nowej rodziny, a kolejne śledztwa dziwnym zbiegiem okoliczności często prowadzą go poza granice ludzkiego poznania.
Nie inaczej jest w wypadku „Niespokojnych” . Rutynowa sprawa, w założeniu mająca polegać na zapewnieniu bezpieczeństwa klientki zmienia się w koszmar. Osobą nachodzącą młodą kobietę okazuje się były płatny morderca Frank Merrick, a śledztwo wiedzie w świat dziecięcej pornografii i siatki pedofilii. Na domiar złego pojawiają się „Wydrążeni Ludzie” i już nic nie jest normalne.
Najnowsza powieść Connolly’ego jest „brudna”. Już sama tematyka, molestowanie seksualne dzieci, nie daje żadnych złudzeń. Od samego początku wiadomo, że nawet odnalezienie i ukaranie winnych nie cofnie czasu. Zbrodnia została popełniona, a bohaterom książki pozostaje tylko zemsta. Frank Merrick to człowiek ogarnięty obsesją odnalezienia córki. Kiedyś obiecał, że będzie ją zawsze chronił i teraz nie spocznie dopóki nie wyjaśni okoliczności jej zniknięcia. I nie wymierzy swojej wizji sprawiedliwości. Sam Parker, chociaż stoi po właściwej stronie, nie waha się złamać prawa, by dopiąć celu. Szantaż, włamanie czy zastraszanie to jego podstawowe metody pracy. Tylko czy szlachetne pobudki usprawiedliwiają każdy czyn? To może ocenić tylko Egzekutor.
Chociaż „Niespokojni” to dobry i wciągający kryminał nie jest on pozbawiony kilku wad. Przede wszystkim bardzo powoli rozkręca się intryga – przez pierwsze dwieście stron śledztwo stoi w miejscu i dopiero później tempo powieści wzrasta. Jest to o tyle dotkliwe, że „Bird” niemal od początku domyśla się, gdzie leży kryje się źródło zła. Niestety – zamiast szybko rozwiązać sprawę główny bohater woli zbierać informacje, oglądać obrazy, odwiedzić kochankę. Spory minus to również łatwość, z jaką czytelnik domyśla się, kto stoi na czele grupy pedofilii. Jako wielbicielowi cyklu o Parkerze bardzo brakowało mi ostrych wejść pary jego nieodłącznych współpracowników – Louisa i Angelo. Niestety tym razem ich udział w książce to jedynie epizod. A szkoda, bo opis krwawych jatek, które urządzali do spółki z „Birdem”, kolejnym rodzinom mafijnym zawsze był mocnym punktem powieści Connolly’ego. Nie znajdziemy również w „Niespokojnych” barwnych kreacji „czarnych” charakterów na miarę Cyrusa Nairna („Biała droga”) czy pana Pudda („Morderczy gatunek”) Owszem Frank Merrick ma spory, ale nie został on, według mnie, do końca wykorzystany. Zabrakło w nim jakiejś nutki szaleńca, która wyróżniłaby go z tłumu.
Pomimo tych wszystkich wad najnowsza powieść irlandzkiego pisarza jest rzeczą godną uwagi. Powyższe mankamenty są bowiem zrekompensowane przez oryginalne połączenie kryminału z elementami grozy, specyficzny klimat oraz sporą dozę czarnego humoru. „Niespokojni” z pewnością nie są książką dla każdego, ale zarówno czytelnicy poprzednich książek Connolly’ego, jak i wielbiciele „mocniejszej” prozy powinni być zadowoleni.

Ocena 6/10
Tigana - 2008-08-24, 18:41
:
Nie sądziłem, ze przyjdzie mi dożyć chwili, kiedy w moje ręce trafi ostatni tom „Miecza Prawdy” Terry’ego Goodkinda. Pomimo tego, że cykl rozrósł się już do monstrualnej wielkości fani wciąż chcieli nowych przygód Richarda i Kahlan. Co więcej kolejne książki okupowały czołowe miejsca na amerykańskich listach przebojów sprzedając się w wielomilionowych nakładach. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach zdecydował by się zarżnąć taką kurę przynoszącą złote jaka? Tymczasem Goodkind ku ogólnemu zaskoczeniu zapowiedział w 2005 roku, że seria nieodwołalnie dobiegnie końca z 11 tomem. I słowa dotrzymał.
„Spowiedniczka” to z założenia opis finałowego starcia sił dobra reprezentowanych przez „Poszukiwacza Prawdy” Richarda Rahla i sił ciemności na czele z wszechwładnym Jataganem. Tylko czy można wygrać wojnę z wielomilionową armią fanatycznych żołnierzy wspomaganych przez magie? Nie powiem – autor postawił przed swoimi bohaterami arcytrudne zadanie, z którym… radzą sobie bez większego trudu. A to tylko jedna z mniejszych bolączek powieści.
Nie da się ukryć, że najnowsza powieść Goodkinda najzwyklej mu się nie udała. Największym grzechem „Spowiedniczki” jest nuda. Książka licząca ponad pięćset stron tak naprawdę „rozkręca” się dopiero grubo po połowie. Początek to klasyczne „wodolejstwo” nie wnoszące nic do fabuły, a mające na celu przypomnienie wydarzeń z poprzednich tomów. Tylko jaki ma to sens? Przecież z góry można założyć, że po „Spowiedniczkę”sięgną głównie fani serii. Nawet jeśli przymkniemy oko na ten mankament to od razu pojawia się kolejny. Dialogi – bardzo złe dialogi. Tutaj bohaterowie nie rozmawiają – oni wygłaszają niekończące się przemówienia, jakich nie powstydził by się sam Fidel Castro. Zero ciętych ripost czy wartych zapamiętania haseł. A najzabawniejsze jest to, że ich sedno można streścić w trzech, góra czterech zdaniach.
Nieco lepiej prezentuje się końcówka powieści, chociaż łatwość z jaką przychodzi pozytywnym bohaterom w odniesieniu zwycięstwa woła o pomstę do nieba. Wszystkie przeszkody będące, jak wydawałoby się do tej pory, nie do pokonania nagle okazują się banalnie proste. Wystarczy nagły przebłysk inteligencji Richarda by odnaleźć jedyne słuszne wyjście. I obojętnie czy będzie tu chodziło o złowroga przepowiednia czy bestię z zaświatów – główny bohater niczym „pomysłowy Dobromir” dostaje olśnienia i zło nie ma szans. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że pozytywni bohaterzy znajdują się w sytuacji bez wyjścia - wtedy Goodkind stosuje manewr zwany„odsieczą kawalerii”. Znienacka pojawiają się dawno niewidzeni sojusznicy i wspomagają poczynania Richarda i spółki.
Co do samych postaci to„Spowiedniczka” nie odbiega od dobrze znanego wzorca z poprzednich tomów. Od początku wiadomo, kto jest po czyjej stronie - charakter bohaterów do samego końca nie ulega metamorfozie. Szlachetni pozostają wciąż bez skazy, źli co najwyżej stają się jeszcze gorsi. No chyba, że na ich drodze stanie Richard, który nawet łysego Jatagana potrafiłby przekonać do trwałej ondulacji. Niemniej są to jedynie odstępstwa potwierdzające regułę, że w świecie wykreowanym przez Goodkinda nie ma miejsca na „szarość” .
Oczywiście, że powyższe mankamenty w oczach zagorzałych fanów „Miecza Prawdy” mogą okazać się atutami. W końcu Goodkind daje im dokładnie to za co pokochali jego twórczość: papierowi bohaterzy, przewidywalność, dozorowana dawka emocji. Dołóżmy do tego jasny i klarowny podział na dobrych i złych, sceny perwersyjnej przemocy (oczywiście nie obyło się bez gwałtów), przeplatane peanami o tym, jak ważna jest indywidualność każdego człowieka.
„Spowiedniczka” broni się jedynie jako kolejny tom cyklu i dlatego tak naprawdę nie mam jej komu polecić. Zarówno wielbiciele jak i przeciwnicy „Miecza Prawdy” już dawno zdążyli ją kupić i przeczytać (każdy z innych powód), a osoby chcące poznać serię zaczną raczej od pierwszego tomu.
Na koniec kilka słów pocieszenia dla fanów Goodkinda. Autor powiedział, że dotychczasowe jedenaście to jedynie wstęp do nowego dzieła. Czyżby więc „Spowiedniczka” nie była stacją docelową, a jedynie przystankiem w jeszcze dłuższej podróży? Czas pokaże.

Ocena 4/10
Jander - 2008-08-28, 17:59
:
Yiddish Policemen's Union Michaela Chabona
Książka dotyczy alternatywnej historii w czasach obecnych - w amerykańskim senacie przegłosowana zostaje ustawa dająca Żydom schronienie przed holocaustem, w wyniku czego kilka milionów Żydów osiedla się na Alasce, w miejscu o nazwie Sitka. W 1948 Żydzi przegrywają wojnę o niepodległość, tym samym nie powstaje Izrael i Żydzi muszą sobie radzić na Alasce - problem jest w tym, że po 60 latach obecny prezydent USA chce oddać Sitkę ich rodowitym mieszkańcom, więc Żydzi będą musieli się wynieść, nie mając gdzie się podziać.
Na tym tle znajdujemy głównego bohatera - Meyera Landsmana, policjanta, który rozwiódł się z żoną, umarła mu siostra i jest alkoholikiem, czyli lekko mówiąc nie układa mu się.
Już w pierwszym akapicie książki Meyer trafia na trupa i jak nietrudno się domyślić będzie starał się dowiedzieć kto chciał jego śmierci.
Akcja jest wartka, fabuła zaskakująca (jak na kryminał przystało), a bohaterowie bardzo interesujący. Czyta się cholernie szybko, napisane jest zabawnym językiem, pojawia się trochę sitkowskiego slangu (słowniczek na końcu książki) związanego z językiem jidysz (żydowskim, zamiast hebrajskiego, który jest obecnie głównym językiem Żydów). Poza tym wszystko jest w ciekawych żydowskich realiach - lokalna mafia to czarne-kapelusze, czyli z tego co się zorientowałem ortodoksyjni Żydzi. Istotną rolę w rozwiązaniu stanowią szachy, które autor po części demonizuje, bo jak sam mówi nie znosi ich.
Świetna, rozrywkowa literatura, jedyna tu fantastyka to alternatywna historia. Jak dla mnie mocne 8, chociaż jestem świeżo po lekturze i po pewnym czasie moja ocena może się zmienić.
Lady_Aribeth - 2008-09-04, 21:14
:
Pierwszy Krok Adam Przechrzta.

Mój pierwszy kontakt z tym autorem miał miejsce w chwili, gdy czytałam to nieszczęsne A.D. XIII. Niewiele pamiętam z jego opowiadania "Agentes in rebus" (czy jakoś tak), skąd z łatwością można wysnuć wniosek - nie zachwycił mnie jakoś. Ale postanowiłam dać mu drugą szansę. Powiedzmy, że żałuję.
Wieczna sielanka, poza chwilami gdy nie ma sielanki - tak w skrócie można opisać tę książkę. Postaci są tylko dobre, albo tylko złe. Główny bohater Adam de Sarnac jest idealny. Idealny wojownik, idealny dowódca, idealny kochanek, idealny przyjaciel, idealny mąż, idealny... dajcie wiadro, bo słabo mi się robi, a to jeszcze nie koniec, bo Adama jeszcze nic nie jest w stanie pokonać, z każdej rany się wyliże, a poza tym lecą na niego wszystkie szlachcianki w promieniu 100 kilometrów, a on nawet ich nie tknie, bo kocha jedną. Idealni także są król i królowa (doskonała para, która najchętniej by z łóżka nie wychodziła). Idealne są ich dzieci (Alijah była tak fantastyczna, że gwardziści mówili o niej 'chciałbym mieć takiego dowócę' [ o_O ], a Norman był po prostu fajny). Idealna jest gwardia pałacowa i wszyscy dowódcy. I na dodatek - wszyscy są jedną, wielką rodziną... ba! Chętnie przyjmują do niej kolejnych, często przypadkowych ludzi.
Autor nie jest mistrzem opisów i chyba zdaje sobie z tego sprawę, ale w tym przypadku nie jestem pewna, czy to dobrze - Przechrzta stara się wypełnić tę pustą przestrzeń między okładkami, wymyślając setki wydarzeń, które porządnie opisane wystarczyłyby na co najmniej trzy opasłe tomiska. A tak to czytelnik dostaje setki zdarzeń potraktowanych po łepkach, najczęściej wyrażonych w postaci dialogu, lub krótkich opisach (wielka bitwa morska zajmująca dwie 'fabryczne' strony, ujęta w postaci dialogu, to mój absolutny faworyt xD) . Na szczęście, widać to bardzo dobrze tylko na pierwszych 150 stronach, gdzie akcja tak galopuje, że po prostu nie idzie za nią nadążyć i ma się serdecznie dość tej książki. Potem autor opamiętał się i akcja zwalnia do jakiegoś ludzkiego tempa i muszę przyznać, że robi się trochę ciekawiej - miejscami (tylko miejscami!) nawet wciągająco. Nawet autor pokusił się o kilka dłuższych opisów. Niestety nadal zdarzało się, że nie pamiętałam co się działo kilka stron wcześniej. Ogólnie rzecz biorąc, można by wywalić parę wątków bez uszczerbku na fabule, a w zamian za to uzyskać większą przyjemność z czytania.
Ta książka jest zwyczajnie naiwna. Dobre postaci są mądre i niepokonane. Złe postaci są chytre, ale ciągle robią głupie błędy. Rodzina władająca Francją jest idealna, a ich sługi/gwardziści/cokolwiek zawsze są gotowe oddać za nich życie. Natomiast rodzina rządząca Rzymem jest 'prawie' idealna, na szczęście z ratunkiem nadchodzą Francuzi i szybko to zmieniają! A poza tym wszyscy są szczęśliwi, żyją w szczęśliwych związkach małżeńskich i mają doskonałe pożycie seksualne (ja to odbierałam jako wyrażenie kompleksów autora o_O ). Taką książkę mógłby napisać 15-nastolatek, a nie dorosły facet.

Ogólnie rzecz biorąc nie polecam, chyba że ktoś naprawdę potrzebuje czegoś na odmóżdżenie.

4/10 bo chwilami było naprawdę ciekawie, a ta cała sielanka była nawet zabawna.
Tigana - 2008-09-05, 23:20
:
Keith Ablow "Architekt"

Thomas Harris pisząc „Czerwonego smoka” i „Milczenie owiec” stworzył podwaliny pod nowy gatunek literacki – thriller psychologiczny, a jednocześnie zawiesił bardzo wysoko poprzeczkę dla tłumu naśladowców. I chociaż od tamtej pory minęło już dużo czasu twórcy to moim zdaniem żadnemu z literatów nie udało mu się dorównać. Jego książki stały się bowiem wyznacznikiem jakości, takim literackim wzorcem metra z Sevres pod Paryżem. Co ciekawe sam Harris stał się ofiarą własnego geniuszu – jego kolejne powieści były raczej odcinaniem kuponów od sukcesu niż czymś godnym zauważenia. Jednym z nielicznych autorów, który z powodzeniem próbuje iść ścieżka wytyczoną przez twórcę „Milczenia owiec” jest Keith Ablow - twórca cyklu powieści z psychiatrą sadowym Frankiem Clevengerem w roli głównej.
Przyznam się, że po „Architekta” sięgałem dosyć niechętnie. Początkowo byłem przekonany, że w moje ręce trafił kolejny standardowy thriller z serii o genialnym psychopacie i nie mniej genialnym policjancie. Tymczasem książka z każdą kolejną stroną pozytywnie zaskakiwała. Bo chociaż sama fabuła nie jest zbyt skomplikowana to autorowi udało się stworzyć intrygujące postaci seryjnego zabójcy oraz poszukującego go psychiatry.
West Cross to genialny architekt, którego dzieła idealnie oddają charakter i pasję ludzi dla których pracuje, czasami stanowią wręcz kronikę ich życia. Jednakże każdy, nawet najlepszy projekt nie jest w stanie zadowolić Crossa. Tworząc idealny dom – chce by mieszkała w nim perfekcyjna rodzina. Jeśli więc uważa, że ktoś stoi na przeszkodzie do osiągnięcia ideału – zabija go. Najciekawsza jest jednak reakcja rodziny ofiar – nie płaczą, nie rozpaczają, one odżywają. Odnosi się wręcz wrażenie, że zabójca wyświadcza im przysługę, uczynił szczęśliwymi. Czy można zatem winić Crossa za te zbrodnie? Paradoksalnie czujemy do niego sympatię - owszem jest zabójcą, ale tak naprawdę nie krzywdzi ludzi.
Oponentem tytułowego „Architekta” jest psychiatra sądowy Franki Clevenger. Nie przypomina on jednak stereotypowych, pozytywnych bohaterów thrillerów. Prowadzone śledztwo jest dla niego odskocznią od życia prywatnego: walki z alkoholizmem, kłopotów z adoptowanym synem, nieudanego związku z przełożoną. Te „przyziemne” kłopoty czynią go bardziej ludzkim, prawdziwym. Powiem więcej – jego życie prywatne jest przedstawione dużo ciekawiej od prowadzonego śledztwa. W sferze zawodowej Clevenger to inteligentny facet, który bezbłędnie potrafi łączyć elementy łamigłówki. Nie jest on jednak typem geniuszem, który doznaje nagłego olśnienia – do wszystkiego dochodzi na drodze żmudnego śledztwa.
Co jeszcze ma do zaoferowania „Architekt”? Książkę czyta się bardzo i szybko, a czytelnik nie ma czasu na nudę. Umiejętne przeplatanie wątku śledztwa, opisów kolejnych zbrodni Crossa i prywatnych problemów Clevengera powodują, że od powieści trudno jest się oderwać. Czytelnikom powinno także spodobać się zakończenie książki, w którym autorowi udało uciec się od banalnego happy endu. Osobiście do szczęścia zabrakło mi tylko nieco bardziej rozbudowanego profilu psychologicznego mordercy.
„Architekt” Keitha Ablowa powinien przypaść do gustu wszystkim miłośnikom thrillerów psychologicznych. Duża dawka emocji, ciekawe postaci i nieszablonowe rozwiązania powodują, że czas poświęcony na jej przeczytanie nie będzie stracony. Może i nie jest to „Czerwony smok”, ale jak często spotykamy się z arcydziełami?
Ocena 7/10
Jander - 2008-09-06, 13:47
:
Kroki w Nieznane 2006
Skończyłem po dokładnie pięciu miesiącach od rozpoczęcia czytania (oczywiście nie była to jedyna czytana przeze mnie książka, ale zawsze zbiory opowiadań idą mi dosyć powoli, gdy skończę jedno to nie jestem mocno zachęcony do czytania następnego, w przeciwieństwie do kolejnych rozdziałów powieści).
Większość opowiadań jest bardzo dobra, a tematyka przeróżna -
bohater nie potrafi odczuwać cierpienia, a później w wyniku operacji dzieje się dokładnie odwrotnie; ludzie przestają śnić; bohater jest synestetykiem (np. widzi dźwięki); w dziwnym średniowieczu o wynikach pojedynków decyduje siła motywacji; dzięki pewnego rodzaju wehikułowi czasu odbywany jest sąd nad budowniczym niemieckiej bomby atomowej Heisenbergiem; przez budowę pewnego urządzenia ludzie tracą poczucie posiadania wolnej woli; w rosyjskim laboratorium wytwarzana jest nowego rodzaju broń - koty.
Zestaw autorów (m.in. Chiang, VanderMeer, Crowley, Ford, Link, Diaczenkowie) jest porządny, szkoda, że niektóre opowiadania są bardzo krótkie i trudno wyrobić sobie opinię o autorze.
Kroki 2006 polecam każdemu zainteresowanemu zagranicznymi autorami (niekoniecznie znanymi) oraz fantastyce spekulatywnej. Zbiór jest bardzo dobry, minusem jest, że najdłuższe opowiadanie (wręcz nowelka) jest zarazem najsłabsze - zamiast niego można by wrzucić kilka dłuższych opowiadań.
Beata - 2008-09-07, 00:39
:
Samuel R. Delany - "Babel-17"

Książka została wydana w 1966 roku i uhonorowana Nebulą. Doprawdy, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego dopiero teraz trafiła na polski rynek. Ale bardzo dobrze, że w ogóle trafiła...

Fabuła książki jest zwodniczo prosta: podczas kosmicznej wojny dochodzi do sabotażu w ważnych strategicznie miejscach. Tuż przed każdym atakiem rejestrowane są krótkie transmisje w tajemniczym języku, roboczo określanym jako Babel-17. Wojsko zatrudnia Rydrę Wong – słynną poetkę i lingwistkę – do rozszyfrowania transmisji. Rydra kompletuje załogę statku kosmicznego i wyrusza w misję... oczywiście, napotyka na trudności... mają miejsce zamachy na jej życie... a na koniec, oczywiście, odnosi sukces. Niby nic niezwykłego, na pierwszy rzut oka wygląda jak opowieść spod sztancy, pisana według schematu „zabili go i uciekł”.

Nic bardziej błędnego, w tym przypadku pozory mylą. Autor już w pierwszych scenach opisujących kompletowanie przez Rydrę załogi – jakby mimochodem – przemyca barwny obraz społeczeństwa przyszłości – bezcielesnych członków załogi, przechowalnię dla samobójców, których zawsze można zawezwać (o ile „odcieleśnili” się zgodnie z procedurami), pojedynki chirurgicznie zmodyfikowanych zapaśników. Poszczególne sceny opisane są bardzo oszczędnie, wiele wyjaśnień Czytelnik otrzymuje dzięki naturalnie brzmiącym dialogom. Już od początku książki jest jasne, że bohaterka porusza się w konkretnym, przemyślanym i dobrze przedstawionym świecie. Świecie, który ma własną historię. Taka oszczędność opisu okazała się nadprogramową i niezamierzoną przez Autora zaletą – Czytelnik w ogóle nie czuje, że czyta 42-letnią książkę.

Ale nie przygody Rydry i jej załogi są najważniejsze. Głównym bohaterem tej powieści jest język, tytułowy Babel-17. Język tak jednoznaczny i tak skondensowany, że dla opisu skomplikowanej instalacji kosmicznej, zamiast tomów dokumentacji technicznej, wystarczy dziewięć słów. Język, który u użytkownika wywołuje wrażenie spowolnienia czasu (a może to nie tylko wrażenie?). Język, którego używanie może skutkować zmianami psychiki... W latach 60., kiedy powstawała powieść, panowało przekonanie, że stworzenie uniwersalnego języka technicznego jest możliwe i leży niemal w zasięgu ręki – Autor oparł się na przykładzie języków komputerowych. A skoro istnieją takie języki, to dlaczego nie miałby istnieć jeden, uniwersalny język dla wszystkich ludzi? Język oderwany od naleciałości kulturowych, idiomów i związków frazeologicznych tak trudno przyswajalnych przez obcokrajowców. Język zbliżający ludzi, niwelujący różnice. Język tak precyzyjny, że wszelkie niedomówienia byłyby niemożliwe, język bez niuansów i podtekstów, język maksymalizujący wykorzystanie czasu.

Szczerze mówiąc, mnie taka wizja przeraża. Obawiam się, że nie potrafiłabym funkcjonować w społeczeństwie porozumiewającym się takim językiem. Językiem, którego jedynym i nadrzędnym celem jest precyzja i efektywność. Językiem, w którym nie ma miejsca na niuanse, na gry słowne, na metafory. Językiem bez etymologii, kompletnie oderwanym od kultury. Wcale się nie dziwię, że posługiwanie się takim językiem może wywołać zaburzenia psychiczne. Na szczęście to tylko niespełniona wizja. I oby nigdy się nie spełniła...

Książka Delany’ego jest uważana za jeden z kamieni milowych fantastyki. Słusznie.
8,5/10
Jander - 2008-09-11, 22:05
:
Axis, Robert Charles Wilson
Kontynuacja Spina (Hugo 2006), które uważam za jedną z najlepszych powieści. O fabule nie ma co gadać, bo wszystko byłoby spojlerem dla osób, które poprzedniej części nie czytały
Spodziewałem się właśnie czegoś równie dobrego, niestety autor jest bliżej tylko niezłych Chronolitów. Może za dużo oczekiwałem, ale wszystko w porównaniu ze Spinem wypada blado - postacie nie przekonują, są raczej proste i niespecjalnie ciekawe, po prostu sobie są. Jakiś potencjał mają, ale w większości niewykorzystany. Kobieta poszukująca zaginionego ojca, jej były mąż pracujący w rządzie i mający etyczne wątpliwości, pilot mający problemy finansowe, naukowiec mający obsesję na pewnym punkcie, poza tym chłopiec nie rozumiejący swoich zdolności i jeszcze trzy kobiety, niby istotne, ale jednak poza ogólnikami niewiele o nich wiemy.
Cała akcja dąży do jednego, kulminacyjnego wydarzenia i na nim opiera się cała książka - jednak o ile Spin dawał parę strzałów z Magnum, które rozwijały różne domysły obecne w naszym świecie, tak tutaj mamy jeden celny snajperski strzał, oparty wyłącznie na wydarzeniach z poprzedniej części. Zakończenie mocne, trudne do zapomnienia, ale reszta powieści tylko dobra. Rozumiem, że autor chciał napisać kontynuację inaczej niż Spin, ale nie wyszło mu to tak znakomicie. No i w gruncie rzeczy dowiedziałem się mało o "istocie rzeczy" stworzonego uniwersum, najważniejsze, wyjaśniające akapity nie wyjaśniały tak wiele, aczkolwiek i tak niektóre fragmenty dają nieźle do myślenia.
Książka jest całkiem dobra, ale po poprzedniej spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Za dużo siły powieści autor oparł na zakończeniu, postaciom poskąpił duszy. Czekam na kontynuacje kończącą ten cykl, choć już nie tak bardzo jak po Spinie.
Beata - 2008-09-14, 13:47
:
Trzynasta noc - Alan Gordon

Czy pamiętacie scenę pożegnania Williama z Violą w zakończeniu filmu „Zakochany Szekspir”, gdy oboje wymyślają fabułę komedii, którą młody Szekspir ma zadebiutować przed Elżbietą I? To właśnie „Wieczór trzech króli” (Twelfth Night, Or What You Will), początek tej historii…

Viola, po katastrofie statku, odzyskuje przytomność na nieznanym wybrzeżu. Jest sama, nigdzie nie może natrafić na ślad brata bliźniaka, Sebastiana. Przekonana, że tylko ona ocalała i niepewna swego losu, postanawia przebrać się za mężczyznę. Rozpoczyna służbę na dworze księcia Orsino, zakochanego w pięknej damie, Oliwii, do której z kolei zaleca się Malwolio, a ten ostatni jest obiektem nieustannych dowcipów i żartów błazna, Feste. Zresztą Malwolio – ze względu na prezentowane cechy charakteru – nie jest lubiany przez nikogo. Oliwia nie kocha Orsina, lecz on – nie tracąc nadziei na pozyskanie jej względów – postanawia użyć rozbitka jako posłańca miłości. Tymczasem Viola zakochuje się w księciu, a Oliwia – nieświadoma maskarady – w przystojnym posłańcu. Znienacka na scenie pojawia się Sebastian, z którym Oliwia potajemnie bierze ślub. W końcu dochodzi do spotkania czwórki głównych bohaterów i całe zamieszanie szczęśliwie się wyjaśnia. Na lodzie pozostaje jedynie odrzucony i ośmieszony Malwolio…

Przyzwyczailiśmy się, że wersja Williama Szekspira jest jedyna. A jednak Alan Gordon – dzięki odnalezieniu pewnego tajemniczego manuskryptu – opowiada, jak było naprawdę. Otóż, przedłużające się i bezowocne zaloty Orsina do Oliwii spowodowały, że książę zaniedbał rządzenie. Miastu groził atak ze strony saraceńskich piratów, Wenecjanie – chciwi rozszerzenia swoich wpływów – intrygowali coraz śmielej, Malwolio wyraźnie miał nieczyste intencje. Jednym słowem – konieczna była interwencja. I tak na dworze Orsino pojawił się wysłannik tajnej gildii – błazen Feste, który – sprowadzając do miasta Violę i Sebastiana – rozwiązał ów węzeł gordyjski. Wydawało się, że wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie… niestety, był jeszcze Malwolio…

Akcja książki „Trzynasta noc” rozpoczyna się piętnaście lat później, gdy do Feste, zażywającego zasłużonego odpoczynku nad kuflem piwa, przybywa posłaniec z informacją, że Orsino nie żyje. Podobno zginął w wypadku. Feste podejrzewa morderstwo i postanawia wyruszyć do Orsino i wyjaśnić wszystkie okoliczności. Jego obecność jest także pożądana z innego powodu – książę osierocił jedenastoletniego syna, a ponieważ regenta jeszcze nie wyznaczono, sytuacja polityczna w mieście powoli staje się niestabilna. Feste ma pewne przeczucia… a nad wszystkim unosi się wspomnienie żądnego zemsty Malwolio…

Przyznaję, że na zapowiedź wydania „kontynuacji opowieści Szekspira” (a tak w zachętach Wydawcy przedstawiano „Trzynastą noc”) zareagowałam w pierwszej chwili z niesmakiem. Jak to? Ktoś śmiał Mistrzowi coś dopisać? Nieco później ów niesmak przerodził się w ciekawość, co prawda bardzo ostrożną. Czas płynął, a maleńkie ziarenko ciekawości rosło. I w końcu – pękło i zakiełkowało – kupiłam książkę. I nie żałuję. Autor wykorzystuje fabułę „Wieczoru trzech króli” z dużym wdziękiem i elegancją – wcale nie próbuje poprawiać Mistrza – dla Czytelnika bardzo szybko staje się jasne, że Szekspir po prostu nie mógł znać prawdziwego, utajnionego przez Gildię Błaznów, biegu wydarzeń.

Przede wszystkim historia Violi i Orsina zostaje jednoznacznie zlokalizowana w czasie i przestrzeni, dzięki czemu Autor może przedstawić zgodne z historią średniowiecza tło kulturowe i polityczne. Tu pragnę uspokoić wszystkich tych Czytelników, którzy do tekstów rymowanych nie czują przesadnie ciepłych uczuć – Alan Gordon posługuje się prozą i nie stylizuje języka. Narracja jest lekka, łatwa w odbiorze, dialogi – naturalne, riposty – celne, akcja nigdzie nie utyka. Błazen Feste, który w tej opowieści relacjonuje wydarzenia, nie unika zgryźliwych i sarkastycznych komentarzy – także pod swoim adresem, nie usiłuje się wykreować na wszechwiedzącego i mającego-zawsze-rację bohatera, który ratuje świat.

Jedynym elementem wzbudzającym moją irytację, była zastosowana w książce pisownia nazwiska Orsino (przez „y” – Orsyno). Uważam, że w książce reklamowanej jako kontynuacja komedii Szekspira powinna być zachowana pisownia oryginalna. Nie wiem, do kogo mieć pretensje – do Autora czy Tłumacza.

Podsumowując – „Trzynastą noc” Alana Gordona czyta się lekko, miło i przyjemnie, od czasu do czasu chichocząc, wątek kryminalny znajduje satysfakcjonujące rozwiązanie, a dobro i miłość zwycięża (choć nie bez ofiar). I już czekam na kontynuację – jestem ciekawa historii kolejnych zakulisowych machinacji Gildii Błaznów, opisanych w tajemniczym manuskrypcie.

PS. Lubię Szekspira i dlatego dla mnie ta opowieść ma dodatkowy urok.

8/10
Elektra - 2008-09-14, 16:28
:
W przeciwieństwie do poprzedników nie potrafię pisać takich rozwiniętych recenzji, więc zamieszczę tylko krótkie podsumowanie.

Przeczytałam ostatnio trylogię pt. Neandertalska paralaksa, autorstwa R. Sawyera. Opowiadającą o spotkaniu współczesnych ludzi z pochodzącymi ze świata równoległego (powiedzmy) neandertalczykami (którzy u siebie stali się gatunkiem najbardziej inteligentnym i rozwinęli cywilizację).
Pierwszy tom, pt. Hominidzi był bardzo interesujący. Zderzenie dwóch inteligentnych gatunków i ich osiągnięć technologicznych, przyprawione sporą dawką nauki, podane w przystępnej formie sprawiło, że książkę czytało się naprawdę dobrze. Niestety w kolejnych tomach nie było już tak pięknie. Autor za bardzo skupiał się na tym, jacy to jesteśmy źli, niszczymy środowisko, wybijamy inne narody, itp. No dobrze, może i ma rację, ale to wszytko jest przedstawione zbyt łopatologicznie. W trzeciej części zaczęła też szwankować psychologia postaci, szczególnie kobiecych (może wcześniej też tak było, ale jakoś nie rzucało się w oczy), niektóre zachowania są opisane tak, jak wyobrażałby sobie to mężczyzna. A na koniec jeszcze fabuła robi się banalna i przewidywalna.

W sumie jest tak, że wątki naukowe bardzo mi się podobały i zachęciły nawet do poszukania dodatkowych wiadomości (np. o przebiegunowaniu magnetycznym Ziemi), a wątki psychologiczne i religijne wydały mi się niedopracowane.

Mimo wszystko polecam, przynajmniej pierwszy tom, a resztę, to jak kto chce.
coorchuc - 2008-09-17, 16:22
:
Ja ostatnio przeczytalem Czarujące obiekty latające. doceniłbym ją na 8 w proponowanej skali.

Muszę przyznać, że nie lubię książek kompilacyjnych. Odbieram to często, jako swoistą bajaderkę – kucharz nie miał ochoty upichcić nic nowego, więc wrzucił dania poprzednie i podgrzał.

Za zbiorem “Czarujące obiekty latające” przemawiał tylko jeden argument – otwierające opowiadania autorstwa Terrego Pratchetta. Jak się okazało – miałem już kiedyś przyjemność czytać je po angielsku.
Zacząłem lekturę i wtedy wszystko się zmieniło. Podzielona na trzy działy kompilacja wydała mi się wręcz idealnie dobrana pod kątem jednolitości nastroju. Fantazja, horror i fantastyka naukowa - zbiór najróżniejszych autorów z najróżniejszych środowisk, z jakże różnymi stylami – praktycznie pisarska, fantastyczna wieża Babel. Mimo to poczułem się, jakbym siedział z kamratami w tawernie przy drugiej... może trzeciej pincie Guinnessa, wymieniając się opowieściami z ostatnich podróży.
Książka nie pachniała farbą drukarską, tylko drewnem stołu, w które wsiąkły litry podobnych historii oraz dymem fajki palacza siedzącego przy stoliku obok.

Szczególnie kilka opowiadań wartych jest gorętszego polecenia.

Wspominane już otwierające opowiadanie Pratchetta Wirujące kręgi nocy. Nie jes to opowiadanie ze Świata Dysku, ale dość swobodnie zachacza o postaci z tego cyklu. Czyni to z zachowaniem pełni znanego już poczucia humoru i absurdu.

Harrison Bergeron Kurta Vonneguta zaś, to opowieść krótka i raczej przygnębiająca, dająca do myślenia równie mocno jak Rok 1984 Orwella. Nadzieja, na zmiany, na rewolucję jest od początku kontrolowana i tłamszona, gdy tylko próbuje dać znak życia. Poziom prewencji zdecydowanie przekracza tę z Raportu mniejszości Dicka. Mimo to arto przeczytać i pomyśleć.

Zupełnie inne odczucia – czasem nawet niekontrolowany śmiech w autobusie wywołało we mnie opowiadanie Kozetka Roberta Blocha. Krótka i humorystyczna opowieść o lekarzu, pacjentce i sfrustrowanym Incubie. Cięty dowcip, szybkie riposty i oczywista dwuznaczność.
Beata - 2008-09-18, 17:42
:
Marcin Przybyłek – „Gamedec. Granica rzeczywistości”

Dobiega końca XXII wiek. Warsaw City jest największym w Europie środkowo-wschodniej centrum rozrywkowym. Część społeczeństwa żyje w realium, inni – w wirtualnym środowisku gier komputerowych. Ale jakich gier! Dzięki pełnej stymulacji sensorycznej wystarczy zażyć preparat spowalniający metabolizm, założyć kask podłączony do komputera i już można przekroczyć wirtualne wrota… można być kimkolwiek – ponętną blondynką, przystojnym brunetem… można smakować wykreowany świat wszystkimi zmysłami – czuć zapach kwiatów, smak potraw, ciepło słońca, ból ran… Oczywiście, w świecie gier pojawiają się od czasu do czasu kłopoty – atak wirusów, dowcip hakera czy niedopracowana wersja gry. I wtedy z pomocą śpieszą gamedecy – detektywi wyspecjalizowani w rozwiązywaniu gierczanych zagadek. Proszę Państwa, oto jeden z nich: Torkil Aymore – wielbiciel kobiet, trenczy i Jacka Danielsa.

Czy postać Torkila nie jest jakby znajoma? Czy to czasem nie Philip Marlowe wychyla się zza pleców Torkila z cynicznym uśmieszkiem na wargach? Nawet jeśli tak, to gratulacje dla Autora – czerpiąc wzory z klasyki, nie kalkował ich bezkrytycznie – Torkil nie jest tak samotny i zgorzkniały, jak jego chandlerowski pierwowzór. Zresztą twórczego czerpania z literackiego dziedzictwa nie sposób uznać za zarzut – w moich oczach to zaleta. Ale to nie jedyny klasyczny akcent – w jednym z opowiadań Torkil zleca przeniesienie zaprojektowanej przez siebie cyfrowej osobowości przyjaciółki do syntetycznego mózgu tak, aby mogła mu towarzyszyć w realium. Czy to czasem nie jest przeniesiona w przyszłość historia profesora Higginsa z „Pigmaliona” G.B. Shawa?

Opowieść o wirtualnych zmaganiach gamedeca składa się z dwunastu opowiadań, tak ściśle ze sobą powiązanych, że sprawiających wrażenie kolejnych rozdziałów powieści. Wrażenie to potęguje się miarę lektury, gdyż opowiadania ułożone są w kolejności chronologicznej, rozstrzygnięcie jednej zagadki jest wykorzystywane przy rozwiązywaniu kolejnego problemu. I z każdym kolejnym rozdziałem pojawia się więcej szczegółów o realiach świata przyszłości – dzięki temu Czytelnik ma szansę na aklimatyzację w świecie Torkila i na oswojenie się z terminologią tego świata (nb. Autorowi należą się specjalne podziękowania za wyjątkowo zręczny neologizm: „gierczany”). To istotne, bo każdy drobiazg jest ważny dla rozwiązania kolejnej zagadki. Mimo, że w dwóch opowiadaniach Autor stanowczo za dużo wyjaśnia („Małpia pułapka” i „Mrok”), „Granica rzeczywistości” to solidna porcja detektywistycznej rozrywki. Ale to nie jedyny walor opowieści o gamedecu.

Premią dla uważnego Czytelnika są delikatnie sygnalizowane problemy świata przyszłości. Około 10% populacji spędza swoje życie w wirtualnym świecie gier. Dzięki postępowi nauki możliwe jest sztuczne podtrzymywanie istnienia samego mózgu i pełny transfer osobowości do wirtualnej rzeczywistości – wielu nieuleczalnie chorych i/lub dysponujących odpowiednim zasobem gotówki ludzi decyduje się na taką sieciową egzystencję. Pojawia się podział na homo realium i homo virtual

Wielkie korporacje bezwzględnie walczą o klientów i to one, a nie politycy, kształtują oblicze świata przyszłości. W pogoni za zyskiem nie cofają się przed niczym – jedna z firm farmaceutycznych, mając wyprodukowany stosowny zapas antybiotyków, wdraża marketingowy plan zakażeń… Akurat ten pomysł zdenerwował mnie wprost wyjątkowo – wszak bakterie wypuszczone „na wolność” bardzo szybko wykształcają oporność na antybiotyki, a ponieważ dawki leku nie można zwiększać w nieskończoność, opanowanie epidemii wcale nie jest pewne. Ponadto każdy kolejny szczep bakterii będzie bardziej zjadliwy i niebezpieczny. W efekcie niemożliwy jest powrót do stanu sprzed zakażenia – akurat w tej dziedzinie nie ma opcji „reset”.

Historia o przygodach gamedeca ma swoją kontynuację – w 2006 r. na rynku księgarskim zagościła część druga pt.: „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”, a na 19 września 2008 r. zapowiedziano wydanie trzeciej części pt.: „Gamedec. Zabaweczki. Błyski”. Już dziś – mimo, że miłośnikiem gier komputerowych nie jestem – mogę z czystym sumieniem zadeklarować, że przeczytam.

8/10
Tigana - 2008-09-21, 23:47
:
Siergiej Łukjanienko "Dzienny patrol"


Gdyby dokładniej się przyjrzeć literaturze fantasy okazałoby się, że w większości z nich dominującym wątkiem jest walka Dobra ze Złem. Z drugiej stronie tylko nieliczni twórcy zdecydowali się na pokazanie tego konflikt z perspektywy „drugiej strony barykady”. Wymieniłbym tutaj pierwszy tom „Czarnej kompanii” Glena Cooka, „Ostatniego powiernika pierścienia” Yeskowa i może jeszcze ze dwie, trzy mniej znane pozycje powieści. Teraz do tej listy można dopisać „Dzienny patrol” Siergieja Łukjanienki i Władimira Wasiljewa.
„Dzienny patrol” to, podobnie jak pozostałe części cyklu, trzy zazębiające się opowieści. W pierwszej, młoda wiedźma Alicja po nieudanej misji w Moskwie wyjeżdża na obóz młodzieżowy do Arteku. Ma tu odpocząć i zregenerować siłę. Nie wie jeszcze jaką rolę przyjdzie jej odegrać w misternej intrydze jej byłego kochanka Zawulona. Później przenosimy się do Moskwy, gdzie śledzimy przebieg wizyty tajemniczego Ciemnego Witalija Rogozy. Wizyty, która będzie miała brzemienne skutki dla obu Patroli. Głównym wątkiem ostatniej opowieści jest magiczny proces w Pradze, gdzie w majestacie Inkwizycji raz jeszcze zetrą się racje Jasnych i Ciemnych.
W świecie wykreowanym przez rosyjskich pisarzy żyjący pośród nas Ciemni (Dzienny Patrol) i Jaśni (Nocny Patrol) prowadzą odwieczną walką o władzę nad światem. W obawie przed całkowitą zagładą obie strony są ograniczone Traktatem, a nad ich poczynaniami dodatkowo czuwa Inkwizycja. W pierwszym tomie serii akcja była pokazana z punktu widzenia sił dobra, teraz nadszedł czas na ich oponentów.
Jaki jest więc świat widziany oczyma Zła? Paradoksalnie nie różni się zbyt od tego widzianego z perspektywy Nocnego Patrolu. Chociaż bycie złym kojarzy się z wszechmocą i łamaniem wszystkich reguł to u Łukjanienki nie jest to takie proste. Tutaj każdy czyn ma swoje konsekwencję i wywołuje reakcję drugiej strony. Największą różnicą jest sposób pozyskiwania mocy oraz samo podejście do życia. O ile Jaśni opierają swą potęgę na dobrych uczynkach i pozytywnych reakcjach (radość, szczęście), ich przeciwnicy bazują na mrocznej stronie naszej natury. Gniew, nienawiść, wściekłość, zwykłe przekleństwo to pożywka dla Ciemnych. Wystarczy zwykła, rzucona w gniewie klątwa, by szala zwycięstwa choćby minimalnie przesunęła się na stronę Zła.
Bycie Ciemnym oznacza również odmienny styl życia. Są indywidualnościami, osobami niezależnymi, wierzą w wolność rozumianą jako rezygnacje z barier krępujących człowieka – norm, zwyczajów, prawa. Uważają, ze Jaśni swoim działaniem starają się tak naprawdę ubezwłasnowolnić ludzi, zniewolić ich umysł. Sami nie uważają się za złych – po prostu mają własny punkt widzenia.
Jednakże pomimo interesujacego punktu wyjścia „Dzienny patrol” nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje. Nie wiem jaki był wkład Wasiljew w całość książki, ale odcisnął na niej swoje piętno. Skąd moje podejrzenia? Wystarczy porównać niesławne „Oblicze Czarnej Palmiry”, a następnie przeczytać kilku stron drugiej części „Patroli” by znaleźć wspólne cechy. Przede wszystkim dużo miejsca zajmują wewnętrzne przemyślenia bohaterów. Owszem to głównie dzięki nim poznajemy prawdziwa naturę Ciemnych, ich sposób myślenia, system wartości. Niestety po pewnym czasie te wewnętrzne monologi stają się męczące. Osobiście uważam, że autorzy powinni skoncentrować się na czynach, które dobitniej świadczą o człowieku niż słowa. W podobnym, nużącym tonie utrzymana jest również część dialogów, które przypominają akademickie dysputy, a nie rozmowy normalnych ludzi.
W książce zabrakło mi także nieco rosyjskich klimatów. Owszem wódka leje się strumieniami, a czar leczący kaca należy do jednych z najczęściej używanych, ale to jednak nie to - gdzieś zabrakło magii „Nocnego patrolu”. Najbardziej „klimatyczne” jest drugie opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w stolicy Rosji. Sugestywne opisy autora (nocne lokale, hotele, mroczne ulice) powodują, że czujemy tą metropolię. Nieco gorzej, gdy akcja przenosi się do Arteku i Pragi – oba miejsca, chociaż ciekawe nie mają potencjału Moskwy.
Pomimo wymienionych zastrzeżeń „Dzienny patrol” to wciąż powieść godna polecenia. Na jej kartach powraca fascynujący świat Innych, niejednoznacznych bohaterów, niełatwych odpowiedzi, a ukazany przez Łukjanienkę konflikt Dobra i Zła nie przypomina tego z setek książek fantasy. Miłośników prozy rosyjskiego pisarza nie muszę chyba zachęcać do lektury, resztę gorąco namawiam. Naprawdę warto.

Ocena 7/10
Maeg - 2008-09-22, 19:08
:
Oh zaległa recka z Droga do Nidaros, Andrzeja Pilipiuka.

Kto nie zna Andrzeja Pilipiuka? Wśród osób czytających fantastykę, chyba nie znajdziesz takiej osoby. Jest to najpłodniejszy autor Fabryki Słów i jeden z najpoczytniejszych. Nie przekłada się to jednak na powszechne uznanie wśród czytelników. Pilipiuk pisze książki typowo rozrywkowe (seria o Wędrowyczu, „Kuzynki” czy „Operacja Dzień Wskrzeszenia”), więc przeważnie mamy w nich dużo akcji, dzięki czemu podczas lektury zmorzenie snem nam nie grozi. Taka literatura, mimo że poza funkcją rozrywkową nie niesie ze sobą nic więcej, również jest potrzebna. Z takim też założeniem podchodziłem do lektury „Drogi do Nidaros”, pierwszego tomu cyklu „Oko Jelenia”.

Na samym początku moją uwagę zwrócił średniej jakości prolog. Nie wiem dlaczego, ale od razu skojarzył mi się z wprowadzeniem do przygody. Wprowadzeniem tworzonym po raz pierwszy przez osobę, na którą padł ciężar zostania mistrzem gry. Wiadomo, że początki są trudne i takiemu MG można wiele wybaczyć, ale nie pisarzowi. Zaraz też przyszło kolejne skojarzenie, tym razem z „Panem Lodowego Ogrodu”. Sama idea wstępu do właściwej części utworu wygląda podobnie. Zaryzykuje stwierdzenie, że Pilipiuk przyjął ten sam model co Grzędowicz, tylko inaczej go zrealizował. W „PLO” jak i „Drodze…” główny bohater lub bohaterowie zostają wysłani do innego świata, więc mamy podróż międzyplanetarną i podróż w czasie. Oczywiście wiele innych książek zaczyna się podobnie, więc prawdopodobnie jest to tylko przypadkowa zbieżność.

Po przebrnięciu przez szczęśliwie krótki prolog, nadszedł czas na danie główne. Oczekiwałem wartkiej akcji, odpowiedniej dawki humoru i w miarę mile spędzonego czasu z „Drogą do Nidaros”. Nie doczekałem się; co prawda nie męczyłem się, ale na pewno wynudziłem jak nigdy dotąd czytając książkę Pilipiuka. Akcja w pierwszej części cyklu prawie nie występuje, to znaczy wszystko toczy się w ślimaczym tempie. Na początku tylko jeden raz udało się autorowi przykuć moją uwagę na dłużej. Później zaś śledzimy jak bohaterowie radzą sobie z trudami życia codziennego w innej epoce. Humor też gdzieś przepadł lub może gdzieś się przede mną ukrył.

„Droga do Nidaros” nie jest pozbawiona kolejnych wad. Nie lubię moralizatorstwa, a Pilipiuk nie wystrzegł się go. Może nie było takich momentów dużo, jednak wystarczająco wiele, by utkwiły mi w pamięci. Wychodzę z założenia, że osoby posiadające zdolność czytania, to osoby myślące i nie potrzebują wskazywania palcem, co jest be. Autor też próbuje wpędzić w kompleksy swoich czytelników, obdarzając bohaterów nadludzką pamięcią. Ilość zapamiętanych szczegółów dotyczących epoki, w której się znaleźli, jest imponująca. Można by przypuszczać, że Marek Oberech nie studiował informatyki, lecz archeologię. A przecież mógł autor wykorzystać w tym celu postać Łasicy, tak jak to zrobił w przypadku języków obcych. Efekt byłby lepszy, bardziej wiarygodny. Łasica zresztą wydaje mi się nie tylko najciekawszym bohaterem, ale również najciekawszym elementem całej książki. Jest ona kimś na kształt szefa wyprawy, który z powodu pozaziemskiego pochodzenia ma pewne problemy ze zrozumieniem ludzi. Efektem tego są różnego rodzaju nieporozumienia. Zaś w porównaniu z pozostałymi bohaterami została obdarzona najwyrazistszą osobowością – niekiedy jej postępowanie potrafi wzbudzić emocje u czytelnika, czego nie można powiedzieć o reszcie postaci.

Wracając do wad, nie podoba mi się również to, że akcję powieści budują głównie dialogi, opisy zaś są dla nich jedynie marnym tłem. Do tego pojawia się w książce wątek poboczny, który można by spokojnie wyciąć. Główna część fabuły niewiele by na tym straciła, a czytelnikowi oszczędzono by szczególnie dojmującej nudy. Pragnę zauważyć, że czytelnicy narzekający na tę część przygód Niecnych Dżentelmenów Lyncha, która rozgrywała się na morzu, po przeczytaniu opisu przygód Kowalika zmienili by zdanie. Nie jestem przeciwnikiem opisywania polityki, jednak nie w sposób, w jaki robi to autor.

Jeszcze jedna rzecz, choć to już kwestia niezwiązana z treścią, a z wyglądem książki. Nie podoba mi się, jak Fabryka ozdobiła rogi stron. Rozumiem, strona tytułowa, pierwsza strona rozdziału i basta, ale po co każdą stronę? Nie przeszkadzało mi to w czytaniu, choć na początku żywiłem taką obawę. Dla mnie rzecz zupełnie zbędna i nie da się ukryć, że szczegół, który nie przypadł mi do gustu.

„Droga do Nidaros” okazała się nie być powieścią przygodową, chyba że ktoś za przygodę uważa opis pozyskania kamienia do budowy bądź próbę stworzenia mydła. Do mnie to nie trafia. Nie poleciłbym tej pozycji nikomu. Książka jest po prostu słaba, spod pióra Pilipiuka wyszły o wiele lepsze. Muszę zaalarmować, że tym razem biuro podróży Pilipiuk Travel nie spisało się i wyprawa przez nie oferowana okazała się niewypałem.
Beata - 2008-09-23, 07:49
:
Marcin Przybyłek - "Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw"

Biorąc do ręki kolejny tom przygód gamedeca aż chciałoby się krzyknąć: Torkil Aymore powraca! Ale to nie byłaby prawda – to my powracamy do Warsaw City u schyłku XXII wieku. Torkil nadal tu jest. Żyje, pracuje, spotyka się z przyjaciółmi (i przyjaciółkami, oczywiście) – mówiąc krótko: to Torkil odsłania się przed nami, pozwala nam zajrzeć do swojego życia, towarzyszyć sobie przy rozwiązywaniu kolejnego problemu. A problem przed nim nie lada...

W sieci dochodzi do serii poważnych ataków – tym razem haker-psychopata przekracza niewidzialną, niepisaną granicę... to już nie jest tylko intelektualna łamigłówka – w prywatnym rankingu Torkila sprawa zyskuje status: „osobista”. Ale nie da się prowadzić śledztwa w pojedynkę – konieczne staje się wykorzystanie ostatnich zdobyczy techniki i gamedec musi przyjąć pomoc jednej z konkurujących na rynku firm, a tym samym zaakceptować pewne ograniczenie swojej niezależności. Tymczasem okazuje się, że do, dotychczas międzykorporacyjnej, rozgrywki przystąpili zupełnie nowi uczestnicy...

Drugi tom przygód Torkila zapiera dech w piersi – zwolennicy szybkiego tempa akcji będą usatysfakcjonowani – tym bardziej, że każdy zwrot fabuły jest uzasadniony. Torkil stopniowo zrywa kolejne zasłony tajemnicy (zagadki wewnątrz zagadek w zagadkach) i – choć zdaje sobie sprawę z tego, że jest manipulowany i wykorzystywany przez poszczególnych uczestników rozgrywki – wie, że nie może zrezygnować. Wysokość stawki, o którą toczy się gra, jest tylko jednym z powodów. Gamedec przekracza psychologiczną barierę pt.: co jeszcze możecie mi zrobić gorszego, niż to, co już się stało?

Częsta zmiana miejsca wydarzeń pozwala na spojrzenie z szerszej perspektywy na świat przyszłości. A świat ten wcale nie jest taki piękny... Warsaw City jest bezpieczne, czyste i błyszczące neonami tylko w bogatych dzielnicach i tam, gdzie mają szansę dotrzeć turyści – pozostałe stare kwartały są de facto slumsami zamieszkanymi przez „nieprzystosowanych”, gdzie wśród nagromadzonych przez lata hałd śmieci i odpadków gnieżdżą się hordy szczurów. Ze względu na stopień zanieczyszczenia środowiska, miasta chronione są barierami ABB (Anty Bios Barrier) – każde opuszczenie obszaru chronionego grozi poważnymi konsekwencjami: zapadnięciem na śmiertelną chorobę lub atakiem zmutowanych zwierząt.

Moim zdaniem na szczególną pochwałę zasługuje złamanie ciągu narracji fragmentami newsów medialnych lub tekstami reklam. Dzięki temu zabiegowi czytelnik może skonfrontować rzeczywisty – opowiedziany przez Torkila – przebieg wydarzeń z jakością i poziomem oficjalnych doniesień (jak widać, obecna moda na „dziennikarskie ślizganie się po powierzchni wydarzeń” przetrwała w świecie przyszłości). Zamieszczone przykłady reklam sugerują, że podświadomym dążeniem człowieka jest udział w wyścigu do osiągnięcia najwyższego stopnia konsumpcjonizmu.

Dzięki załączonemu „Słownikowi neologizmów i trudnych terminów” autor nie tylko z wdziękiem wyjaśnił rdzennie polskie korzenie rodu Aymore, ale i leciutko zakpił z najbardziej dociekliwych i żądnych szczegółowych danych czytelników – wszak po wielkim krachu temporalnym każda informacja historyczna jest równie prawdopodobna.

Podsumowując – druga odsłona przygód gamedeca jest historią zmagania się z jedną zagadką, historią opowiedzianą sprawnie, bez dłużyzn i irytujących streszczeń poprzednich przygód. Postępowanie bohaterów jest logiczne, motywacja, którą kierują się poszczególne postaci, nie budzi wątpliwości. A dodatkowo – autor wzbogacił opis świata przyszłości o nowe detale, budując co prawda mało optymistyczną wizję, ale dzięki temu – bardziej skłaniającą do zastanowienia. Mówiąc krótko – „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw” trzyma poziom.
Ł - 2008-09-24, 12:50
:
Kira Izmajlowa- Wyższa magia

Każdy z nas zna osobę ze szkoły/uczelni/pracy, z którą można porozmawiać tylko na temat szkoły/uczelni/pracy, bo innych tematów po prostu brak. Taką osobę ani się lubi, ani się nie lubi, po prostu akceptuje jej istnienie i czasem zamieni parę słów o jednym jedynym, co nas łączy. To skojarzenie przeszło mi przez myśl czytając pierwsze -dziesiąt stron „Wyższej magii”, gdzie główna bohaterka, szara myszka z rosyjskiego PUM (Państwowy Uniwersytet Magiczny), zwierza się w narracji pierwszoosobowej ze swoich problemów studenckiego życia. Ale od początku…

Książkę zaintrygowała mnie i skłoniła do przeczytania fragmentem blurba: tylko tu dowiesz się, dlaczego nie można wyczarować banknotów, złota i diamentów. Oho, jeśli ktoś się porywa na racjonalizowanie magii (racjonalną motyką na irracjonalne słońce), to niezależnie od efektu powinno być ciekawie. Nie było. Autorka zbywa całą kwestię pomysłem, że zaklęcie materializacji wymyślił ktoś potężny hen hen dawno temu i nałożył mu takie a nie inne ograniczenia. Koniec. Zatem jeśli ktoś chciał się dać nabrać marketingowcom z Fabryki, to może uczyć się na moich błędach. Izmajłowa nie stara się budować niczego zawiłego. W rezultacie świat „Wyższej magii” wygląda bardzo zwyczajnie; cała konstrukcję świata oparto na założeniu, że jest to nasza rzeczywistość tylko ze zrutynizowaną magią, która jest po prostu kolejną dziedziną badań naukowych, tak samo rozwijaną i wykładaną w normalnym trybie jak chemia czy fizyka. Magia ma zresztą poważne ograniczenia, które autorka próbuje czasami wyjaśniać, ale robi to nadzwyczaj mętnie. Natomiast same czary-mary występują w książce okazyjnie. Wydaje się, że „Wyższa magia” była pisana w silnej opozycji do Harrego Pottera i autorka nawet nie stara się o subtelne aluzje – w pewnym momencie główna bohaterka naigrywa się z tej książki, kręcąc nosem na pokryte kabalistycznymi znakami ciuszki tamtejszych czarodziejów. Jestem w stanie to zrozumieć, bo u Izmajłowej używają fartuchów laboratoryjnych, ale tego, że później ta sama autorka opisuje eksperyment z pentagramami na podłodze, już nie bardzo. Widocznie pentagram to tak kultowa rzecz, że zawsze można dorzucić. Podsumowując, konstrukcja świata jest dla mnie nieprzekonująca. Jestem skłonny bardziej uwierzyć pani Rowling w ulice Pokątne i zaczarowane dworce niż Izmajłowej w tę jej szarą magię, która jak gdyby nigdy nic występuje w naszej rzeczywistości, w ogóle jej praktycznie nie modyfikując.

Może jest to efekt zamierzony, który ma pokazać, że nauka magii to nie sama radość, ale po prostu ciężka praca, przynajmniej z perspektywy uczącego się, a nie kogoś, kto widzi czary tylko w momencie ich wykonywania. Główna bohaterka przeżywa troski znane każdemu studentowi – zaliczenia, dziwni wykładowcy, pisanie pracy dyplomowej. Zgaduję, że autorka sama niedawno skończyła studia (ur. 1982 r. dop. red.) – czasem opisy tchną nieco slangiem młodzieżowym, a Nowy Rok kojarzy się jej z oglądaniem „Kevina samego w domu” (skąd my to znamy?). Znowuż chyba efektem zamierzonym jest mała liczba bohaterów drugo- i trzecioplanowych, ich opisów i dialogów z ich udziałem – Naina Czernowa to w końcu przysłowiowa szara myszka, odludek z wyboru, kujon. Na dobrą sprawę panuje tu skrajny minimalizm; widzimy dwójkę bohaterów z pierwszego planu, długo-długo nic, i postacie trzecioplanowe. Z czasem w opowieści zmienia nieco rozłożenie akcentów – pojawia się wątek ciekawskiej studentki i wykładowcy po przejściach, a na końcu nawet zręcznie rozwiązany kryminał. Najsolidniejszą częścią książki są właśnie relacje między postaciami. Konkretnie jedna relacja. Pozostałe postacie są jedynie tłem, nie wspominanymi dłużej, niż być powinny. Niestety na 400 stronach (choć to fabrykanckie 400, czyli można pomnożyć przez 0,7) trochę się to ślimaczy. Choć właśnie takie ślimaczenie jest typowe dla życia. Autorka dystansuje się od hollywoodzkich historii miłosnych, i robi to dużo dyskretniej i zręczniej niż w przypadku polemiki „światotwórczej” z Rowling. W tym wypadku blurb nie kłamał: Najwyższa magia to ludzka chemia – to właśnie uczucia (i ich brak) bohaterów są największą nieprzewidywalną siłą w książce.

Czasami bywa tak, że osoba, z którą prowadzimy rutynową pogadankę „a co na uczelni?”, okazuje się dużo bardziej złożona, niż byśmy byli w stanie wywnioskować z pierwszych dziesięciu minut rozmowy. Tak jest z tą książką. Trzeba dać jej i sobie trochę czasu, wytrzymać trochę nudy i przymknąć oko na toporne formułowanie poglądów na niektóre kwestie techniczne, by jednak poczuć pewną sympatię (ale w żadnym razie nie oczarowanie) i zdekonstruować pierwsze wrażenie. Pytanie – czy masz ten czas i wyrozumiałość cechującą dobrego słuchacza?
Beata - 2008-09-25, 20:20
:
Margaret Atwood - "Opowieść podręcznej"

Zniewolenie ciała i umysłu

Opowieść podręcznej… czyli właściwie czyja? Słownik języka polskiego definiuje przymiotnik „podręczny” jako: znajdujący się w łatwo dostępnym miejscu, pod ręką; dający się użyć w każdej chwili; np. stolik podręczny, apteczka podręczna, bagaż podręczny. Według słownika jest to przymiotnik używany jako określenie rzeczy, przedmiotu… nie człowieka. Ale tutaj użyto tego wyrazu jako rzeczownika rodzaju żeńskiego. Wpatrywałam się w tytuł i usiłowałam poprawnie odczytać sugestię autorki… czyżbym miała w rękach opowieść kobiety, traktowanej jak przedmiot, znajdującej się zawsze na podorędziu, zawsze gotowej do „użycia”? Zastanawiałam się, jaki koszmar zamknięto pomiędzy okładkami…

Od pierwszych stron powieściowa wizja owładnęła mną z niesamowitą siłą. Znalazłam się w bardzo dziwnym kraju, w którym kobiety nie mają imion, tylko wytatuowane na nadgarstkach numery. W kraju, w którym kolor stroju określa status kobiety – czerwony zarezerwowany jest dla Podręcznych, biały – dla Córek, niebieski – dla Żon, a wszystkie Marty (to nie imię, to nazwa profesji) noszą się na ciemnozielono. W kraju, w którym kobietom nie wolno posiadać żadnej własności, a nawet samotnie wyjść na spacer. W kraju, w którym nie wolno czytać ani pisać pod groźbą utraty ręki. W kraju, w którym na każdym kroku trzeba się legitymować. Witajcie w Republice Gileadzkiej – totalitarnej antyutopii fundamentalistów religijnych.

Podręczne to młode kobiety, których jedynym zadaniem jest rodzenie dzieci. Nie wolno im pracować, nie udzielają się społecznie, w zasadzie nie robią nic – po odpowiednim szkoleniu (a raczej praniu mózgu) są przydzielane odgórnym nakazem do domów zasłużonych ojców rodzin, gdzie służą jako bierne reproduktorki, takie żywe inkubatory. Jeśli urodzą, są przenoszone do innego domu, a jeśli się nie sprawdzą, trafiają do kolonii karnych, jako bezużyteczne niekobiety – ich miejsce zajmują kolejne wyszkolone kandydatki. W Gileadzie nie ma miłości, śmiechu, radości – jest tylko obowiązek, powinność, powaga. I paraliżujący strach. I bezwarunkowe przestrzeganie przepisów, które regulują wszystkie dziedziny życia – łącznie z częstotliwością kąpieli. Podręczna nie decyduje o niczym, nawet o terminie zmiany odzieży zimowej na letnią…

„Opowieść podręcznej” można śmiało porównywać z „Rokiem 1984” George’a Orwella. Jednak obraz społeczeństwa nakreślony przez Margaret Atwood jest o wiele bardziej przerażający – bohaterowie książki Orwella, choć zniewoleni, mają własne mieszkania, pracę, mogą korzystać z telefonu, wysyłać listy, wyjechać na łono natury… Tymczasem gileadzkie kobiety nie mogą nawet poświęcić się żadnemu hobby. Podczas lektury zastanawiałam się, jak to możliwe, że społeczeństwo zaakceptowało taki system? Otóż, społeczeństwa nikt nie pytał; zmiany wprowadzono stopniowo… a zresztą niektóre z nich były wręcz witane z aprobatą – wszak reformowały „społeczeństwo ginące z nadmiaru wyboru”.

Książka napisana jest pięknym, bardzo sugestywnym i pełnym niuansów językiem, tytułowa podręczna snuje swą opowieść powoli, nie unika dygresji i retrospekcji. Takie leniwe tempo narracji nie budzi jednak sprzeciwu – wszak kobieta, której przez cały dzień nie wolno nic robić, celebruje najprostsze nawet czynności, choćby to było tylko jedzenie jajka. „Opowieść podręcznej” ma jednak jeszcze jedną zaletę – nie da się jej skrócić. Niestety, dość często natrafiam na książki, którym wcale „wycinanki” by nie zaszkodziły – jednak w tym przypadku przyznaję, że ta opowieść nie zawiera ani jednego zbędnego słowa. Wręcz przeciwnie – należy ją czytać z najwyższą uwagą, aby z bardzo skąpo dozowanych okruchów informacji próbować odtworzyć obraz wypadków.

Autorka pozostawiła zakończenie otwarte – nie znamy dalszych losów bohaterki. A jednak załączony „komentarz historyczny” z 2195 r. pozostawia nadzieję – skoro naukowcy debatują nad niuansami historii i systemu społecznego Republiki Gileadzkiej, to znaczy, że ta absurdalna próba stworzenia społeczeństwa doskonałego zakończyła się niepowodzeniem. Książka jest ostrzeżeniem przed pokładaniem nadmiernej ufności w słowa tych, którzy – „dla naszego własnego dobra” – oferują łatwe wyjaśnienia i jeszcze łatwiejsze rozwiązania. Gdyż niebo jednych jest piekłem innych.

10/10
Ł - 2008-09-26, 15:13
:
Tarantula- Thierry Jonquet

Jonquet prezentuje w tej krótkiej i wielowątkowej historii różne rodzaje tego, co nasza kultura nazywa tradycyjnie złem. Zło prymitywne, zło dewiacyjne, zło wynikające z rachunku korzyści i strat, zło irracjonalne bez przyczyny, zło jako kaprys i zło jako zemsta. Odstępstwa od norm moralnych, obyczajowych, przełamanie tabu fizyczności i płciowości. Wszystko to charakteryzuje garstkę bohaterów. Napis z okładki głosi, że jest to historia kata i ofiary i jest to prawda o tyle, o ile pojęcia te odrywają się od poszczególnych jednostek i wydają się istnieć same dla siebie. Czasem spotykają się w jednej osobie. Tworzy to sytuacje, kiedy dewiacja nie istnieje już jako indywidualne przeżycie u kogoś pod czaszką, ale wisi w powietrzu, jest przerażająco oczywistą częścią atmosfery – jak tlen. I czytelnik też to czuje.

Książka przez podzielona jest na wątki; poszczególne historie początkowo wydają się całkiem z sobą niepowiązane. Z czasem autor daje wskazówki, poszlaki pozwalające je łączyć, odnajdywać ich wspólny kręgosłup. Zapewne spostrzegawczy czytelnik rozwiąże zagadkę, zanim jeszcze autor podniesie ostatnią kurtynę i poda całą makabrę fabuły na tacy. Mnie się to prawie udało, być może sam jestem sobie winien; książkę czytałem zbyt szybko, w napięciu, bez przerwy. Przypominało to oglądanie dobrego filmu nocą, i całość zamknęła się w czasie typowym dla filmów – niecałe dwie godziny (ok. 120 stron).

Ułatwia to podział książki na trzy części (Pająk, Jad, Ofiara), a te z kolei na przeplatające się fragmenty. Szczególnie historia ofiary Tarantuli robi wrażenie – nie tylko ze względu na najcięższe opisowo sceny, ale również z powodu drugoosobowej narracji („cierpiałeś”, „krzyczałeś”), która wymusza utożsamianie się. Historia związku Richarda i Ewy natomiast od samego początku stanowi wielki znak zapytania – dwoje ludzi jest ze sobą, choć się nienawidzi. To bardziej nienaturalne niż kamień spadający do góry; znak zapytania staje się haczykiem, na który złapałem się, próbując zrozumieć, o co chodzi. Natomiast wątek rzezimieszka trochę odstaje od pozostałych dwóch, nie ma tu takiego ciężaru opisowego i emocjonalnego – i tym bardziej ciekaw byłem jak autor to powiąże. A powiązał i rozwiązał po mistrzowsku, czego kulminacją jest groteskowy „happy end”, najsilniejszy akord całej historii.

Umiejętnie stworzony klimat i utkana fabuła wraz z selektywnością treści sprawiają, że sam Thierry Jonquet jawi się jako tarantula, nie dając wyrwać się czytelnikowi ze świata noir, jaki wykreował. A kreował go wcale nie sięgając po niesamowitości, ale artykuły z codziennych gazet, jak przekazuje książkowa wkładka. Polecam "Tarantulę" każdemu – jest to pozycja w sam raz na jeden wieczór. Inna sprawa, że ten wieczór możecie później długo wspominać.
Maeg - 2008-09-26, 21:30
:
Patrick Rothfuss - "Imię wiatru"

Recenzowanie debiutanckich powieści wiąże się dla mnie zawsze z pewnym dylematem. Z jednej strony bacznie przyglądam się książce, wyczekując jakiegoś powiewu świeżości. Nie musi być to „rewolucyjne” spojrzenie na fabułę jak u Hala Duncana, ale coś nowego. Z drugiej zaś, jako czytelnik zdaję sobie sprawę, że debiutantowi można więcej wybaczyć niż pisarzowi, który wyrobił sobie już pozycję na rynku. Dodatkowo sytuację może skomplikować fakt zachwytu nad książką. Takiego prawdziwego zachwytu, nie zaś wykreowanego przez wydawnictwo czy agencję reklamową. Tak właśnie jest z powieścią „Imię wiatru” Patricka Rothfussa, którego wymienia się wśród najlepszych debiutantów ostatnich lat. Obok na przykład Scotta Lyncha czy Joe’a Abercombiego.

„Imię wiatru” to klasyczne epickie fantasy stylizowane na opowieść, którą moglibyśmy usłyszeć przy ognisku czy w karczmie. Autorzy niekiedy uciekają się do tego wybiegu na początku ksiązki, aby bez większych przeszkód wprowadzić czytelnika w świat swojej powieści, przeważnie też przypominają sobie ponownie o zastosowanym tricku dopiero na końcu książki. Rothfuss nie zapomina, dzięki interludiom i zmianie narracji z pierwszoosobowej na trzecioosobową udaje mu się wytworzyć i zachować atmosferę przykuwającą czytelnika do książki od pierwszych do ostatnich stron. Gdy zaznajamiamy się z kolejnymi epizodami z życia młodego Kvothe, dzięki pierwszoosobowej narracji możemy lepiej wczuć się w klimat opowiadanej historii. Oczywiście ten sposób przedstawiania historii ma też swoje wady. Poznajemy tylko jedną wersję wydarzeń, nie możemy liczyć na inny punkt widzenia. Odniosłem też wrażenie, że część postaci istnieje tylko jako tło dla Kvothe. Są i tyle. Za kilkanaście stron możemy o nich zapomnieć. Dobrze jednak, że najważniejsi dla książki bohaterowie wyłamują się z tej przypadłości. Choćby piękna i tajemnicza Denna czy Elodin, jeden z mistrzów na Uniwersytecie.

Dobrze, ale o czym jest „Imię wiatru”? Z pozoru mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o młodym człowieku, dotkniętym okrutnie przez los. Sztuką jest jednak na podstawie tak prostego i starego pomysłu napisać dobrą powieść. Rothfussowi się udaje. Nie nakazał głównemu bohaterowi ratowania świata przed kolejnym wielkim kataklizmem czy walki z potężnymi złymi siłami, których imienia nie wolno wymawiać. Kvothe zajmuje się głównie ratowaniem siebie samego z opresji, w które sam się wpakował. A poza tym stara się mieć co jeść i gdzie spać oraz zdać egzaminy. Oczywiście są też bardziej ambitne i zarazem ciekawsze dla czytelnika sprawy. Jednak autor dopiero je zarysowuje, czas na nie przyjdzie w kolejnych częściach „Kronik królobójcy”.

Częstym grzechem autorów fantastycznych jest przytłoczenie czytelnika już na samym początku ogromem informacji o wykreowanym świecie. „Imię wiatru” jest od tej usterki wolne, Rothfuss dawkuje wiedzę w taki sposób, aby nikt nie poczuł się zagubiony. Przykładem może być magia, której zasady działania poznajemy wraz ze wspinaniem się głównego bohatera na kolejne szczeble wtajemniczenia.

Oczywiście nie wszystko autorowi się udało. Na prawie dziewięciuset stronach zdarzają się co jakiś czas dłużyzny. Akcja się zatrzymuje, a powieść nie oferuje nic, co przykuwałoby czytelniczą uwagę. Jedynym ratunkiem wydaje się wówczas szybki skok do następnego rozdziału. Takich chwil jednak nie jest dużo, więc nie powinny stanowić problemu dla czytelnika.

„Imię wiatru” wśród innych książek fantasy wyróżnia się bardzo dobrym stylem, jakim zostało napisane, pozwalającym zatopić się w lekturze od pierwszych stron. Widać też wyraźnie, że Rothfuss ma pomysł na całą historię, co powinno pozytywnie odbić się na kolejnych tomach cyklu... Zatem jeśli ktoś czuje się spragniony dobrego klasycznego fantasy, nie powielającego jednak Tolkienowskich wzorców, bez zastanowienia może sięgnąć po „Imię wiatru”. Choć nie jest to debiut tak błyskotliwy jak „Kłamstwa Locke’a Lamory”, jako czytelnicy nie powinniśmy narzekać. Dostaliśmy dobrą książkę, która idealnie nadaje się na jesienne wieczory. Spodziewałem się wprawdzie, że będzie to powieść o nieco większym rozmachu, na miarę „Gry o tron” czy „Ogrodów księżyca”. Niemniej wydawać ostateczny werdykt o „Imieniu wiatru” teraz, to jak podsumować film, gdy obejrzało się dopiero jedną trzecią. Bez znajomości kolejnych części, ocena będzie niekompletna i może okazać się niesprawiedliwa.
Tigana - 2008-09-29, 22:23
:
Neil Gaiman "Księga cmentarna"

Kiedy sięgamy po książkę Neila Gaimana, nigdy nie mamy pewności, co znajdziemy w środku. Współczesną baśń („Gwiezdny pył”), monumentalny fresk („Amerykańscy bogowie”) czy opowiastkę dla dzieci („Koralina”)? Zaczynając przygodę z „Księgą cmentarną”, zastanawiałem się zatem nad jednym: czym tym razem zaskoczy mnie twórca „Sandmana”?

Najprościej byłoby powiedzieć, że najnowsza książka Gaimana to osiem chronologicznie ułożonych i powiązanych ze sobą rozdziałów-opowiadań (plus jedno „Interludium”). Ich wspólnym punktem jest główny bohater, Nikt Owens (częściej nazywany Nikiem), oraz miejsce akcji – stary, opuszczony cmentarz. Każda z opowiadanych historii ma własny niepowtarzalny klimat. Kilka z nich wywołuje uśmiech, inne straszą albo wprowadzają w melancholijny nastrój; wszystkie trzymają równy, wysoki poziom. W moim prywatnym rankingu na pierwszym miejscu stawiam „Danse Macabre”, nostalgiczną opowieść o przemijaniu, ale pozostałe właściwie w niczym jej nie ustępują.

Miejsce ostatniego spoczynku naszych ciał chyba nikomu nie kojarzy się zbyt dobrze. Smutek, cisza, wspomnienia o bliskich, których nie ma. I chociaż u Gaimana nie brakuje tego specyficznego „cmentarnego” klimatu, to przede wszystkim mamy do czynienia z miejscem magicznym. W odróżnieniu od świata Za Murem panuje tu spokój, wszystko jest stabilne, reguły rządzące – niezmienne. Kolejne pokolenia zmarłych „żyją” w harmonii i zgodzie od lat. Ich świat zmienia się z chwilą, kiedy pojawia się Nik. Rodzina chłopca została zamordowana przez mordercę o enigmatycznym imieniu Jack i teraz stara, opuszczona nekropolia staje się jego nowym domem. Zyskuje nowych rodziców (martwych rzecz jasna), przyjaciół (też martwych), ba, nawet nauczycieli (niektórzy żyją), chociaż nauk przez nich udzielanych nie znajdziemy w żadnym szkolnym podręczniku. No i jest jeszcze Sils – tajemniczy opiekun w czerni, którego specyficzny tryb życia nie pozostawia zbyt dużo wątpliwości, co do jego pochodzenia.

Cmentarna tematyka wydawałaby się wskazywać na to, że będziemy mieli do czynienia z horrorem. Nie do końca. Bo chociaż nie zabraknie tu potworów (duchy, nieziemskie ogary) czy scen mrożących krew w żyłach (wyprawa za ghulową bramę), najnowsza książka Neila Gaimana jest, podobnie jak „Koralina”, skierowana raczej do młodszego czytelnika. Co ciekawe, kiedy mocniej wczytamy się w treść książki, znajdziemy w niej sporo nawiązań, np. do „Księgi dżungli”. W kwestii dzieła Kiplinga nie chodzi mi nawet o analogię: dżungla – cmentarz, Mowgli – Nik, czy mieszkańcy cmentarza – stado wilków. Jeśli przyjrzymy się bliżej, znajdziemy identyczne rozwiązania fabularne. Czy podróż z ghulami to nie odpowiednik porwania Mowgliego przez małpy? A przeklęty skarb, który zawsze wraca, i jego strażnik nie przypominają wam czegoś? Nawet Sils za sprawą koloru ubrania przywodzi na myśl czarną panterę Bagherę.

Błędem jednak byłoby stwierdzenie, że mamy do czynienia ze zbiorem niby bajeczek, których głównym wyróżnikiem jest specyficzne miejsce akcji. Gaiman nie byłby sobą, gdyby nie przemycił w swojej książce chociażby garści przemyśleń na temat otaczającego nas świata. Kilkakrotnie powraca w książce pytanie, „czym tak naprawdę różnimy się od zmarłych?” – i nie chodzi tu bynajmniej o bicie serca czy oddychanie. Równie ważnym zagadnieniem jest celowość naszego życia, a także umiejętność pogodzenia się z przemijaniem. W trakcie lektury „Księgi cmentarnej” odniosłem wrażenie, że prawdziwym adresatem kolejnych lekcji nie jest Nikt, ale czytelnik.

„Księga cmentarna” to połączenie makabry z pięknem, śmierci z życiem, strachu ze śmiechem. Książka na wskroś gaimanowska, która powinna zadowolić zarówno jego fanów, jak i osoby, które do tej pory nie miały okazji poznać twórczości pisarza. Rzecz skierowana do dzieci, ale i dorośli nie powinni być rozczarowani. Polecam.


Ocena: 9/10
Ł - 2008-09-30, 21:30
:
Jędrzej Polak - Życie jest gejem

Jędrzej Polak był mi w zasadzie nieznany, ale z błędu wyprowadził mnie blurb – okazuje się, że czytałem kilka jego przekładów angielskiej prozy – między innymi cykl „Odyseja Kosmiczna” A.C. Clarke’a, a nawet uczyłem się z jego tłumaczenia podręcznika do socjologii. Czyli znamy się nie tylko z widzenia, a debiutant wcale nie całkiem zielony. Tym bardziej, że Polak tłumaczy jednak przede wszystkim literaturę głównego nurtu. Oczywiście należałoby się zastanawiać, na ile tłumaczenie jest sztuką a na ile rzemiosłem – ale to dyskusja na inny dzień. W każdym razie, po tym krótkim wywiadzie, moje oczekiwania co do autorskiej książki wzrosły.

Rzeczywistość, w której egzystuje główny bohater, przypomina groteskowy mariaż „roku 1984” Orwella z radiomaryjną fobią. O ile Orwell jest przenoszony bez większych zmian*), to odniesienia do naszej rzeczywistości stanowią podkreślanie grubej kreski. Na każdym kroku mamy kwiatki typu Polska Zjednoczona Partia Redemptosarmatów czy Uczelnia im. Ojca i Teścia Rektora. Brnięcie przez pierwsze strony takiego przedstawienia i próby szukania w tym sensu były bardzo męczące. Nastawiałem się na rozliczenie autora z jego wizji przyszłości. I odpuściłem. Tak naprawdę książka nie straszy wizją klerototalitaryzmu, nie jest fantastyką, która stara się ująć rzecz naukowo; wręcz odwrotnie – przedstawia celowo rzeczywistość przerysowaną, sprowadzoną do absurdu, fantasmagoryczną. Widać to szczególnie, gdy główny bohater używając urządzenia o nazwie nomen omen iGod, ogląda serial bardziej trzeźwy i rzeczywisty niż wszystko co go otacza. Sam spektakl bardziej przypomina poważną powieść z przełomu wieków XIX i XX niż telenowelę. Uznałem, że właśnie na tym trzeba się skoncentrować, ponieważ to tutaj autor stara się coś tworzyć, a nie na pseudoprowokacyjnych realiach, będących kurtyną, w którą wpatrzeni jak zaczarowani przez całą lekturę pozostaną zarówno skrajni zwolennicy, jak i przeciwnicy Radia Maryja. Czytelnicze sitko.

Dużo, naprawdę dużo zabaw z formą. Sama kompozycja książki nie jest zwyczajowa – brak podziału na rozdziały, części – za to wiele przejść narracyjnych, takich jak ww. serial bądź list czy opowieść ojca (w ramach której ktoś inny zaczyna kolejną opowieść). Niektóre fragmenty – i to niezależnie od tego czy jesteśmy bliżej, czy dalej końca książki – wydają się chaotycznymi wtrąceniami, inne nawiązują bezpośrednio do wcześniejszych (a może późniejszych?) sytuacji. Oglądając, czytając, doświadczając te wizje równolegle z bohaterem, przeżywamy szok ontologiczny, nie wiemy, która rzeczywistość jest tą właściwą, prawdziwą, co jest skutkiem, a co przyczyną. Bardzo zręcznie poprowadzono wątek percepcji czasu, a raczej braku tej percepcji. Eksperymenty występują nie tylko w skali makro – tu i ówdzie autor bawi się językiem, tworząc zdania wielokrotnie złożone, tasiemcowate wyliczenia, dwuznaczne skróty i tym podobne rodzynki (różnych jakości).

Eksperyment może dać rezultaty dobre bądź złe, zamierzone i niezamierzone – jednak w przypadku tej książki wydaje się, że celem był sam akt eksperymentu, do którego później autor starał się dorobić ręce i nogi. W rezultacie, choć na pewno tworzenie takiej książki musi sprawiać sporo satysfakcji, to jej czytanie już niekoniecznie. Czasem przymuszałem się do lektury, szczególnie na początku. Środek książki, nie wiedzieć czemu, jest dla kontrastu wypełniony akcją, w związku z czym przyswaja się go szybko. Po skończeniu całości, zastanawiałem się jednak, po co ten przygodowy mostek był. A był w dodatku w omówionej scenografii redemptosarmackiej, która o ile na początku może zaskakiwać (raz żartem, raz aluzją, jako zabieg literacki-maska), to później najzwyczajniej niesamowicie męczy, nie prezentując sobą nic wartego uwagi. Kulminacja natomiast przypomina szaloną jazdę na karuzeli, gdzie natężenie ww. przejść narracyjnych wzrasta w szaleńczym tempie…

W lekturę trzeba włożyć sporo wysiłku, jednak sama powieść do tego nie zachęca, wprost przeciwnie. Jędrzej Polak pisał książkę lat ponad dziesięć, jak twierdzą cyferki umieszczone na jej końcu – i niestety mam wrażenie, że pokutuje to tym, iż pierwotny pomysł obrósł mnóstwem niepotrzebnego mchu słownego; zbyt wiele tu kolażu. „Życie jest gejem” w założeniu miało być chyba książką o przysłowiowym „czymś więcej”, literaturą, dla której fantastyka jest narzędziem a nie celem. I faktycznie „coś więcej” istnieje – bardzo artystyczne introspekcje czy analiza kwestii tak intymnych jak więzi rodzinne. Autor akcentując cielesność (zamiast łydki skupia się na atrybutach płciowych), stara się kreślić, co się komu po duszach lęgnie.

Jednak próby dotarcia do tych walorów przypominają podróż z Warszawy do Lwowa przez Toruń. Z pewnością wiele oryginalnych rozwiązań, ale równie często powracające pytanie – po co? Staram się nie rozumować ad personam przy recenzowaniu książek, ale nasunęło mnie się – czy tłumacz ze sporym dorobkiem, obcujący ze sztuką na co dzień, zawodowo, nie odczuwa czasem ciśnienia artystycznego, którego nie może zrealizować przy tłumaczeniach? „Życie jest gejem” jest być może takim upustem, w którym zsumowało się zbyt wiele pomysłów. A może to ja tylko podwórkowo psychologizuje. W każdym razie książka zdecydowanie dla entuzjastów puzzli ekstremalnych – czyli układania jednego obrazka z dwóch różnych kompletów i połowy trzeciego.

* -Zamiast działających w dwie strony telewizorów, jest przestrzeń wirtualna sankto, natomiast nie ma już istotnych różnic, jeśli chodzi o seanse nienawiści.
Beata - 2008-10-07, 07:57
:
Witold Jabłoński - "Fryne hetera"

Konstandinos P. Kawafis, grecki poeta, urodzony i mieszkający w Aleksandrii, wielbiciel literatury starożytnej, otrzymuje pewnego dnia 1923 roku zaproszenie na spotkanie z Fryne, słynną ateńską heterą… szkopuł w tym, że prawdziwa Fryne była równolatką Aleksandra Macedońskiego… Poeta, z zamiarem zdemaskowania oszustki, przybywa na spotkanie. Na spotkanie z grecką przeszłością… Fryne snuje opowieść o swoim życiu, epoce, kulturze greckiej, demokracji ateńskiej, o ludziach, których znała – Demostenesie, Diogenesie, Aleksandrze, Arystotelesie…

Fryne – najpiękniejsza hetera ówczesnych Aten – jest jak najbardziej postacią historyczną. Przyjaciółka rzeźbiarza Praksytelesa – posłużyła mu za modelkę m.in. do Afrodyty z Knidos. Wśród jej kochanków byli najznamienitsi obywatele tego miasta – arystokraci, artyści i politycy. Nie budzi więc zdziwienia, że postać ta została przez autora literacko wykorzystana do przedstawienia bogactwa kulturowego i duchowego cywilizacji greckiej. Cywilizacji, stojącej w obliczu zmian. Cywilizacji, czującej na plecach oddech Filipa i Aleksandra Macedońskiego.

Dziś przyjmuje się, że bitwa pod Cheroneą (338 r. p.n.e.) jest wydarzeniem granicznym, przełomem, kresem niepodległości Grecji. Ale ludzie, za życia których się wydarzyła, z pewnością nie mieli świadomości aż takiego przełomu. Dla nich bitwa ta była oczywiście ważna, ale nikt żadnych magicznych wrót do innych czasów nie przekraczał – po prostu żyli dalej. Świat wokół nich się zmieniał, a oni starali się znaleźć w nim swoje miejsce. I o tym właśnie jest opowieść Fryne – o codzienności. Na szczęście dla nas jej codzienność była bardzo interesująca.

W świecie, w którym cały panteon bóstw determinował ludzki los, życie Fryne nie stanowi wyjątku – jego zmienne koleje zostały określone już przy jej narodzinach. Nad wypełnieniem przepowiedni czuwa z oddali mag Apollonios – na skutek jego zakulisowych machinacji Fryne opuszcza ukochane Ateny, udając się do Macedonii, a następnie – śladem podbojów Aleksandra – przez Azję do Aleksandrii. Bo Fryne ma do wypełnienia zadanie… zadanie, które zmieni na zawsze historię. Ale, szczerze mówiąc, ten wątek wcale nie był dla mnie najważniejszy. Tak samo, jak w „Egipcjaninie Sinuhe” – poszczególne przygody głównego bohatera nie stanowią o wartości powieści. One są tylko pretekstem do podróży przez starożytny świat, gdzie oczami Fryne obserwujemy życie mieszkańców, poznajemy panteon wyznawanych przez nich bóstw, bierzemy udział w niektórych obrzędach. I mamy okazję zapoznać się z komentarzami Fryne – nie tylko na temat obyczajów jej rodaków czy czasów współczesnych Poecie.

Wiedza historyczna i etnograficzna autora budzi podziw. Jeszcze większy podziw budzi umiejętność dzielenia się tą wiedzą z czytelnikami – w książce nie ma ani jednej dłużyzny czy autorskiego wykładu ex cathedra. „Fryne hetera” napisana jest pięknym językiem, bardzo plastycznym i sugestywnym, miejscami wręcz malarskim. Szczególnie cenię sobie fakt, że przedstawiony przez Witolda Jabłońskiego wizerunek starożytnej Grecji tętni barwami, sprzeciwiając się stereotypom, które z uporem przedstawiają naszych kulturowych przodków w białych chitonach przed oślepiająco białymi świątyniami.

Uderzający w powieści jest szacunek dla wszystkich, dziś uznawanych za pogańskie, kultów i wierzeń – wszystkie są równoprawne, żadnemu autor nie odbiera prawa do istnienia. Po prostu przedstawia je, opisuje, nie dokonując wartościowania – to należy już do czytelnika. Wprawdzie Fryne wypowiada się z niechęcią o bogu Żydów i o chrześcijaństwie – ale jakiego innego komentarza na temat monoteizmu można oczekiwać po osobie wychowanej w kulturze, w której żaden bóg nie żąda wyłączności?

Ktoś powiedział, że pamięć o zmarłych sprawia, że nadal żyją wśród nas. Dzięki Witoldowi Jabłońskiemu Fryne, najpiękniejsza z ateńskich heter, jest z nami i oprowadza nas po swoim świecie. Wysłuchajmy jej opowieści – naprawdę warto.
Tigana - 2008-10-07, 22:03
:
Richard Morgan "Trzynastka"

Badania i eksperymenty genetyczne to jedne z najbardziej kontrowersyjnych gałęzi nauki. Z jednej strony dają nadzieję na wyleczenie śmiertelnych chorób oraz przedłużenie ludzkiego życia, z drugiej – budzą niepokój i stawiają pytanie, czy człowiekowi wolno bawić się w Boga? A co stanie się, gdy dzieło ludzkich rąk wymknie się spod kontroli? Ta kwestia odpowiedzialności była poruszana przez autorów fantastyki już od zarania gatunków. Wystarczy wspomnieć „Frankensteina” Mary Shelley czy „Wyspę doktora Moreau” Herberta George’a Wellsa. Dziś powraca w „Trzynastce”, najnowszej powieści Richarda Morgana.

W świecie wykreowanym przez brytyjskiego powieściopisarza modyfikacje genetyczne są czymś zwykłym. Wśród normalnych mieszkańców żyją setki „poprawionych” ludzi, m.in. bonobo – kobiety „stworzone” do seksu oraz super wojownicy zwani trzynastkami. Ci ostatni, zmodyfikowani genetycznie na podobieństwo pierwotnych samców alfa, rygorystycznie wychowani, pozbawieni uczuć i wiary w Boga, są idealnymi żołnierzami. Niestety, potrzebni w czasie wojen, z chwilą nastania pokoju stają się wrogiem publicznym numer jeden, symbolem lęku przed innością. Trzynastki mają do wyboru osiedlenie się, bez możliwości powrotu, na Marsie lub rejestrację i internowanie w specjalnych obozach na Ziemi. Nieliczni, którzy próbują się ukrywać, są likwidowani. Skąd bierze się strach przed nimi? Być może po raz kolejny dzieło przerosło twórców. Trzynastki posiadają przywódcze cechy charakteru, które umożliwiłyby im szybkie przejęcie władzy nad pozostałymi ludźmi – cielętami, jak ich pogardliwie nazywają. Stąd konieczność izolacji i stałej kontroli.

Carl Marsalis, główny bohater powieści, sam jest trzynastką. Dzięki wygranej na specjalnej loterii wraca na Ziemie, gdzie zostaje wynajęty przez ONZ do likwidacji takich jak on. Staje się zabójcą własnego gatunku. Uwięziony za próbę pomocy w aborcji, dostaje ostatnią szansę. Wraz z funkcjonariuszką Sevgi Ertekin ma odnaleźć inną trzynastkę, która jest podejrzana o serię morderstw.

Do największych walorów powieści zaliczyłbym kreację głównego bohatera – Carla Marsalisa. Samotny, wypalony, cyniczny jak wielu mu podobnych bohaterów, ale równocześnie oryginalny i przykuwający uwagę. Jest niby bezduszną trzynastką, ale nie wątpimy w prawdziwość jego uczucia. Stworzono go do zabijania, ale stara się okiełznać zabójczy instynkt. Pozbawiony wiary – tworzy własny system wartości. Kieruje się instynktem i przeczuciem, które inni nazywają paranoją.

Główny wątek książki – śledztwo w sprawie morderstwa – jest prowadzony sprawnie, chociaż standardowo. Po raz kolejny okazuje się, że prosta z założenia sprawa ma swoje drugie dno, a tropy wiodą w najmniej spodziewanym kierunku. Mnożą się wątki, zmieniają podejrzani, a życie prowadzących śledztwo jest w ciągłym zagrożeniu. Wrogowie stają się sprzymierzeńcami, a przyjaciele okazują zdrajcami. Paru rzeczy można się łatwo domyślić, w kilku miejscach autor wykorzystuje mniej szablonowe rozwiązania.

„Trzynastka” to jednak przede wszystkim powieść science fiction. Świat z przełomu XXI i XXII wieku znacznie różni się od naszego. U Morgana nie istnieją już jednolite Stany Zjednoczone, a ich miejsce zajęły trzy odrębne twory polityczne – od liberalnej Unii Północnoatlantyckiej, poprzez Wybrzeże, aż do ksenofobicznej Skonfederowanej Republiki nazywanej popularnie Jezusowem. Wspomaganie genetyczne, wszechobecna sieć, wirtualna rzeczywistość, kolonizacja Marsa, to tylko wybrane aspekty życia w przyszłości. Na szczęście autor nie przesadza w tworzeniu dekoracji. Nowoczesna technologia stanowi integralną część wizji, ale nie przytłacza jej. Pisarzowi udało się także uniknąć nadmiaru specjalistycznego nazewnictwa. Dowód – nawet taki laik jak ja nie miał problemu ze zrozumieniem tego, co opisuje Morgan.

O ile sam opis technologii przyszłości jest łatwo przyswajalny, mam pewne zastrzeżenia co do konstrukcji świata. Od początku książki czytelnik jest wrzucony na głęboką wodę i musi samodzielnie budować ogólny obraz Ziemi oraz sieć wzajemnych powiązań. Znam osoby, które kochają tego typu rozwiązanie – mnie ono nie odpowiada. Zresztą w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że wizja autora, choć nad wyraz interesująca, jest niespójna i brakuje w niej wszystkich elementów. Szwankuje tempo narracji – główny wątek rozwija się bardzo powoli i dopiero pod koniec książki znacząco przyśpiesza. Owszem, od czasu do czasu autor „serwuje” dynamiczny opis walki, ale jest tego jak na mój gust za mało. Do minusów zaliczyłbym też część dialogów, które bardziej przypominają naukowe dysputy niż zwykłe rozmowy.

„Trzynastka” to moje pierwsze spotkanie z prozą Richarda Morgana, nie wiem zatem, jak prezentuje się ta powieść na tle całego dorobku autora. Na pewno otrzymujemy książkę ciekawą, wciągającą, aczkolwiek nie pozbawioną pewnych wad. Nie jest to moim zdaniem dzieło przełomowe, które wejdzie na stałe do kanonów literatury science fiction, ale na pewno rzecz warta przeczytania.
batou - 2008-10-08, 09:38
:
Yann Martel Życie Pi

Znam pewną historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga

Od tych słów tak naprawdę zaczyna się powieść Martela. Te słowa słyszy on od nieznajomego w małej kawiarence w Indiach i to one budzą w nim uśpioną, zdeptaną niepowodzeniem poprzedniej powieści wenę. Ocalić ma go opowieść o 16-letnim chłopcu, którego drogę do poznania tego Boga los usiał kłodami, głazami, a przede wszystkim falami oceanu. Ocalić ma go historia życia Pi.

Indie, lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, miejscowość Puttuczczeri, zoo. Tutaj poznajemy Pi… nie, tutaj zaczynamy go poznawać, bo swoją historię zaczyna nam opowiadać z Toronto.
Hinduizm, Islam i Chrześcijaństwo stykają się w miejscu, w którym dorasta Pi, a dorastanie to naznaczone jest kpinami rówieśników, poznawaniem i fascynacją światem zwierząt i poszukiwaniami Boga. To życie kończy się, kiedy rodzina Patelów – właścicieli miejscowego zoo - zostaje zmuszona do emigracji i swój dobytek, który stanowią głównie zwierzęta zabiera ze sobą w podróż statkiem do Kanady. Podróż kończy się tragicznie, a dalsze losy Pi możemy odczytać z okładki książki...

W blurbie dziennikarz Newsweeka pisze, że historia Pi jest prawdziwa. Nie wiem jakim cudem wkradł się ten błąd, ale zapewniam, że sprawdziłem to i nie jest. Zresztą w wywiadach mówi o tym sam autor. To, że Życie Pi jest fikcją czytelnik wiedzieć powinien, bo dzięki tej wiedzy pole do rozmyślań i interpretacji po zakończeniu lektury staje się dużo szersze, ale o tym już (jeśli przeczytacie) przekonacie się sami.

Książka Martela wciąga od samego początku i z każdym kolejnym rozdziałem to uczucie tylko się pogłębia. Sama historia jest tak interesująca, że na dalszy plan spycha to, jak pisarz ją opowiada. Chłoniemy wydarzenia nieco nieświadomi formy ich przekazu i to… dobrze. Nie sposób odmówić Martelowi talentu do opowiadania, ale też nie sposób zauważyć, że robi to w sposób prosty. Poetyckie metafory i wyszukany język nie są tym co da nam ta książka, ale tak naprawdę tego nie potrzeba. Autor dostosował formę do treści, a czy zrobił to świadomie, czy też wynika to z jakichś niedostatków warsztatowych można ocenić tylko czytając inne jego powieści. Nie przesądzam tego, ale ciężko tego nie zauważyć.
Książka pisana jest w narracji pierwszoosobowej i wszystkie wydarzenia widzimy oczami głównego bohatera co w tym przypadku szczególnie ułatwia nam poznanie go i, na ile to możliwe, wczucie się w jego położenie. Sto rozdziałów, czytelny podział życia bohatera na trzy etapy, niezwykła historia uporządkowana i sprawnie zapisana. Refleksje przychodzą na koniec.

Dla mnie Życie Pi to przede wszystkim opowieść o tym jak ważnym dla człowieka jest uzyskanie równowagi, spokoju i pewności siebie w sferze duchowej. Opowieść o tym do jak wielkiego wysiłku jest zdolny człowiek widzący przed sobą cel i będący zdeterminowanym walczyć do końca, żeby nie stracić go z oczu. W książce poniekąd warunkuje to przetrwanie, ale jeśli tak to czy jednocześnie po prostu nie ułatwia życia? Czy historia Pi sprawia, że człowiek może uwierzyć w Boga? To sprawa bardzo indywidualna i nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Martel nie tyle odpowiada na pojawiające się w naszych głowach pytania co otwiera furtki do nich prowadzące. Pi jest człowiekiem głęboko wierzącym, ale jego wiara nie jest wyznaczona przez jedną, konkretną religię. Jest jego prywatną, indywidualną wiarą. Może dla innych nie chodzi wcale o samego Boga i ten spokój duszy możemy osiągnąć inaczej niż wierząc w niego. Mnie ta historia uczy tego, że pewne rzeczy powinniśmy mieć uporządkowane, a jeśli jeszcze nie mamy to spieszmy się.
Beata - 2008-10-09, 07:47
:
Michał Krzywicki - "Plagi tej ziemi"

Na moich licealnych lekcjach historii Związkowi Wieleckiemu i grupie Słowian Połabskich nauczyciele poświęcili chyba aż jedną godzinę lekcyjną. Z całej plejady postaci zapamiętałam tylko Jaksę z Kopnika, głównie dzięki informacji o brakteatach – monetach tak cienkich, że mających tylko awers. Przez całe lata nie odczuwałam potrzeby uzupełnienia wiedzy – aż do dziś, do czasu lektury książki Michała Krzywickiego, który „Plagami tej ziemi” debiutuje w wydawnictwie Runa.

Książka przenosi czytelnika do dwunastowiecznej Europy – Bernard z Clairvaux właśnie nawołuje do kolejnej krucjaty. Jednak Sasi nie przejawiają szczególnego zapału do uczestnictwa w walkach na drugim końcu świata – o wiele bardziej kuszą ich sąsiednie ziemie Słowian Połabskich – tym bardziej, że siła Związku Wieleckiego należy już do przeszłości. Słowianie są podzieleni – władająca Brenną u boku starego i schorowanego męża księżna Petrysa, gorliwa chrześcijanka, za wszelką cenę chce zapewnić książęcy stolec nieletniemu synowi. Drugim pretendentem jest pogański książę Jaksa z niedalekiego Kopnika. Każde z nich zaczyna gromadzić stronników…

Wraz z Bernardem na Połabie przybywa Przecław – mnich równie biegły w sztuce leczenia, co w odbieraniu życia, zresztą głównie na ostatecznym usuwaniu oponentów polega jego „praca” w służbie Bernarda. Zmienne koleje losu sprawią, że i Jaksa, i Petrysa będą korzystać z jego kunsztu…

Początkowo ramy konfliktu wydają się dość precyzyjnie nakreślone – z jednej strony ochrzczeni Słowianie oraz Sasi, żądni przewag wojennych, bogatych łupów i sławy „obrońców krzyża”, z drugiej – pogańscy Połabianie, broniący swojej niezależności i wiary ojców. Jednak już po krótkiej lekturze autor zaskakuje – okazuje się, że i Bernard, i Przecław mają swój ukryty cel, a do gry włącza się jeszcze ktoś... ktoś, kogo istnienie jest poważnie zagrożone.

Akcja powieści toczy się wartko – główne postaci zostały obdarzone wyrazistymi cechami charakteru, co wcale nie znaczy, że są jednoznaczne czy jednowymiarowe. Święty Bernard jest zapatrzonym w siebie fanatykiem („wolę wszystko zniszczyć, niż choćby starać się to zrozumieć”), pełnym pogardy dla innych ludzi, Jaksa – nieodpowiedzialnym warchołem, Przecław – kobieciarzem, cynikiem i oszustem, Petrysa – kobietą gotową na wszystko… to po prostu ludzie, tacy sami jak my – z naszymi wadami, ułomnościami, radościami i marzeniami.

Autor nie ogranicza się do suchego opisu wydarzeń – maluje tło kulturowe epoki, z całym bogactwem słowiańskich wierzeń: mitologicznych boginek, mamun, topielic, rusałek i południc, które na co dzień towarzyszyły naszym przodkom. Postać i profesja Przecława pozwala na przedstawienie tajników średniowiecznego ziołolecznictwa – nota bene fragmenty dzieła pt. „O naturalnych sposobach leczenia”, umieszczone w mottach rozdziałów, są perełkami same w sobie. W miastach życie toczy się na ulicach i placach, wszyscy plotkują o wszystkich, gospody są pełne klientów, rzemieślnicy i kupcy prowadzą interesy – to społeczeństwo żyje. Widać, że autor nie tylko darzy sentymentem opisywaną epokę i krainę, ale próbuje się tym uczuciem podzielić z czytelnikiem.

Właśnie – próbuje. Niestety w powieści najbardziej szwankuje język – w prologu narracja zgrzyta tak bardzo, że niemal uniemożliwia lekturę. Dodatkową konfuzję dla czytelnika stanowi fakt nazwania sług Bernarda „psami”, tym bardziej, że czworonogi te w prologu występują dość obficie –zdarzają się momenty, że czytelnik nie wie, które „psy” w danym momencie autor ma na myśli. Na szczęście w miarę rozwoju opowieści narracja staje się bardziej płynna, choć nie osiąga wysokiego poziomu. Jeżeli autor nie poprawi warsztatu pisarskiego, to czarno widzę jego przyszłość – ciężko czyta się tekst, którego twórca ma kłopoty z gramatyką, niekiedy irytująco nadużywa przymiotników i nie potrafi się zdecydować czy stylizować język, czy nie.

Denerwujące są niektóre nieścisłości historyczne – zastanawiam się, czy XII-wieczni Słowianie mogli znać metaforyczne znaczenie słynnego powiedzenia Juliusza Cezara: „kości zostały rzucone”. Moje wątpliwości budzi też obecność kryształowych kielichów na XII-wiecznym stole, nawet jeśli to stół książęcy. Wprawdzie autor w posłowiu zastrzega, że igra z Historią i akceptuję to wyjaśnienie w odniesieniu do wiedzy zielarskiej Przecława, ale powyższe przykłady przekraczają moją tolerancję, szczególnie że nie mają one żadnego znaczenia dla fabuły.

Z kolei niepolukrowane przedstawienie warunków życia codziennego może być potraktowane dwojako: jako zaleta i jednocześnie – wada. Bohaterowie nie są wymuskani, pachnący i gładko uczesani – bekają przy stole, wymiotują, taplają się w błocie, śmierdzą. Dzięki takiemu opisowi świat „Plag tej ziemi” jest bardziej rzeczywisty, choć mnie akurat ten – moim zdaniem nadmierny – naturalizm nie odpowiada.

Reasumując, „Plagi tej ziemi” to opowieść przygodowa z elementami fantasy z XII-wiecznego Połabia. Jej zaletą jest osadzenie akcji w atrakcyjnym historycznie miejscu i czasie, wiarygodne portrety psychologiczne bohaterów i motywacje ich działania, prezentacja średniowiecznych receptur leczniczych i pomysł wykorzystania elementów mitologii słowiańskiej do wyjaśnienia pewnych, znanych z historii, wydarzeń. Niestety – zdecydowanym minusem jest „szkolny” język, jakim posługuje się autor i dlatego nie mogę ocenić tej pozycji na więcej niż 5/10.

Mimo że moja ocena książkowego debiutu Michała Krzywickiego nie należy do najwyższych, to mam nadzieję na kolejne pisarskie spotkanie z autorem, bowiem stosunkowo niewielkie korekty używanego słownictwa i warsztatu literackiego (o fabułę jestem spokojna) mogą odsłonić przed nami naprawdę dobrego twórcę.
Tigana - 2008-10-13, 21:22
:
Andrzej Pilipiuk „Drewniana twierdza”

Moja setna recenzja //piwo //kas //cheerleader


„Drewniana twierdza” to już trzecia odsłona nowego cyklu powieściowego Andrzeja Pilipiuka. Pod względem fabularnym zmienia się niewiele. Tak jak w poprzednich tomach wraz z trójką podróżników w czasie: Markiem, Staszkiem i Helą wędrujemy po niegościnnych ziemiach dawnej Norwegii w poszukiwaniu tajemniczego Oka Jelenia. Dostajemy więc niby tą samą książkę, a jednak czyta się ją dużo przyjemniej od poprzednich części.
Głównym atutem najnowszej powieści Pilipiuka jest wartko prowadzona fabuła. Akcja może i nie toczy się tak szybko jak w opowiadaniach o Jakubie Wędrowyczu czy „Operacji Dzień Wskrzeszenia” niemniej widać znaczny postęp. Już pierwsze strony „Drewnianej twierdzy” daje przedsmak tego, co będzie działo się w dalszej części powieści – ginie jeden z głównych bohaterów, a reszta wpada w kolejne tarapaty. Dodatkowo autor wprowadza do rozgrywki nowych przeciwników, którzy niczym nie ustępują naszym podróżnikom w czasie, a wręcz przewyższają ich pod względem wiedzy, umiejętności oraz środków. Na szczęście, niejako dla równowagi, Marek i jego towarzysze zyskują cennego sojusznika – kozaka Maksyma Omelajnowicza , którego szabla nie raz i dwa pozwoli wyjść im z opresji.
Na plus powieści zaliczyłbym również zredukowanie do niezbędnego minimum wątku dotyczącego tworzenia przez bohaterów „starych-nowych wynalazków”. Na szczęście porzucają oni ostatecznie mrzonki o produkcji penicyliny czy drewnianych kalkulatorów, chociaż sny o marketach jeszcze im się zdarzają. Dociera do nich w końcu, że pomimo posiadania podstaw naukowych nie są w stanie wykorzystać swojej wiedzy w realiach średniowieczne Europy. Na przeszkodzie stoi brak odpowiednich środków (narzędzi), technologii produkcyjnej oraz umiejętności.
Niestety kolejna odsłona „Oka Jelenia” pomimo wymienionych wyżej zalet powiela równocześnie błędy i niedociągnięcia poprzednich tomów. Bohaterzy są wciąż bezbarwni i przewidywalni – brakuje w nich błysku indywidualności, który spowodowałby, że czytelnik przejąłby się ich losami. Nawet Hela, która wydawała się mieć w sobie najwięcej energii nie dostała zbyt wielu szans na wykazanie się. Na dobrą sprawę jedynie wspomniany już kozak Maksym wprowadza nieco kolorytu do książki.
W dalszym ciągu drażni wszechwiedza postaci. Szczególnie jest to widoczna u Marka, który zna zarówno skład chemiczny prochu, jak i rozmieszczenie rud żelaza w Islandii. Męczący staje się również pietyzm w odtwarzaniu realiów dawnej Skandynawii. Podziwiam wiedzę autora, ale kolejne opisy życia codziennego (sauna, uroczystości, zasady funkcjonowania Hanzy) bardziej męczą niż ciekawią.
Nie zrezygnował także Pilipiuk z prezentowania swoich prywatnych poglądów – tym razem dostaje się naszym wschodnim i zachodnim sąsiadom. Markowi nie w smak jest porządek panujący wśród Niemców, a w pewnym momencie chce nawet na XVI-wiecznych kupcach mścić się za Oświęcim. Z kolei Hela, mając w pamięci klęskę powstania styczniowego, nie potrafi zaufać Rosjanom.
„Drewniana twierdza” to moim zdaniem najciekawsza z dotychczas wydanych części cyklu. Sprawnie i szybko prowadzona fabuła, kilka zaskakujących zwrotów akcji, sympatyczna postać kozackiego zawadiaki to największe atuty powieści. Jeśli więc komuś spodobała się „Droga do Nidros” oraz „Srebrna Łania z Visby” nie odejdzie rozczarowany. Bardziej wybrednym czytelnikom zalecałbym lekturę innych książek.

Ocena 6/10
Tigana - 2008-10-13, 21:23
:
Tanya Huff „Ślad krwi”

Kończąc recenzje książki Tanyi Huff „Cena krwi” wyraziłem nadzieję, że Fabryka Słów poprzestanie na pierwszy tomie cyklu i nie będzie nam dane męczyć się z kolejnymi częściami. Moje prośba nie została jednak wysłuchana, a na księgarskich półkach ukazała się kontynuacja przygód Vicki Nelson zatytułowana „Ślad krwi”. Zacisnąłem więc zęby i rozpocząłem lekturę.
Akcja powieści rozgrywa się kilka miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Cenie krwi”. Na dzikich terenach Ontario ofiarami bezwzględnego mordercy padają kolejne wilkołaki. Nie potrafiąc złapać zabójcy przywódcy stada łaków zwracają się o pomoc do Henry’ego Fitzroya, ten zaś angażuje w sprawę prywatną detektyw Vicki Nelson.
Muszę przyznać, że najnowszą powieść Tanyi Huff czytało mi się znacznie lepiej od poprzedniego tomu. Czy sprawiła to zmiana lokalizacji akcji (zamiast Toronto mała wioska w Ontario) albo nagły wzrost talentu autorki? – nie sądzę. W Hollywood krąży powiedzenie, że zwierzęta potrafią „ukraść” film nawet najlepszemu aktorowi. I chyba w tym właśnie tkwi siła „Śladu krwi”. Nie ma co bowiem ukrywać – to wilkołaki są głównych atutem tej książki.
Wilkołaki na ogół przedstawiane są jako bestie z piekła rodem, które sieją strach i śmierć. Swą zwierzęcą postać zyskują w czasie pełni księżyca, a zabić je można tylko poświeconą srebrną kulą. Tyle legendy. A jak to wygląda w „Śladzie krwi”?
Wilkołacza rodzina Heerkensów przypomina nieco „hipisowską komunę”. Żyje z dala od cywilizacji, nie korzysta z większości dobrodziejstw techniki, sporadycznie utrzymuje kontakty z sąsiadami, ma dość luźne obyczaje np. normą jest chodzenie nago po domu. Wilkołaki nie palą za to trawki a z muzyki słuchają głównie opery. Są ludźmi, ale i zwierzętami – prym w stadzie wiedzie samiec i samica alfa, a o hierarchii decyduje walka . Mają także o wiele mocniej rozwinięte więzi rodzinne, zwłaszcza pomiędzy rodzeństwem. Równocześnie autorka nie oszczędza im zwykłych ludzkich problemów pierwszej miłości, dojrzewania, buntu przeciwko rodzicom. W sumie normalna kanadyjska rodzina – nie licząc braku ubrań i kłębów sierści w całym domu. I to właśnie ta zwyczajność – niezwyczajność sprawia, że „Ślady krwi” czyta się tak przyjemnie.
Do atutów książki zaliczyłbym także rys obyczajowy. Współczesnym ludziom trudno byłoby uwierzyć, że obok nich żyją wilkołaki, dlatego na własny, przyziemny sposób tłumaczą sobie dziwne zachowanie sąsiadów. Jeśli chodzą nago – są nudystami, nie uczęszczają do kościoła – sekta.

O wiele słabiej wypada wątek sensacyjny. Śledztwo prowadzone jest w dosyć ospałym tempie, brakuje zwrotów akcji. Dużym minusem powieści jest ujawnienie tożsamości mordercy już w połowie książki – w rezultacie dostajemy kryminał bez tajemnicy.

Książki nie ratują także kreacje bohaterów. W porównaniu do „Ceny krwi” nie dowiadujemy się niczego nowego o Nelson czy Fitzroyu, a postać detektywa Celluci’ego można scharakteryzować w dwóch słowach: zazdrosny macho. Odniosłem zresztą wrażenie, że poglądy autorki co do mężczyzn są jasno sprecyzowane – każdy facet myśli za pomocą zawartości swoich spodni. Nawet skądinąd sympatyczne wilkołaki są przedstawione dosyć sztampowo – konserwatywny ojciec, zbuntowane nastolatki, przesympatyczny brzdąc. Zabrakło choćby jednej ciekawej postaci drugoplanowej, która ubarwiłaby nieco lekturę powieści.
„Ślady krwi” to powieść nie roszcząca sobie jakiś wielkich ambicji. To raczej klasyczna pozycja, o której zapomina się natychmiast po przeczytaniu ostatniej strony. Ot taki mało straszny horrorem z domieszką kryminału. Tylko i aż tyle. Jej największym atutem jest gromadka sympatycznych wilkołaków, minusem cała reszta. Polecać nie polecam, ale przeczytać z braku innych książek pod ręka można.

Ocena 5/10
Ł - 2008-10-15, 20:14
:
Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Krucjata przeciwko Maszynom"

Dotychczas unikałem kontaktu z wszelkimi nowofalowymi Diunami autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona, głównie ze względu na raczej mało przychylne recenzje i średni entuzjazm do samego przedsięwzięcia pt. „kontynuuję pracę ojca”. Pękłem, gdy autorzy poruszyli kwestie legendarnego Dżihadu Butleriańskiego. Jest to ten rodzaj wojen, które zaczynają nową epokę – jak dla nas współczesnych II wojna światowa, czy dla naszych prapradziadków – wojny napoleońskie. Rzeczywistość Diuny wyróżniała się między innymi całkowitym brakiem robotów, cyborgów czy innych superkomputerów, czego geneza kryła się właśnie w tym, tylko zdawkowo napomykanym konflikcie. Kwestia ponadprzeciętnie stymulująca do tworzenia własnych wyobrażeń, dlatego ocena tej ksiązki jest sprawą trudną już a priori – trzeba skonfrontować własne imaginacje z wizją młodego Herberta i Andersona. Przed przeczytaniem tej recenzji polecam zapoznanie się z recenzją pierwszego tomu legend Diuny, „Dżihadu Butleriańskiego”, autorstwa Shadowamage’a. Będzie to o tyle wskazane, o ile nasze wrażania odnośnie tej książki się pokrywają, a ponieważ „Krucjata przeciw maszynom” jest logiczną kontynuacją „Dżihadu…”, postaram się skupić na innych aspektach sprawy, unikając powtórzeń.
Całą książkę czyta się w jednym rytmie (ponad 800 stron!), w czym pomaga gęsto dzielona na kilkustronicowe części kompozycja oraz nieskomplikowana narracja. Akcja „Krucjaty…” ma miejsce aż 20 lat po wydarzeniach przedstawionych w pierwszym tomie. Mimo to spotykamy już znanych bohaterów, co więcej – akcja całej książki to następna dekada z dużym hakiem. Stare i nowe postacie są najczęściej stworzone na zasadzie reprezentacji poszczególnych grup charakterystycznych dla uniwersum. Każda kolejna część książki to kolejna krótka scenka z innym bohaterem. Trudno tu o znużenie; działa magia telewizyjnego serialu. W książce nie brakuje scen, od których powinno aż buchać epickością; niestety, nie są akcentowane w należyty sposób. Ponadto autorzy często zahaczają o „fajność” kalibru Power Rangers – docierając do opisu formy bojowej/statku kosmicznego jednego z liderów maszyn w kształcie pterodaktyla, co świeci oczyma (sic!). Musiałem zamknąć książkę i popatrzeć na okładkę, by upewnić się, że na pewno czytam Diunę.
Książka traktuje o kwestiach takich jak człowieczeństwo, wiara czy fanatyzm. Robi to jednak w najwyższym stopniu pobieżnie. Bohaterowie w swoich kwestiach często podkreślają jak to ludzie różnią się od myślących maszyn. Niestety – tylko mówią, ponieważ nie zpstaje to wyraziście oddane w opisach. Artefaktyczne mózgi zachowują się najzwyczajniej jak ludzie. Myślę, że skoro eksploatuje się już nieco oklepany motyw, taki jak konflikt człowiek-maszyna, to można się postarać o coś więcej. Z kolei cała religijność najczęściej przywoływanego buddislamu (wiary, która legnie u podstaw tożsamości fremenów/wolan) wydaje się polegać na recytowaniu sutr. Wyznanie pozostaje dla nas zagadką. Zbitki słów takie jak zenszyityzm czy Buddallah niby coś sugerują, jednak autorzy wątek religijny traktują czysto instrumentalnie. Z kolei wątek polityczny mieści się w space-operowych standardach. Śledziłem go z zainteresowaniem, niemniej problemem może tu być zbyt wiele razy stosowany chwyt deus ex machina, podważający wiarygodność linii fabularnej.
Na oddzielny akapit zasługuje sama forma wydania powieści przez Rebis. Znajduje na nią jedno zdanie – książka wygląda szlachetnie. Duże wrażenie robi twarda oprawa koloru piasku ze złoceniami. Ilustracjom Siudmaka, nie wnikając w oceny estetyczne, nie można odmówić odnalezienia się w temacie książki. Przekładu dokonał natomiast Andrzej Jankowski, kontynuując linię tłumaczeniową Marka Marszała. I jest to przekład dobry. Wiem, że dla niektórych jest to oczywistość na zasadzie Marszał = tak, Łoziński = nie, ale mnie daleko do tego typu opinii; starałem się ocenić przekład „Krucjaty…” abstrahując od tego dogmatu.
Herbertowi i Andersonowi nie brak chęci czy nawet pomysłów – ale możliwości tego duetu to inne spektrum niż wizja śp. F. Herberta. Wspomniana space opera to chyba najlepszy pryzmat, przez jaki można „Krucjatę…” rozbierać i dobierać. I pod tym kątem jest naprawdę nieźle. Ewentualnie jako zbeletryzowany tezaurus starego cyklu, co z pewnością ucieszy fanów Diuny, którzy przykładają większe znaczenie do kanonicznych informacji niż literackiej formy. Pozwolę sobie jednak na uwagę obejmująca całe „Legendy…” – zawiodłem się, ponieważ liczyłem na to, iż będzie to łącznik między teraźniejszą rzeczywistością a jej antycypacją w postaci oryginalnych kronik Diuny. Chronologicznie owszem – jest to taka antycypacja, ale jednocześnie autorzy nie starali się wnikać w procesy, jakie doprowadziły do wydarzeń, które nadają ton „Legendom…”. Książki Herberta i Andersona tłumaczą raczej w dość prostym stylu to, co stanie się później, a sam świat, mimo 10000 lat różnicy, nadal zbyt przypomina oryginalną Diunę. Nie wykorzystano opcji na stworzenie pomostu między światami; zabrakło odwagi w proponowaniu własnych rozwiązań. Patrząc na ilość książek, jaka wychodzi spod rąk tego duetu, nie można wykluczyć, że furtka ta została zostawiona po to, by napisać „Legendy legend Diuny”. Nieciekawa perspektywa.
Beata - 2008-10-21, 21:08
:
Terry Pratchett - "Piekło pocztowe"

Wiek Anchois zawitał do Ankh-Morpok. A wraz z nim postęp cywilizacyjny, manie kolekcjonerskie i zakładanie blokad koniom, zwane wdzięcznie klamrowaniem. Niestety, na tym pięknym obrazie pojawia się skaza – przedsiębiorstwo sekarowe Wielki Pień nie działa prawidłowo i nawet niewidzialna ręka rynku jest bezradna. Zatem Lord Vetinari dokonuje niezbędnych poprawek – aby stworzyć konkurencję, postanawia reaktywować dawno zarzucone usługi pocztowe. Na stanowisko naczelnego poczmistrza miejskiego Urzędu Pocztowego powołuje mistrza oszustwa – Moista von Lipwig. Oczywiście, robi to w sobie tylko właściwym stylu – przedstawiając Moistowi propozycję nie do odrzucenia…

Otrzymany wraz ze stanowiskiem dwuosobowy personel Urzędu Pocztowego wywiera na Moiście niezatarte wrażenie – jeden z pracowników jest mocno już wiekowym potomkiem starej poczciarskiej rodziny i zwolennikiem najbardziej „rustykalnej” odmiany medycyny naturalnej, zaś drugi – maniakalnym kolekcjonerem szpilek, przeżywającym w rzeczywistym świecie Trudne Chwile. Ponadto nasz bohater miewa halucynacje, jest poddawany tajemniczemu rytuałowi, otrzymuje osobistego strażnika i ochroniarza, gdyż okazuje się, że naczelnych poczmistrzów było już przed nim kilku i każdemu przytrafił się jakiś nieszczęśliwy i hmm… ostateczny wypadek. Ale przede wszystkim Moist spotyka kobietę, której nie jest w stanie okłamać… Artysta oszustwa jest lekko zdezorientowany – wszak do tej pory to on dyktował warunki gry – ale wkrótce poznaje Reachera Gilta i już wie, że tym razem trafił na godnego przeciwnika…

Akcja kolejnej opowieści Terry’ego Pratchetta toczy się w oszałamiającym tempie i – mimo, że autor wykorzystuje ograny fabularnie motyw skazańca obarczonego pozornie niewykonalną misją – miewa zaskakujące momenty. I chociaż nikt nie wątpi w końcowy sukces bohatera (w końcu w Świecie Dysku regułą jest, że spełnia się szansa jedna na milion), to przecież nie sama akcja stanowi o wartości książek Pratchetta, a ich specyficzny język, zjadliwy humor i umiejętność spojrzenia na znane sprawy z całkiem innego punktu widzenia. Dzięki tym właśnie zabiegom autor raczy czytelników charakterystycznym koktajlem absurdalnych skojarzeń i ironicznych komentarzy. Tym razem tematem jego opowieści jest świat finansów, bankowość, wielkie korporacje, kreatywna księgowość i granice interwencjonizmu państwowego. Oraz kluczowa rola szpilki w procesie projektowania pierwszych znaczków pocztowych.

Z prawdziwą przyjemnością zauważam, że ledwie zarysowany w pierwszych powieściach o Świecie Dysku kontur Ankh-Morpok, w każdej kolejnej książce jest wypełniany nowymi szczegółami, tworząc barwną mozaikę miasta jedynego w swoim rodzaju. Miasta, w którym Moist zademonstruje, w jaki sposób wymęczony i nieco zachrypnięty marketing Gardło Sobie Podrzynam Dibblera zamienić na aktywną azetową kampanię promocyjną. Miasta, którym rządzi twardą, lecz niewidzialną ręką Lord Vetinari, który sztukę manipulacji innymi doprowadził do takiej doskonałości, że najważniejsze jest wsłuchanie się w to, czego nie powiedział.

Autor znany jest z umieszczania w swoich książkach aluzji do najróżniejszych dzieł literackich – również i w tej książce można znaleźć obfitość takich odniesień (przyznaję, że lektura książek Terry’ego Pratchetta pod kątem tropienia tychże, stała się dla mnie niemal sportowym wyzwaniem). Do najsmakowitszych według mnie należą: motto Urzędu Pocztowego stanowiące trawestację motta Pony Expresu; pełne stoicyzmu stwierdzenia golema Anghammarada: „Tak bywa. Wszystko mija. Tak się zdarza.”, jakby żywcem zaczerpnięte z „Rzeźni numer 5” Kurta Vonneguta; komentarze strażnika: „…kosze z owocami są jak życie: dopóki nie zdejmie się z czubka ananasa, nigdy nie wiadomo, co się trafi”, wzorowane na słynnym zdaniu Forresta Gumpa o pudełku czekoladek; prawa dotyczące funkcjonowania golemów: „Golem nie może skrzywdzić człowieka, ani pozwolić by człowiekowi stała się krzywda, chyba że na polecenie prawowicie ustanowionej władzy.”, które nieodparcie kojarzą mi się z prawami robotyki, sformułowanymi przez Isaaca Asimova.

„Piekło pocztowe” nie jest wyłącznie książką rozrywkową – jakkolwiek bardzo przyjemnie czyta się o próbach zapanowania przez Moista von Lipwig nad tzw. zewnętrznymi okolicznościami, które nawarstwiają się i zapętlają wokół niego tak, jakby żyły własnym życiem – książka przekazuje także poważniejsze treści. Na przykład uczula na korporacyjną nowomowę w rodzaju: „kierownictwo podejmowało słuszne w intencjach decyzje, które – wobec późniejszych doświadczeń – mogły okazać się w pewnych aspektach błędne” (starsi czytelnicy odnajdą w powyższym cytacie echa słusznie minionej epoki), czy też wyjaśnia psychologiczny mechanizm oszustwa. Polecam lekturę.

8/10
Gand - 2008-10-22, 17:46
:
Czas zacząć udzielać w Recenzjach. : P

Neil Gaiman - Księga Cmentarna


Gaimana poznałem rok temu z okładem i nie będę ukrywał, że "łyknąłem" jego twórczość od pierwszego przeczytania. Śmiało mogę się więc określić jako fana twórczości Gaimana i jego książki jestem w stanie kupować właściwie w ciemno, wychodząc z założenia, że jego nazwisko oznacza jednocześnie znak najwyższej jakości.
Na podobnej zasadzie dokonałem zakupu "Księgi Cmentarnej", o której w sumie wiedziałem tyle, że to nowy utwór Neila.

Pewne rodzina zostaje zamordowana przez tajemniczego człowieka imieniem Jack. Z życiem udało się ujść tylko jednemu jej członkowi - półtorarocznemu chłopcu, który nieświadomy zagrożenia opuścił rodzinny dom i powędrował na na cmentarz.
Właśnie cmentarz jej głównym ośrodkiem umiejscowienia akcji, bowiem chłopiec, obdarzony przez duchy owo miejsce zamieszkujące Swobodą Cmentarza, zostaje oddany pod opiekę dwójki z nich na wychowanie. I tak chłopiec otrzymuje od swoich nowych rodziców imię - Nikt - oraz nazwisko - Owens.

Historii opowiedzianej w "Księdze Cmentarnej" zdecydowanie bliżej do "Nigdziebąź" czy zwłaszcza "Chłopaków Anansiego" niż do "Amerykańskich Bogów", którzy byli skierowani raczej do starszego odbiorcy. Nowy Gaiman z kolei przeznaczony jest chyba raczej dla nieco młodszego czytelnika, choć jak to bywa z twórczością Neila nie znaczy to właściwie nic, bo równie dobrze czyta się go osobom nieco starszym i trochę już obytym z fantastykę, o czym może świadczyć przykład niżej podpisanego.

W samej powieści znaleźć można wszystko, co dobre i lubiane u Gaimana. Tradycyjnie już uwagę przykuwa cudowna wręcz lekkość narracji oraz biegłość, z jaką Gaiman kreśli kolejne rozdziały swojej historii. Ani przez moment nie pojawiają się dłużyzny, nie doświadczymy właściwie scen, które uznalibyśmy za zbędne. Gaiman z dużym wyczuciem wprowadza czytelnika w opowieść, chociaż nie tak poważną tematycznie, to jednak przykuwającą uwagę i niezwykle wciągającą.

Ponownie też Gaiman stanął na wysokości zadania w kwestii kreacji postaci. Pomijając już nawet samego Nika otrzymujemy niezwykle interesującego Silasa, pannę Lupescu czy czarownicę Lizę. Każdą z tych postaci właściwie akceptuje się od razu, bez żadnych 'ale', wątpliwości i uprzedzeń.
Tradycyjnie też otrzymujemy kilka typowo Gaimanowskich zwrotów i nazw, charakterystycznych dla jego stylu - moim zdaniem zdecydowanie przewodzą tutaj Jackowie Wszystkich Fachów. Przypuszczam, że nazwa ta wzbudziła nie tylko moje szczere rozbawienie. Z resztą w całej powieści sporo jest typowego dla Neila, dyskretnego humoru, obecnego raczej w postaci mrugnięć okiem i delikatnych uśmiechów do czytelnika, niż żartów, po których przeczytaniu ryczy się ze śmiechu.

Nie można pominąć też sposobu, w jaki Gaiman buduje klimat swojej historii, a zwłaszcza cmentarza. Mimo, iż powieść przeznaczona jest raczej, jak już wspominałem, dla osób młodszych, to napotykamy się w niej na bardzo sugestywne obrazy jak wędrówka poza Ghulową Bramę, czy też Taniec Makabrela.

Trudno dostrzec jakieś poważniejsze wady "Księgi Cmentarnej". Można za takie uznać długość (ledwie 250 stron - mało!), oraz fakt, że ciągle nie jest to dzieło na miarę "Amerykańskich Bogów", ale jeśli Gaiman nadal będzie pisał na tym poziomie to jestem skłonny każdą jego kolejną powieść czy też zbiór opowiadań kupować w ciemno.
Podsumowując - fani Gaimana: do księgarni.
A jeśli ktoś twórczości Neila jeszcze nie zna, to ma doskonałą szansę, by w sposób niezwykle przyjemny się z nią zapoznać.
Beata - 2008-10-22, 21:29
:
James White - "Szlifierz umysłów"

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego to jedyna placówka medyczna w Federacji, zapewniająca opiekę lekarską pacjentom wszystkich ras inteligentnych, zamieszkujących znany człowiekowi kosmos. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach Szpital odtwarza odpowiednie środowiska naturalne i zatrudnia personel wywodzący się ze wszystkich ras i kultur. Jest dumą Federacji i najbardziej pożądanym i prestiżowym miejscem pracy dla przedstawicieli zawodów medycznych i paramedycznych. Szpitalem zarządza administrator, a miejsce „drugiego po Bogu” zajmuje O’Mara – naczelny psycholog, od którego opinii zależy, czy stażysta zostanie zatrudniony na stałe – jeśli wykazuje choćby cień ksenofobii, nie ma szans na karierę. Ten ustalony od lat (i dziesięciu poprzednich tomów) porządek zmienia zarządzenie Rady Medycznej Federacji: O’Mara odchodzi na emeryturę, a jego ostatnim zadaniem jest znalezienie i wyszkolenie następcy…

Akcja całego cyklu* osadzona jest w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której międzyplanetarne loty kosmiczne są standardem, a komunikacja z inteligentnymi przedstawicielami innych ras – codziennością. Jedynie nieliczne wzmianki pozwalają zorientować się, że w przeszłości miała miejsce wojna kosmiczna, która o mały włos nie zakończyła się zagładą całego inteligentnego życia. Po wojnie zbudowano Szpital Kosmiczny – jako symbol współpracy i pokojowego współistnienia wszystkich mieszkańców znanego kosmosu. Postać naczelnego psychologa Szpitala jest jednym ze zworników cyklu – O’Mara jest obecny w każdym tomie, podejmuje kluczowe decyzje, rozwiązuje pozornie nierozwiązywalne problemy – bez niego Szpital nie będzie już tym samym miejscem. I dlatego zapowiedź odejścia na emeryturę bohatera, który własnymi rękami wznosił szpitalną konstrukcję i – nie będąc psychologiem z wykształcenia – intuicyjnie i z bardzo dobrym skutkiem stosował techniki psychologiczne zarówno wobec pacjentów, jak i galaktycznych sław medycznych o przerośniętym ego, odbieram jako koniec opowieści o pewnej epoce istnienia Szpitala.

Schemat fabularny „Szlifierza umysłów” jest równie nieskomplikowany, co poprzednich tomów cyklu. Do Szpitala trafia osobnik nowoodkrytej rasy telepatów, który wskutek wypadku traci zdolności telepatyczne. Jednocześnie wśród doświadczonego, multirasowego personelu zaczynają się szerzyć przypadki ksenofobii – fala nietolerancji dla „obcych” ogarnia kolejnych pracowników. A konkurs na nowego naczelnego psychologa trwa… Oczywiście, zgodnie z ogólnym schematem, znanym z poprzednich tomów, rozwiązanie medycznych problemów obcego pacjenta stanowi również remedium na wszystkie inne kłopoty. Dodatkowo autor pozwala głównemu bohaterowi na retrospekcję, dzięki której część tajemnic O’Mary zostaje wyjaśniona – czytelnik dowiaduje się, gdzie naczelny psycholog Szpitala spędzał wszystkie urlopy…

Gdy w 1987 roku Wydawnictwo Alfa opublikowało „Szpital kosmiczny” – pierwszą część cyklu o perypetiach galaktycznych lekarzy – z miejsca polubiłam tę książkę – za wartką akcję, pomysłowość w kreowaniu najróżniejszych ras istot inteligentnych, wprowadzenie spójnego systemu klasyfikacji, zawierającego wszystkie istotne z medycznego punktu widzenia cechy charakterystyczne biologii „obcych” i ich naturalnego środowiska życia, za sposób, w jaki autor rozwiązał problem możliwości ogarnięcia przez lekarzy całości wiedzy medycznej dotyczącej nie tylko jednego gatunku, ale wszystkich ras. Do dziś darzę sentymentem ten serial medyczny w sztafażu science fiction, mimo, że jego kolejne części (a tom jedenasty do wyjątków nie należy) rażą schematyzmem i pomyślnym „hollywoodzkim” zakończeniem.

6/10

* Cykl „Szpital kosmiczny” obejmuje następujące pozycje:
1. „Szpital kosmiczny”
2. „Gwiezdny chirurg”
3. „Trudna operacja”
4. „Statek szpitalny”
5. „Sektor Dwunasty”
6. „Gwiezdny terapeuta”
7. „Stan zagrożenia”
8. „Lekarz dnia sądu”
9. „Galaktyczny smakosz”
10. „Ostateczna diagnoza”
11. „Szlifierz umysłów”
Tigana - 2008-10-28, 21:02
:
Philip K. Dick "Głosy z ulicy"

Żyjemy w bardzo dziwnych czasach, kiedy śmierć może stać się dopiero początkiem – szczególnie w literaturze. Często okazuje się, że przedwcześnie zmarły pisarz zostawił po sobie szuflady pełne niedokończonych powieści, szkiców – dla zawodowców prawdziwa fabryka pomysłów. Wystarczy teraz znaleźć poprawnie piszącego autora i voila – otrzymujemy świeżutki tom przygód Bonda czy kolejny światowy spisek a la Ludlum. Może się również zdarzyć, że jakiś mniej znany pisarz stworzy kolejne tomy według własnych pomysłów – w ten sposób zaistniała na naszym rynku (nie)sławna kontynuacja „Blade Runnera”. Od czasu do czasu wydawca trafia jednak na prawdziwą żyłę złota – niepublikowany jeszcze utwór znanego autora, który z niewiadomych przyczyn wylądował na dnie szuflady. I do tej właśnie kategorii zaliczają się „Głosy z ulicy”, „najnowsza” powieść amerykańskiego klasyka fantastyki, Philipa K. Dicka.

Dick jest znany przede wszystkim jako pisarz science fiction. Jednakże na jego twórczość składają się też powieści obyczajowe, zawierające wątki biograficzne, takie jak „Człowiek o jednakowych zębach” czy „Wyznania łgarza”. Mimo tego, że ich akcja ma miejsce tu i teraz, autor, podobnie jak w swoich utworach fantastycznych, kreśli obraz zagubionych bohaterów, którzy pragną odkryć i zrozumieć prawdziwą naturę otaczającej ich rzeczywistości. Nie inaczej jest w przypadku „Głosów z ulicy”.

Głównym bohaterem powieści jest Stuart Hadley sprzedawca w sklepie radiowo – telewizyjnym. Młody, przystojny, żonaty, stosunkowo zamożny, na pierwszy rzut oka wydaje się być człowiekiem sukcesu. To jednak tylko pozory – niespełniony artysta, pełen gniewu i frustracji, tkwiący w toksycznym związku z siostrą, szuka własnej drogi, czuje się cały czas zagubiony. Najlepiej ukazuje to jedna ze scen, kiedy przeglądając zawartość portfela uświadamia sobie, że jest jedynie tym, co tkwi w przegródkach. Prawo jazdy, kilka wizytówek, klucz, moneta na szczęście to jego „jestestwo”. Podobnie zagubieni są inni bohaterowie książki, ale oni przynajmniej odnajdują spełnienie w pracy, religii albo pomnażaniu majątku. Chwilami można odnieść wrażenie, że Hadley jest już bliski osiągnięcia spokoju, ale to tylko cisza przed burzą. Świetnie oddają to tytuły poszczególnych części książki – „Poranek”, „Popołudnie”, „Wieczór”, „Noc”, które symbolizują poszczególne fazy jego zachowania. Ostatecznie złość znajduje ujście w buncie – niczym mityczny heros, Hadley rzuca wyzwanie całemu światu. Nie jest to jednak czyn samolubny, chociaż mężczyzna sam nie potrafi zaznać szczęścia, pragnie dać je przynajmniej własnemu dziecku.

„Głosy z ulicy” to, oprócz kreowania wizerunku głównego bohatera, sugestywna wizja Ameryki z początku lat pięćdziesiątych. Oczekiwanie na, zdawałoby się nieuchronną, zagładę nuklearną, polowanie na komunistów, wojna w Korei to chleb powszedni tamtych czasów. Pomimo tego, że akcja powieści rozgrywa się pod palącym słońcem Kalifornii, w trakcie czytania nie czuje się jego energii. Przeważa szarość, depresja, apatia, poczucie klaustrofobii, brakuje radości życia. Ludzie nie pracują, a jedynie wypełniają swoje funkcje niczym roboty. Nawet seks wydaje się czynnością wymuszoną i pozbawioną uczuć.

Nie udało mi się odnaleźć informacji, z którego etapu twórczości Dicka pochodzą „Głosy z ulicy”. Nie odpowiem więc na pytanie, czy są czasowo bliższe „Oku na niebie” czy „Ubikowi”. Widać jednak w tej powieści cechę, która zdominowała późniejszą twórczość pisarza – przede wszystkim fascynację, czy wręcz obsesję na punkcie religii. Główny bohater szukając własnej drogi, trafia na spotkanie Stowarzyszenia Strażników Jezusa. Początkowo jest zafascynowany charyzmatycznym przywódcą wspólnoty i jego naukami, ale gdy poznaje go bliżej, czar pryska. Beckheim nie potrafi mu pomóc, a sam Hadley czuje się wykorzystany. Brakuje jeszcze w tym wątku głębszych rozważań o samej istocie Boga, ale widać już początek ścieżki, który doprowadził autora do „Valis”.

Osobiście uważam, że powinien istnieć zakaz wydawania książek, które autor z jakichś powodów skazał na literacki niebyt, ale w przypadku „Głosów z ulicy” jestem gotów zrobić wyjątek. Dostajemy bowiem do rąk intrygującą powieść obyczajową o szukaniu sensu życia. Pomimo tego, że została napisana ponad pięćdziesiąt lat temu, poruszone w niej kwestie wciąż pozostają aktualne, a dylematy bohaterów są nam dziwnie bliskie. Czyż każdy z nas, chociaż jeden jedyny raz, nie chciał porzucić dotychczasowego życia i zacząć wszystkiego od nowa? Wyjechać daleko, gdzie nikt nas nie zna i spróbować raz jeszcze poukładać puzzle własnego życia? Dick nie daje jednak gotowego rozwiązania – nie znajdziemy tu taniego moralizatorstwa czy dydaktyzmu. Każdy musi sam odnaleźć to, co dla niego najważniejsze.

Ocena 7/10
batou - 2008-10-29, 22:32
:
Olga Tokarczuk "Bieguni"

Są autorzy kochani przez rzesze wiernych czytelników, ale nigdy nie docenieni przez krytyków, elektorów i kapituły ważnych konkursów literackich. Można powiedzieć, że prawdziwa wartość książki to zdolność porwania odbiorcy, a nie wyróżnienia przyznane autorowi, ale kiedy pisarz, którego cenimy wreszcie zostaje doceniony w ten inny sposób, wtedy sami czujemy się z tym jakoś lepiej. Tak właśnie było ze mną kiedy dowiedziałem się, że Nike 2008 przyznano wreszcie Oldze Tokarczuk za tę powieść. Po jej lekturze widzę, że zdecydowanie na nią zasłużyła.

Bieguni to odłam prawosławnych starowierców odrzucających kościelną hierarchię. Ludzie, którzy wierzyli, że przyczyną wszelkiego zła jakie rodzi się w człowieku jest trwanie w miejscu, a jedynym sposobem walki z nim jest ciągły ruch i życie w wiecznej podróży. Tokarczuk w swojej książce szuka we współczesnym świecie ludzi, którzy niejako praktykują tę wiarę, chociaż zapewne sami nie zdają sobie z tego sprawy. Dla mnie dwa słowa-klucze do tej powieści to podróż i czas.

Książka Tokarczuk to tak naprawdę zbiór różnych historii, czasem zawartych w dosłownie kilku zdaniach i opowiadających o różnych miejscach i różnych ludziach. Nie mamy klasycznego wątku głównego oplecionego pobocznymi, nie mamy czytelnego podziału jednej historii na rozdziały, a pisarka ciągle meandruje wokół osi powieści. Najlepiej istotę formy tej książki opisuje w niej sama autorka.

"Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych."

Mnie osobiście taki sposób opowiadania w wykonaniu Tokarczuk bardzo odpowiada. Autorka ma naprawdę niezwykły talent do takiej narracji, która wciąga czytelnika totalnie i pochłania absolutnie. To dla mnie zdecydowanie jej największa zaleta. Nie często czyta się książki napisane takim językiem i dające taką przyjemność z smakowania zdań, czy pojedynczych metafor.

Bohaterami powieści, czy raczej konkretnych opowiedzianych w niej historii, są głównie ludzie w podróży, ale nie tylko w dosłownym znaczeniu tego słowa. W książce obok kapitana promu, człowieka, którego żona i syn zaginęli podczas wspólnych wakacji, małżeństwa profesorów zafascynowanych Grecją, czy kloszardów z moskiewskiego metra spotykamy też XVII-wiecznych anatomów, którzy odbywają inne podróże, a ich mapami są ludzkie ciała. Historie tych ludzi są mniej lub bardziej rozbudowane, ale każda pozostawia w nas jakąś myśl, zmusza do chwili zastanowienia, pozostawia jakiś ślad. Po skończeniu lektury to wszystko wraca i komponuje się w jeden obraz części współczesnego społeczeństwa. Ludzi, którzy w dzisiejszym świecie funkcjonują niczym nomadzi.

Dawni bieguni uciekali przed złem w wieczną tułaczkę, ci współcześni, opisani przez Olgę Tokarczuk również podejmują się takich wędrówek. Złem jest teraz brak akceptacji, środowisko, które tłamsi i często zadaje ból, czy zwykła nuda i poczucie braku sensu w tym wszystkim co nas otacza. Podróż jest obietnicą zmian. Podróż to sposób na uniknięcie zakorzeniania się w jednym miejscu, to lekarstwo na skostnienie i marazm, to nadzieja na lepsze życie w innej rzeczywistości, która może na nas przecież czekać odległa o jedyne kilka godzin podróży samolotem.
Olga Tokarczuk kilkukrotnie przywołuje w swojej powieści pojęcie psychologii podróży. Zwraca uwagę na to jak powszechność takiego stylu życia w ciągłym ruchu zmienia ludzi poddanych temu procesowi. Sama jednak chyba niczego nie ocenia, nie pochwala i nie piętnuje. Pozostawia czytelnikom miejsce na własne przemyślenia dostarczając historii je prowokujących. Dla mnie to najlepsza, najbardziej przemyślana i najdojrzalsza książka Tokarczuk jaką miałem przyjemność czytać.
Tigana - 2008-10-30, 21:29
:
Anne Rice "Pandora"

Jak do tej pory moim jedynym kontaktem z twórczością Anne Rice było przeczytanie „Wywiadu z wampirem”. Lektura powieści, ponoć najlepszej w dorobku amerykańskiej pisarki, nie zrobiła jednak na mnie większego wrażenia. Nie spodobał mi się styl autorki, nużyły kolejne monologi wewnętrzne bohaterów, męczyła nadmierna „mroczność”. Z kolei przed sięgnięciem po kolejne utwory przestrzegały liczne opinie, jakoby następne tomy cyklu miały jedynie powielać wcześniejsze pomysły. Jednakże los okazał się przewrotny i pewnego pięknego dnia w mojej skrzynce na listy zagościła „Pandora”.

Początkowo książka odstrasza. Osoby, które nie znają poprzednich części wampirzej sagi mogą poczuć się przytłoczone ilością wspomnianych postaci, faktów, wydarzeń. Dopiero po prawie czterdziestu stronach rozpoczyna się zasadnicza część powieści – wspomnienia starożytnej wampirzycy Pandory.

Jej początki sięgają zarania naszej ery. Urodziła się w Rzymie pod rządami Oktawiana Augusta w zamożnej rodzinie senatorskiej. Później, w wyniku politycznej intrygi, zostaje zmuszona uciec do Aleksandrii, i dalej – do Antiochii. Tutaj, dręczona dziwnymi snami, natrafia na ślady dawnego kultu, odnajduje miłość swego życia, a także staje się wampirem. Punkt wyjścia jest więc bardzo interesujący, dawał pisarce spore możliwości. Szkoda tylko, że Anne Rice ich nie wykorzystała.

Podstawowy zarzut, jaki można postawić „Pandorze”, to jej prostota, powierzchowność. Niezmiernie ciekawa epoka, jaką była starożytność, została bowiem przedstawiona bardzo pobieżnie. Opis kolejnych lat życia głównej bohaterki przypomina wypis z bryku do historii. Zamiast spróbować oddać atmosferę epoki autorka przez większość książki ogranicza się do suchych faktów historycznych, które można odnaleźć w każdym podręczniku do historii. Nuda. Walorem książki mogłoby być ukazanie życia wampirów w dawnych czasach. Niestety autorka zapewne słusznie uznała, że po jej kolejne dzieło sięgną jedynie najbardziej fanatyczni miłośnicy cyklu, więc nie otrzymujemy zbyt dużo szczegółów. Owszem, jest wzmianka o konflikcie pomiędzy poszczególnymi grupami krwiopijców czy leciutko zarysowany wpływ chrześcijaństwa na wampiry, ale jest tego naprawdę niewiele. Zatem jeśli ktoś do tej pory nie poznał, na czym polega moc Akashy lub kim jest dwójka protoplastów całego mrocznego rodu, to z tej książki na pewno się tego nie dowie.

Sytuacji nie ratuje także kreacja głównej bohaterki. Pandora opisuje się jako inteligentna i niezależna kobieta, ale powieść tego nie oddaje. Wprawdzie w jednej czy w dwóch scenach potrafi zabłysnąć biegłością w sztuce retoryki, ale to wszystko. Większość decyzji podejmują za nią mężczyźni, zaprzyjaźniony kupiec lub wierny niewolnik, a ona sama nie ma zbyt wielu okazji, aby się wykazać.

Niespodziewanym atutem książki jest jej styl – zamiast czegoś ciężkiego i mrocznego, dostajemy powieść napisaną żywym, jak na Rice, językiem. Pomimo tego, że w książce nie ma zbyt dużo akcji, czyta się ją zaskakująco szybko. Być może gdyby liczyła więcej stron, styl ten uznałbym za wadę, w tym konkretnym wypadku jest jednak dla mnie zaletą.

„Pandora” jest utworem przeznaczonym tylko i wyłącznie dla zagorzałych fanów talentu autorki i jej twórczości. Oczywiście inni czytelnicy również mogą sięgnąć po tę książkę – tylko po co? Nie dowiedzą się z niej nic nowego na temat wampirów, a nieznajomość poprzednich odcinków skutecznie psuje przyjemność z lektury. Proszę czytać na własną odpowiedzialność.

Ocena 5/10

Ł - 2008-10-31, 17:53
:
Joe Heldeman - Kamuflaż

Pamiętacie film „The Thing” w reżyserii Johna Carpentera? Zaczynał się świetną sceną, gdy psa uciekającego po arktycznym pustkowiu goni helikopter ze snajperem próbującym ustrzelić najlepszego przyjaciela człowieka. Naturalnie później okazało się, że to Coś miało tylko wygląd najlepszego przyjaciela człowieka. Wcześniej zostało przygarnięte przez załogę stacji amerykańskiej arktycznej. Zaczęły dziać się dziwne rzeczy, niektórzy badacze przestali zachowywać się typowo, każdy mógł być Czymś…

Dlaczego przywołuje akurat ten film? To pierwsze skojarzenie, jakie miałem, gdy zacząłem czytać „Kamuflaż” Haldemana. Z nieba spada statek/artefakt ze zmiennokształtnym obcym na pokładzie. Ten wypełzła i zaczyna przybierać kształty zwierząt i ludzi, by pozostać w ukryciu, nie wahając się zabijać. Wśród ludzi panuje atmosfera niepewności i wyalienowania – poddajemy w wątpliwość autentyczność towarzyszy, nie jesteśmy pewni swojej. Czy o tym jest „Kamuflaż”? Nie.

Zastanówmy się teraz jak wygląda to wszystko z perspektywy przybysza z innej planety – sam jak palec, „obcy w obcym kraju”, spadł na jakąś planetę z nadwyżką tlenu, w dodatku zamieszkaną przez ciekawskie naczelne, które zaraz po znalezieniu jego statku próbują go rozebrać na części, zanalizować, a obcego najchętniej zamknęłyby w klatce, by go kłuć i ciąć. Co robi taki kosmita, jak myśli? O tym właśnie traktuje książka.

Akcja zaczyna się w dwóch miejscach oddalonych od siebie prawie 100 lat. W latach 20. XX wieku widzimy istotę, która przybierając ludzki kształt, wychodzi z morza. Natomiast w niedalekiej przyszłości roku 20191) poznajemy perypetie grupy badawczej wydobywającej artefakt niewiadomego pochodzenia z dna morskiego. Postacie ludzkie są raczej kreślone nijako – długo nie mogłem ich rozróżnić. Dużo ciekawsze wydawały mi się kolejne eksperymenty, jakie naukowcy przeprowadzali na artefakcie – Haldeman trzyma nas w zasięgu bardzo twardej, by nie powiedzieć, realistycznej, SF.

Pierwsza linia fabularna pokazuje kosmitę, zwanego przez narratora „uzurpatorem”, starającego się zrozumieć ludzi, co nie przychodzi mu jednak łatwo. W ludzkim ciele popełnia wiele… gaf. To troszkę eufemistyczne określenie, bowiem rozchodzi się o zabójstwo i gwałt. Jednocześnie popełnia te czyny nie ze złej woli, raczej z niewiedzy i zimnej ciekawości badawczej. Z czasem socjalizacja wtórna kosmity postępuje. Trwa to latami, ale obcy uczy się ludzkiego sposobu myślenia, uwrażliwia się na piękno, określa nawet własną seksualność. Jednocześnie z powodu amnezji, świadom(a) swej inności, próbuje odnaleźć własną tożsamość. Jest to chyba najciekawszy aspekt Kamuflażu. Heldeman nie wdaje się w przekrojowe analizy, nie każe postaciom rozwodzić się nad sobą – wszystkie przemyślenia oddane są raczej w opisach i zachowaniach..

Ale żeby nie było tak prosto, autor wprowadza trzecią postać – kameleona, który podobnie jak uzurpator, jest zmiennolicym obcym, z tą jednak różnicą, że żyje na ziemi od prawieków. Przypadła mu rola głównego antagonisty – cynicznej istoty, niszczącej wszystko, co może zagrozić jej statusowi, i oddającej się takim rozrywkom, jak asystowanie dr. Mengele w Oświęcimiu. Kreacja ta wydała mi się nieprzekonująca. Jest to po pierwsze mnożenie założeń ponad potrzebę, po drugie autor wcale nie eksploruje tematu. Trudno zrozumieć motywacje kameleona, brak mu wiarygodności obcej, złej, starożytnej istoty. Przypomina bardziej prymitywnego rzezimieszka.

Te trzy linie fabularne są prowadzone autonomicznie, by w końcu spleść się w jednym czasie i miejscu. Zakończenie mnie rozczarowało. Jaki główny antagonista, takie rozstrzygające starcie. W dodatku im bliżej końca, tym bardziej zaczyna przebijać klimat „E.T. phone home” w wersji dla dorosłych. Mając na uwadze, że film ten był niemal przeciwieństwem „The Thing” 2), daje to w rezultacie mocno dyskusyjną mieszankę. „Kamuflażowi” nie można odmówić jednak tego, że przez większą część tekstu nie nudzi – ba, wciąga. Obserwowanie dwóch równoległych procesów – ludzi próbujących zrozumieć obcy artefakt oraz obcego próbującego zrozumieć ludzi, daje szeroką wizję tematu. Szkoda, że to wszystko już gdzieś było.



1) W moim egzemplarzu chochlik drukarski próbował mnie oszukać i zmienił datę na rok 2029, ale mając na względzie inne daty, nie dałem się.

2) Ciekawostka: oba kultowe dziś filmy wyszły w jednym roku w odstępie dwóch tygodni i rywalizowały ze sobą, prezentując diametralnie różne wizje przybysza z innej planety.
Tigana - 2008-10-31, 21:38
:
Antologia "Epidemie i zarazy"

Antologie polskich opowiadań fantastycznych stały się stałym elementem naszego rynku wydawniczego. Mnogość tytułów powoduje, że jednym z najważniejszych wyzwań, przed którym staje wydawca jest, obok doboru pisarzy, wybór tematyki. Nie wystarczy już bowiem kolejny zbiór opowiadań o smokach czy aniołach – czytelnik chce czegoś nowego, świeżego. A że podobno w Polsce, co druga osoba jest lekarzem tym razem padło na choroby.
Zaczynając lekturę antologii „Zarazy i epidemię” najbardziej obawiałem się, że trafił w moje ręce zestaw schematycznych historyjek o dzielnych lekarzach zwalczających, z poświęceniem życ,ia paskudne mikroby. Na szczęście moje obawy nie sprawdziły się. Większość autorów potwierdziło, że posiada nie tylko spory potencjał, ale również wyobraźnie.
Najdziwniejsze jest to, że jednym z nielicznych pisarzy, którzy nie podołali wyzwaniu okazał się sam Andrzej Pilipiuk. Wpadka tym boleśniejsza, że utrzymane w podobnym klimacie „2586 kroków” czy „Wieczorne dzwony” należą do najlepszych w dorobku „Wielkiego Grafomana”. Tymczasem „Złoty pociąg”, historia trapionej epidemią wsi, rozczarowuje. Krótkie, pozbawione ciekawej pointy opowiadanko nie wywołuje rumieńców na twarzy, a raczej uczucie niedosytu. Podobne uczucie wzbudza „Ognisko 11” Michała Cholewy będące klasyczną opowieścią o walce lekarzy z tajemniczą zarazą. Owszem czyta się je dobrze, ale niezłe wykonanie zostało pogrzebane przez przewidywalne i nadmiernie sentymentalne zakończenie.
O wiele ciekawiej prezentuje się utwory zahaczające o historię. Zarówno Rafał Dębski („Ketew Meriri”), jak i Tomasz Duszyński („Antidotum”) pomimo diametralnie różnych pomysłów, stworzyli wciągajace i niebanalne opowieści. Mnie szczególnie do gustu trafił ten pierwszy utwór. Mocne, wręcz brutalne opowiadanie, przywodzące na myśl „Oczy jak chabry” Katarzyny Anny Urbanowicz to, jak dla mnie , numer jeden antologii.
O potencjale tkwiący w realiach historycznych świadczy także Jacek Komuda i jego „Sześćset cetnarów hebanu”, gdzie banalna historyjka o zatopionym skarbie niespodziewanie przemienia się w pełnokrwisty, trzymający w napięciu horror. Nieco gorzej radzi sobie natomiast Paweł Siedlar, który prowadzi czytelników tytułową „Piwnicą” do zadżumionego Krakowa. Samo utwór nie jest zły, ale nie wytrzymuje on konfrontacji z opowiadaniami Dębskiego czy Komudy. No i jak na mój gust zbytnio przypomina „Operacje Dzień Wskrzeszenia” Andrzeja Pilipiuka.
Spod szablonów wymykają się za to „Dom na wzgórzu” Jakuba Ćwieka oraz „Światy Dantego”. Twórca „Kłamcy” zaprasza nas do wizyty w podejrzanym sanatorium, autorka „Diabła na wieży” wiedzie do samego piekła. Ćwiek zachwyca budowaniem atmosfery tajemnicy, myleniem tropów i zaskakującym zakończeniem, Kańtoch opisami świata oraz skomplikowanymi relacjami między bohaterami.
„Epidemie i zarazy” to kolejny solidny zbiór opowiadań „made in Fabryka Słów”. Trafny , z małymi wyjątkami, dobór autorów, a przede wszystkim utworów powoduje, że czas poświęcony na jego lekturę nie będzie stracony.
Zalecenie recenzenckie: produkt świetnie zwalczający głód książkowy. Przeczytać koniecznie (może być małymi dawkami – starczy na dłużej) W razie nie ustąpienia objawów udać się do najbliższej księgarni w celu nabycia kolejnej dawki leku.
Ocena 7/10
Romulus - 2008-11-02, 14:25
:
ZŁOTE WYBRZEŻE
Od pewnego okresu swej pisarskiej kariery Nelson De Mille zaczął pisać powieści, które warto czytać. Ta jest pierwszą z nich. Trudno ją jednoznacznie zaklasyfikować. Może najlepszą szufladką byłaby ta z etykietką „dramat sensacyjny”.

Główny bohater, John Sutter, to przedstawiciel amerykańskiej arystokracji – jednej z rodzin wywodzących się z dobrego Towarzystwa, sięgającej korzeniami wojny secesyjnej i zgromadzonych fortun jeszcze sprzed epoki Wielkiego Kryzysu. I należącej do Czterystu – na tyle John Astor na początku XX wieku określił liczbę przedstawicieli nowojorskiej society, których warto znać. Tyle też osób mieściła jego słynna sala balowa w nowojorskiej rezydencji. Główny bohater to właśnie przedstawiciel jednej z takich rodzin, skoligacony albo „od wieków” zaprzyjaźniony z Rockefellerami, Vanderbiltami, Astorami, Rooseveltami itd.

Akcja powieści rozgrywa się na początku lat 90-tych XX wieku. Wielkie fortuny odchodzą w niepamięć, wraz z nimi marnieją wielkie posiadłości położone na Long Island, które, sprzedawane i parcelowane posłużą jako domy dla Nowej Arystokracji – szybko i pazernie bogacących się przedstawicieli Wall Street, określanych przez ludzi pokroju głównego bohatera mianem nuworyszy. Świat głównego bohatera odchodzi w niepamięć a i on sam zmaga się z kryzysem wieku średniego. Choć, a może właśnie dlatego, że ma wszystko: pieniądze, piękną żonę, dorosłe dzieci. Czuje się jednak znudzony. W ten uporządkowany, zastały świat wkracza nowy sąsiad: Frank Bellarosa, szef nowojorskiej mafii. Znajomość zaczyna się niewinnie i z pozoru nic nie zanosi się na gwałtowne przyspieszenie. Ale przecież musi ono nadejść, z wiadomym, nieciekawym, acz wieloznacznym skutkiem.

Powieści Nelsona De Mille, te dobre i te złe (ale szczególnie te dobre) cechują się nie wartką akcją, ale przede wszystkim sylwetkami wyrazistych głównych bohaterów. Tu mamy Johna Suttera, obdarzonego sarkastycznym, bezczelnym poczuciem humoru – co szybko stało się znakiem rozpoznawczym głównych bohaterów tworzonych przez pisarza. Ich najdoskonalszym ucieleśnieniem będzie John Corey, nowojorski detektyw, bohater kilku powieści (przede wszystkim Śliwkowej Wyspy, która też dzieje się w podobnej scenografii). Kolejnym znakiem rozpoznawczym, który mnie ujmuje zawsze najbardziej w każdej powieści, jest scenografia. W Złotym Wybrzeżu autor doskonale nakreślił tło obyczajowe, począwszy od architektonicznego po społeczne :) Czytanie tej powieści sprawia przyjemność właśnie z tych dwóch powodów. To zabawna, tragiczna podróż przez doskonale sportretowany świat starej amerykańskiej elity, która chyli się ku zmierzchowi oraz amerykańskiej (włoskiej) mafii, która również musi zmagać się z przemijaniem, ale innego rodzaju (napierający Kolumbijczycy, Latynosi, bezwzględni federalni...). Główny bohater dzięki temu zderzeniu „kulturowemu” może zdefiniować siebie na nowo, choć cena do zapłacenia za ten „przywilej” również nie będzie bagatelna. A i zysk wydaje się w najlepszym razie pyrrusowym zwycięstwem.

Właśnie taką literaturę popularną lubię. Nie mądrzy się, nie moralizuje, nie jest przeintelektualizowaną nudą dla sflaczałych intelektualistów. Jest za to żywa, zabawna, inteligentna, nastrojowa i pobudzająca w sposób niezbędny do tego, aby się dobrze bawić i jednocześnie nie zmarnotrawić czasu tylko na „rozwiązywanie” czczej zagadki kryminalnej lub „gonienie” za pędzącą na łeb i na szyję akcją.

Niestety dla ego autora, ta powieść mu się udała i nawet została – ponoć – doceniona przez krytyków. Przeto mu się trochę to ego rozdęło. Ale kolejne powieści nie były już tak dobre, jednak zawsze warte przeczytania: Córka Generała (sfilmowana z Johnem Travoltą kilka lat temu, ale i tak rewelacyjny, jak zawsze, był John Cromwell), doskonała Śliwkowa Wyspa, słaby Gniew Lwa, dobre Nadejście Nocy i dobry Żywioł Ognia. Wcześniejsze powieści, przed Złotym Wybrzeżem, są takie sobie: ot solidne czytadła, nic więcej. Niedługo na polskim rynku ukarze się kontynuacja Złotego Wybrzeża pt. Adwokat Diabła. W Śliwkowej Wyspie udało się autorowi ponownie to, co osiągnął w Złotym Wybrzeżu, zatem nie tracę nadziei, że i w kontynuacji tej powieści nie zaniży poziomu.

Niemniej jednak okładkowe porównywanie tej powieści do amerykańskiego klasyka pt. „Wielki Gatsby” F.S. Fitzgeralda to trochę nieporozumienie. Zwłaszcza, że i Autor od takich porównań w swojej przedmowie nie stroni (ego, ech ego...). I to niefortunne zestawienie: „Wielki Gatsby spotyka Ojca Chrzestnego”... Ekranizację powieści Mario Puzo uwielbiam i znam na pamięć. Ale powieść jest co najwyżej dobrym czytadłem, które dopiero Francis Ford Coppola (wbrew sobie zresztą) unieśmiertelnił w swojej dylogii filmowej (i spointował w trzeciej, najsłabszej części filmowego dzieła). Jedyne co łączy Złote Wybrzeże z Wielkim Gatsbym to scenografia. Niepotrzebne jest dorabianie ideologii do dobrej powieści. Ona broni się sama, a takie porównania mogą ją co najwyżej ośmieszyć. Bo najtrafniejsze byłoby inne: potomek Wielkiego Gatsby spotyka podróbkę Ojca Chrzestnego.
Ale, pomijając ego autora i wydawcy (także polskiego), warto tej powieści poświęcić czas. Jest w niej oddany nastrój przemijania, końca pewnej epoki i początku następnej. Przy tym jest to powieść napisana w sposób inteligentny, barwny, żywy i fascynujący oraz zabawny. Chciałoby się takiej literatury popularnej więcej. Ale nawet literatura popularna (czymkolwiek jest ta... wiedźma), takie małe perełki „wypuszcza” z rzadka, w dni powszednie karmiąc pochłaniaczy książek nowymi Harlanami Cobenami i Danami Brownami (czy raczej jego/ich klonami). Naprawdę niecierpliwie czekam na paczuszkę z GATE HOUSE (Adwokatem Diabła – co za idiotyczny tytuł...).
Beata - 2008-11-03, 08:07
:
Lynn Cullen - "Córka Rembrandta"

Amsterdam, XVII wiek. Mieszkanie Rembrandta von Rijn, rok po śmierci malarza. Cornelia, jego najmłodsza córka – teraz już mężatka – likwiduje dom przed wyjazdem do Holenderskich Indii Wschodnich. Towarzyszy potencjalnym klientom przy oględzinach przeznaczonych na sprzedaż rekwizytów z pracowni ojca i wspomina przeszłość.

Cornelia nie miała łatwego życia – w dzieciństwie została osierocona przez matkę. Na dodatek ciążyło na niej piętno nieślubnego pochodzenia. Przez całe życie starała się sprostać oczekiwaniom innych ludzi – po śmierci matki próbowała prowadzić dom i dbać o ojca, wzorce akceptowalnego społecznie zachowania czerpała z książek. Tak naprawdę czuła się przytłoczona nadmiarem obowiązków, konwenansami, samotna i odsunięta na margines. Na dodatek odkryła, że przeszłość jej rodziny skrywa jakieś tajemnice.

Można powiedzieć – choć nie będzie to cała prawda – że „Córka Rembrandta” jest powieścią o dojrzewaniu Cornelii, o dorastaniu, o stawianiu czoła przeszłości. Autorce udało się bardzo przekonująco dać do zrozumienia czytelnikowi (bo wielu rzeczy Lynn Cullen nie mówi wprost), jak funkcjonuje psychika młodej dziewczyny, dziewczyny osieroconej przez matkę, a nierozumianej (we własnym przekonaniu) przez ojca. Ojca, dla którego wychowanie córki nie jest priorytetem – priorytetem jest Sztuka. I Sztuce właśnie Rembrandt podporządkowuje wszystko – całe swoje życie. I nie tylko swoje; przecież niemożliwe jest całkowite rozdzielenie życia osobistego i twórczości – wszak artysta nie może tworzyć bez emocji, całkiem na zimno – zatem wywiera, choćby nie chciał, wpływ na całe swoje otoczenie.

Można również twierdzić – i to też nie będzie cała prawda – że to po prostu historia pierwszej miłości Cornelii, zwykła obyczajowa powieść dla nastolatek, osadzona w historycznej scenerii. Bardzo dobrze oddanej scenerii, trzeba to wyraźnie stwierdzić. Autorka zadbała o realizm historyczny – ani przez moment nie miałam wątpliwości, że akcja toczy się w XVII-wiecznym Amsterdamie. A jest tak moim zdaniem dlatego, że Lynn Cullen udało się odtworzyć klimat holenderskiego miasta – nie tylko opisuje szczegóły stroju, czy przedstawia topografię niektórych dzielnic, ale również wplata w narrację smakowite obyczajowe kąski, dzięki którym czytelnik dowiaduje się, jak daleko w życie prywatne sięgała władza wspólnoty religijnej czy też presja otoczenia.

Można sądzić – i to także prawda, chociaż niecała – że to opowieść o malarstwie Rembrandta, o tym, jak malował w końcowym okresie życia, jak odszedł od modnej i ówcześnie akceptowanej techniki, jak próbował znaleźć własną drogę, jakie stawiał przed sobą zadania artystyczne. I jak bardzo bezkompromisowym artystą był – zmieniając styl malowania musiał przecież zdawać sobie sprawę, że klienci się od niego odwrócą, że przestaną kupować jego prace – a jednak zaryzykował wszystko. Zaryzykował i – w mniemaniu współczesnych – przegrał. Ale czy na pewno? Wszak dziś, z całej plejady holenderskich malarzy, to jego nazwisko jest najpowszechniej znane. Muszę przyznać, że dzięki tej książce więcej zapamiętałam o malarstwie Rembrandta i o realiach siedemnastowiecznego Amsterdamu, niż dzięki lekturze specjalistycznych opracowań.

Czym zatem jest ta książka? Nie odważyłabym się zaliczyć jej do żadnego gatunku – to jednocześnie opowieść obyczajowa z bardzo wiarygodnie zarysowanymi portretami psychologicznymi bohaterów, powieść historyczna i – jakby się ktoś mocno upierał – historia alternatywna z życia Rembrandta. Wartość książki zdecydowanie podnoszą znakomicie oddane realia historyczne – w zasadzie mam wrażenie, że autorka sięgnęła po schemat powieści obyczajowej, aby podzielić się wiedzą o malarzu i jego czasach, że najpierw był pomysł na szeroko rozumianą scenografię, a dopiero potem fabuła. I właśnie ten walor poznawczy, popularyzatorski jest dodatkową zaletą „Córki Rembrandta”.

7/10
Beata - 2008-11-05, 20:20
:
David Mitchell - "Atlas Chmur"

Co łączy cywilizację opartą wyłącznie na konsumpcjonizmie, przygody notariusza na Pacyfiku, koszmarną historię pewnego londyńskiego wydawcy, opowieść kompozytora, dziennikarskie śledztwo i gawędę mieszkańca Hawajów?

„Atlas Chmur” to zbiór sześciu obszernych opowiadań, pozornie całkowicie autonomicznych, różniących się wszystkimi możliwymi elementami literackimi: miejscem i czasem akcji, osobą bohatera, językiem i stylem narracji, formą literacką. Mamy tu XIX-wieczny pamiętnik, zbiór listów z lat 30. ubiegłego wieku, historię sensacyjną z lat 70., współczesną opowieść łotrzykowską, wywiad ze skazaną „przestępczynią”, opisującą swoje życie w korpokratycznej antyutopii (stosunkowo bliska przyszłość) i gawędę plemienną (dalsza przyszłość). I mimo, że między kolejnymi opowiadaniami nie istnieje żadne proste czy liniowe połączenie (kolejni bohaterowie nie są spokrewnieni, nawet nie mieszkają w tym samym mieście) to wszystkie historie mają jeden wspólny temat. Ale autor na tym nie poprzestaje – umieszcza w przedstawianych opowieściach drobne rekwizyty, które uważnemu czytelnikowi zapewniają dodatkowe poczucie ciągłości.

Kompozycja książki jest nietypowa – ustawione chronologicznie opowiadania urwane są w punkcie kulminacyjnym i rozpoczyna się następna opowieść. Lektura przypomina otwieranie rosyjskich matrioszek – przy czym szóste opowiadanie z akcją osadzoną w najdalszej, choć nieokreślonej, przyszłości, jest tą najbardziej wewnętrzną laleczką (jako jedyne jest zamieszczone w całości) – po czym następuje kolejne zamykanie figurek – dokończenia poszczególnych historii zamieszczone są w „lustrzanym” porządku. Jednak wcale nie utrudnia to lektury – wbrew pozorom ten zabieg tylko zaostrza ciekawość. Szczególnie, że autor potrafi zaskakiwać i nie waha się złamać podświadomie oczekiwanego przez czytelnika schematu fabularnego.

Każde z opowiadań napisane jest innym językiem – gdy zachodzi taka konieczność, autor nie stroni od stylizacji. Podoba mi się takie zróżnicowanie – dzięki temu postaci zyskują w moich oczach dodatkową wiarygodność – mówią językiem czasów, w których żyją. Podczas lektury uderza dbałość o szczegóły – autor nie wdaje się w długaśne opisy i rozbudowane dywagacje, po prostu wywołuje wielowarstwowe skojarzenia dzięki drobiazgom, krótkim i celnym uwagom, pozornie mimowolnym wzmiankom. Zresztą tak samo przekazuje charakterystyki postaci – w jednym z opowiadań bardzo epizodycznie pojawia się Spiro Agnew – niesławny wiceprezydent USA, łapownik i oszust podatkowy – i już czytelnik wyrabia sobie opinię na temat towarzyszących mu osób.

Przyznaję, że ilość skojarzeń z innymi lekturami, jakie wywołał u mnie „Atlas chmur”, pozytywnie mnie zaskoczyła. Jedna książka, tylko sześć opowiadań, a tak wiele powiązań z innymi autorami, igrania z konwencjami, zabawy z czytelnikiem, przymrużania oka. Lojalnie uprzedzam, że tej książki nie da się jedynie przekartkować, przeczytać tylko tam, gdzie „rzadko pisane”. David Mitchell jest wymagającym autorem, przy lekturze jego książek nie ma co liczyć na komentarz litościwego narratora czy obszerne wyjaśnienia wkładane w usta jednego z bohaterów – nic z tych rzeczy. To czytelnik decyduje, które z pozornie ukrytych treści odszyfruje i czego się domyśli. Lektura przypomina wędrówkę od jednej zagadki do kolejnej, a najpiękniejsze w tej podróży jest to, że nie otrzymuje się żadnego potwierdzenia, że rozwiązało się poprawnie wszystkie. Ba, znacznie łatwiej o wrażenie, że nawet nie rozpoznało się wielu. I dlatego wiem, że do tej książki z przyjemnością wrócę – z pewnością odkryję coś nowego.

10/10
Romulus - 2008-11-09, 12:05
:
ŻYWINA - Rafał Ziemkiewicz

Poseł Samoobrony, typowy dla tej partii prowincjonalny watażka, bezwzględny karierowicz z wrodzoną inteligencją, przyboczny samego Leppera - wraca sobie z popijawy u miejscowego szefa wszystkich szefów i rozbija się na zakręcie ginąc. Oto punkt wyjścia nowej powieści Rafała Ziemkiewicza. Powieści, która jest o wiele lepsza niż poprzednie dokonanie prozatorskie RAZ-a pt. Ciało Obce.

W nowej powieści Rafał Ziemkiewicz zrobił ni mniej ni więcej tylko sfabularyzował swoją publicystykę. I udało mu się to bardzo dobrze. Zarówno jeśli chodzi o styl, jak i fabułę. Zastrzegę jednak od razu, że "nie kupuję" tej jego Polski B, którą starał się sportretować. Opisana przez niego Polska prowincjonalna wcale nie jest taka zła, tak beznadziejnie skręcona i "umoczona" w stare-nowe układy. Ale przyjmuję, że autor po prostu dla własnych potrzeb ją nieco zdemonizował. Choć czasami przypominało mi to marne polskie seriale o lokalnym Układzie trzęsącym wszystkim, zawiadującym biurokracją, która może zniszczyć każdego, w którym tylko cwaniacy i kanalie czują się, jak ryby w wodzie. Choć nie jest to oderwane od realiów, to jednak w powieści tej, moim zdaniem, zostało wyolbrzymione. Tak jak w polskiej współczesnej prozie: albo prowincja polska zajmuje się głównie paleniem gejów i samotnych matek z dziećmi na stosach albo - jak u Ziemkiewicza - króluje mentalność pegieerowska, konserwowana starym układem, niemożnością wszystkiego.

To bardzo dobra powieść, napisana w kontrze, jak to u Ziemkiewicza. Może to jej słabość... Ale wolę tą słabość niż kolejny obraz o polskich nacjonalistach, gejożercach, żydożercach itp. Bo nawet to wyolbrzymienie polskich wad, to ich skupienie wszystkich w jednym miejscu na mapie tego kraju, jest o wiele prawdziwsze niż wspomniany przeze mnie przeciwny "nurt" polskiej prozy.

Obraz prowincji u Ziemkiewicza jest ponury i nie dający nadziei na lepsze jutro. Niby druga strona tego samego medalu, ale w dalszym ciągu ta sama i to łączy tą powieść z jej "przeciwniczkami" z innego, "salonowego" bieguna: popadanie w skrajność. Ale też, może z winy własnych kompleksów, światopoglądowych przekonań, bardziej do mnie to trafia. Tak jak obraz Polaka na zagranicznym "salonie", który, aby zasłużyć na bycie jego częścią musi najpierw złożyć służalczą samokrytykę za polski "nacjonalizm", "katolicyzm", "szowinizm", "antysemityzm" itd. Bo i przed takim szyderstwem nie zatrzymał się Rafał Ziemkiewicz.

Czytanie tego autora, mimo tych wad, jest zdrowo pobudzające i wybijające z samozadowolenia. Choć RAZ fantastyki już nie pisze, nie mogę się powstrzymać od marzenia: co by było gdyby napisał fantastykę, na takiej "nucie", kontrze? Odpowiedź prosta: dobrze by było...

Polecam tą powieść, bo mimo wyolbrzymień jest autentyczna, żywa i pasjonująca. Żal mi się było odrywać od tego nieprzyjemnego świata i błądzącego w nim cynicznego głównego bohatera - dziennikarza podążającego tropem zmarłego posła Żywiny, który wcale nie przechodzi jakiegoś cudownego przemienienia, ale może finałowe, przypadające na dni śmierci Jana Pawła II, otrzeźwienie - ma właśnie dać nadzieję. To już moje złudzenie, bo Ziemkiewicz wcale nie porywa się w tej powieści nawet na tyle.
Tigana - 2008-11-09, 23:51
:
„Przywilej skóry” Karen Slaughter

Cykle to przekleństwo współczesnej literatury popularnej. Wystarczy żeby dany tytuł „chwycił”, a pojedyncza książka rozrasta się do mającego monstrualne rozmiary cyklu. Gdyby tak jeszcze kolejne tomy trzymały poziom – niestety zazwyczaj po dwóch, trzech tytułach autorowi zaczyna brakować świeżych pomysłów i zaczyna się odcinanie kuponów. Drugim równie ważnym problem, przed którym stoi potencjalny czytelnik, są powiązanie pomiędzy poszczególnymi tomami. Część pisarzy stara się, z lepszym lub gorszym skutkiem by kolejne książki stanowiły oddzielną całość, inni piszą „powieść rzekę”. A jak na tym tle prezentuje się „Przywilej skóry” Karen Slaughter będący już szóstym tomem cyklu o przygodach Jeffreya Tolliver i Sary Linton?
Najnowsza odsłona cyklu to kawałek rasowego thrillera. Główny wątek stanowi śledztwo w sprawie morderstwa, w które zamieszana jest Lena Adams – współpracowniczka głównych bohaterów. Dochodzenie szybko zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, a tropy prowadzą w środowisko handlarzy narkotyków, skinheadów oraz upiór przeszłości.
„Przywilej skóry” czyta się bardzo dobrze. Autorka potrafi w zajmujący sposób opisać zabite dechami miasteczko, sekcje zwłok, jak i psychologiczne rozterki bohaterów. Pomimo tego, że w książce nie ma spektakularnych scen akcji (strzelanin czy pościgów samochodowych czytelnik nie uświadczy) Slaughter potrafi utrzymać napięcie od pierwszej do ostatniej strony. Duża w tym zasługa ciekawej konstrukcji książki – główny wątek jest przedzielony retrospekcjami, z których dowiadujemy się jakie wydarzenia doprowadziły do oskarżenia Leny Adams. Zabieg dość prosty, ale skuteczny. Tym bardziej, że prawie każda taka retrospekcja jest zakończona dramatycznym zawieszeniem akcji. Sama zagadka kryminalna została dobrze skonstruowana, a działania bohaterów są logiczne i nie przypominają rozwiązań deus ex machina. Na plus książki należy również zapisać fakt, że autorka skutecznie myli topy i czytelnik do ostatniego momentu nie wie, kto stoi na czele przestępczej siatki. W końcu samo zakończenie – jedno z najbardziej zaskakujących, z jakim miałem okazje ostatnio się spotkać.
Jak już wyżej wspomniałem „Przywilej skóry” to szósta część cyklu – stąd autorce nie udało się uciec od licznych nawiązań do poprzednich tomów. Owszem nie padają tu jakieś kluczowe wiadomości dotyczące np. tożsamości przestępców czy kluczowych zwrotów akcji, ale dostajemy za to mnóstwo informacji na temat dawnego życia osobistego bohaterów. Mnie osobiście zabieg ten, mający prawdopodobnie na celu przybliżenie czytelnikom postaci bohaterów, nie przypadł do gustu. Tym bardziej, że część z tych informacji była w książce powtarzana do znudzenia. Pomimo tych wad można traktować „Przywilej skóry” jako osobną książkę, a nieznajomość poprzednich części nie powinno stanowić większego problemu.
Najnowsza powieść Karen Slaughter pozytywnie wyróżnia się na tle innych kryminałów i thrillerów zalegających w naszych księgarniach. Powiem więcej – ciekawa fabuła, wiarygodne postaci i zaskakujące zakończenie czynią z niej łakomy kąsek dla każdego konesera gatunku. Nie zawiodą się również czytelnicy, którzy sięgają po thrillery sporadycznie – dobra powieść rozrywkowa broni się sama. A taką bez wątpienia jest

„Przywilej skóry”
Ocena 6/10

Beata - 2008-11-15, 18:36
:
Marcin Przybyłek - "Gamedec: Zabaweczki. Błyski"

Na początek informacja porządkowa: kolejny, trzeci już tom przygód Torkila Aymore został ze względów wydawniczych (liczy ponad 1000 stron) podzielony na dwie części – „Gamedec: Zabaweczki. Błyski” oraz „Gamedec: Zabaweczki. Sztorm”, ta ostatnia do sprzedaży trafi na początku przyszłego roku. Zatem niniejsza recenzja jest nietypowa – dotyczy tylko połowy książki.

Po zwycięskiej walce z „Bestią” Torkil wraz z przyjaciółmi emigruje na Gaję. W podróż wyrusza sześć statków kolonizacyjnych, do planety dociera tylko pięć z nich – Medusa z pięćdziesięcioma tysiącami pasażerów na pokładzie ginie gdzieś w kosmosie. Tymczasem na Ziemi przyjaciel Torkila zostaje zamordowany, na Gai także zaczynają ginąć ludzie – również ci, z którymi gamedec kontaktował się po przylocie. Torkil przeczuwa, że to jeszcze nie koniec zmagań z cyfrowym zagrożeniem. Jednak musi działać sam, bo obawia się o bezpieczeństwo przyjaciół. Ale brakuje mu czasu. Zbyt wiele zadań, zbyt wiele konieczności. Konieczne jest poszukiwanie w kosmosie zaginionego statku, konieczna jest podróż na Ziemię i wyjaśnienie morderstwa przyjaciela, konieczne jest pozostanie na Gai i poprowadzenie śledztwa na miejscu. Powinien być w trzech miejscach jednocześnie… wbrew pozorom na początku 2300 roku to możliwe.

Autor nie oszczędza czytelnika – od pierwszych stron powieści wręcz przytłacza nowościami – na Gai obowiązuje czas uniwersalny, oparty na systemie dziesiętnym. Oczywiście, wiąże się z tym nowe nazewnictwo – gajańskie cetnia i mona są krótsze od ziemskich sekund i minut, ale za to hekta jest dłuższa od godziny. Dek (odpowiednik ziemskiego tygodnia) liczy dziesięć dni, pięć deków tworzy gajański miesiąc (pendek). Na dodatek w kalendarzu jest tylko dziesięć miesięcy – nie ma listopada i grudnia. A Boże Narodzenie przeniesiono na inny termin.
Również miary kątów są wyrażane w gradusach, a nie w stopniach. Gwiazdy rysują na gajańskim niebie inne kształty, horyzont jest dużo dalej niż na Ziemi, dzienne niebo ma brzoskwiniowo-złoty kolor. Wszystkie te szczegóły w pierwszej chwili oszałamiają, ale każdy z nich jest uzasadniony i przypomina czytelnikowi, że Torkil stał się mieszkańcem innej planety. Autor wykorzystuje wprowadzone zmiany do przedstawienia różnych „smaczków” obyczajowych – począwszy od trywialnego (pozornie) kłopotu z określeniem czasu przygotowywania potraw – kuchenki wykalibrowane są w gajańskich jednostkach czasu, a przywiezione z Ziemi przepisy kulinarne oparte o ziemskie jednostki, aż po prawdopodobną zmianę niektórych przysłów – skoro kąt pełny liczy 400 gradów, to gajańska wersja przysłowia: „zmienić zdanie o 180 stopni” powinna brzmieć: „zmienić zdanie o 200 gradusów” (szkoda, że akurat w tym przypadku korekta położyła puentę).

Należy zauważyć, że autor nie poprzestał na jednorazowej, niezmiennej kreacji świata przyszłości i umieszczaniu w nim kolejnych – mniej lub bardziej wymyślnych – przygód gamedeca. Przeciwnie – świat Torkila ewoluuje, zmienia się niemal z dnia na dzień. W każdym kolejnym tomie Marcin Przybyłek wzbogaca stworzoną przez siebie wizję przyszłości o nowe szczegóły. Ale nie poprzestaje na wymyślaniu nowych gadżetów, które oddaje do dyspozycji bohaterów – szacuje też wpływ nowych urządzeń technicznych na codzienne życie ludzi.

Autor nie powtarza się, nie streszcza poprzednich tomów – po prostu kontynuuje opowieść. Odwołuje się przy tym do poprzednich przygód Torkila, ciągnie zawiązane tam wątki i czyni to w dobrym tempie. Nie unika dosadnych, mocnych słów, jednak ani jeden wulgaryzm nie został użyty w celu epatowania czytelnika – po prostu rozwój fabuły i stopień zdenerwowania bohatera w niektórych scenach w pełni uzasadniają takie słownictwo. A w innych, nieco bardziej intymnych chwilach Torkil jest niemal poetą…

Należy docenić umiejętności autora do przedstawiania specjalistycznych zagadnień w sposób dostosowany do wymogów powieści fabularnej (z konieczności uproszczony) – tak, aby nie odstraszyć czytelnika, ale i nie przekroczyć granicy prawdopodobieństwa. Wszystkie kierunki rozwoju, zmiany w przyszłości, jakie przedstawia autor, są mniej lub bardziej prawdopodobne i nie nadużywają cierpliwości ani tolerancji nawet „technicznego” czytelnika. I właśnie dlatego niecierpliwie czekam na dokończenie tej historii.
Romulus - 2008-11-17, 18:45
:
DENNIS LEHANE - CORONADO

Dennis Lehane nie jest szeroko znany w Polsce. W porównaniu z takim Harlanem Cobenem jego powieści nie są tak hitowe, łatwe i przyjemne. Na pewno jednak są inteligentniejsze i... smutniejsze. Bohaterowie, których kreuje autor to nie są na ogół sympatyczne postaci, herosi, którzy nie dośpią a rozwiążą zagadkę po to, aby sprawiedliwość zatriumfowała. A nawet triumf (jeśli takowy może nadejść) zazwyczaj jest smutnym epilogiem; oczywistą i wcale nie wzniosłą ani krzepiącą konsekwencją.

Najbardziej znane powieści Dennisa Lehane to "Rzeka Tajemnic" przeniesiona na ekran w reżyserii Clinta Eastwooda; "Wyspa Skazańców", którą ponoć ekranizuje Martin Scorsese oraz "cykl" o parze prywatnych detektywów z Bostonu, który również doczekał się przyzwoitej ekranizacji w reżyserii Bena Afflecka ("Gone Baby Gone").

CORONADO jeszcze nie ukazało się w Polsce. Jest to zbiór opowiadań, niepokojących, trochę melancholijnych w wymowie i nastroju, pisanych w sposób poruszający czytelnika. Ich poziom jest zróżnicowany: od wybitnych po średnie. Nie ma w tym zbiorze ani jednego słabego.

Pierwsze z nich to RUNNING OUT OF DOG rozgrywające się w małej mieścinie na południu Stanów, gdzie kłębiące się emocje, podskóne napięcie, nie tyle skrywane co tłumione uczucia w końcu znajdą ujście za sprawą złamanego serca i dającej pewność siebie ostateczności - strzelby. To historia tak naprawdę o tym, że walka z większym złem za pomocą mniejszego zła to złudzenie a cena do zapłacenia za to co-zrobić-należało nie daje satysfakcji nikomu.

ICU to skrót od Intensive Care Unit ale można je także odczytać inaczej: I see you. I chyba tak należy odczytywać tytuł tego opowiadania, które ma lekko kafkowską aurę, gdyż jego bohater z niewiadomych dla siebie powodów staje się obiektem zainteresowania enigmatycznych agentów równie enigmatycznych służb. Gdybym chciał wysilić umysł to napisałbym, że jest to swoiste odniesienie do liberalnych amerykańskich "strachów" przed inwigilacją, kontrolą, które są żywe - choćby po kilku inicjatywach ustawodawczych odsuniętych od władzy Republikanów. Ale jest to dosyć zabawne - jak na Dennisa Lehane - opowiadanie, na które można po prostu spojrzeć, jak na krótkie studium rodzącej się paranoi, bez żadnych podtektsów.

GONE DOWN TO CORPUS. Czasy wojny wietnamskiej. Dwójka nastolatków włamuje się do opustoszałego domu, gdzie - absurdalnie niejako - znajdują spokojny azyl a w nim mogą spojrzeć na siebie i swoje życie pozbawione większych perspektyw.

MUSHROOMS - dziewczyna i chłopak, przestępstwo. Kto kim manipuluje, kto jest ofiarą...

UNTIL GWEN. To bez wątpienia perełka w tym zbiorze. I jedyne opowiadanie Dennisa Lehane, które ukazało się po polsku (kiedyś tygodnik Przekrój dołączył je do jednego z wydań). To jest bez wątpienia arcydzieło. Opowiadanie nasycone emocjami, pozbawione większej akcji, skupiające się na powolnie zbliżającym się, nieuchronnym finale. To historia ostatniej rozgrywki między Ojcem i Synem. Po kilku latach wychodzi z więzienia, już wie, że jego ukochana Gwen - jedyna istota, która miała jakiekolwiek znaczenie w jego pozbawionym tożsamości życiu - nie żyje. Nie dała bowiem znaku życia a zabił ją na pewno Ojciec w poszukiwaniu diamentu wartego 3 miliony dolarów. Z małych fragmentów wspomnień ułożony został obraz ponurego związku i miłości, która mogła być ratunkiem, zbawieniem. Droga jednak wiedzie do grobu Gwen i do finału obmyślonej zemsty na Ojcu. Trochę mnie chwyciło to opowiadanie za trzewia, bo kipi od odskórnych emocji, które czekają na ujście, które jest - co za brak niespodzianki - bezcelowe, bo nie niesie żadnej ekspiacji ani ulgi. Ale musi nadejść.

Wreszcie tyułowe CORONADO. To w zasadzie sztuka w dwóch aktach, będąca dodatkowo wariacją na temat Until Gwen, w którą autor wplótł jeszcze jeden wątek, aby domknąć życie bohatera w pewien sposób. Wariacja to złe słowo. Może lepszym byłoby określenie: pogłębiona wersja.

Po skończeniu tych opowiadań (jak i samych powieści autora) trudno wrócić z uśmiechem do rzeczywistości. Są jak mroczna poezja.
Beata - 2008-11-18, 08:18
:
Anne Bishop - "Córka Krwawych" czyli Landrynkowe dziecko ratuje świat

Po lekturze informacji na czwartej stronie okładki i odautorskiego wstępu oczekiwałam, że „Córka Krwawych”, pierwszy tom trylogii Czarnych Kamieni, okaże się historią z gatunku romantic fantasy – epicką opowieścią rozgrywającą się w alternatywnym świecie, w którym działa magia i w którym przez obdarzenie bohaterów wyrazistymi profilami psychologicznymi, autorka chce wypowiedzieć się w ważnych dla niej kwestiach, na przykład moralnych. Niestety, bardzo ciekawa koncepcja ontologicznej zamiany miejscami dobra i zła (ciemność jest dobra, a światło – złe) została zmarnowana przez infantylne (wręcz landrynkowe) przedstawienie postaci, powierzchownie potraktowany opis świata i serwowanie bez żadnego umiaru i celu opisów przeróżnych seksualnych okrucieństw i perwersji.

Postać głównej bohaterki i obiektu Proroctwa jest opisana w sposób obrzydliwie wręcz landrynkowy. Siedmioletnie dziecko ma urodę zdradzającą, że będzie prawdziwą pięknością – według autorki są to szafirowe oczy i długie blond włosy. Charakterologicznie posiada wyłącznie zalety – rozumie, czym jest lojalność wobec przyjaciół i ich nie zdradza, pragnie się uczyć i sama wyszukuje nauczycieli, jest grzeczna, nikogo nie obraża, nie psoci, nie kłamie… po prostu dziecko idealne. Ponadto potrafi sobą oczarować wszystkich – łącznie z najpotężniejszym z potężnych – Księciem Ciemności. I na dodatek jest skłonna do poświęceń.
Pozostałe postaci są nie tylko wyraziste (co wcale nie jest wadą), ale i całkowicie jednoznaczne (a to już drażni). Źli ludzie są źli do szpiku kości, nie sposób doszukać się u nich ani cienia zalety, zaś postaci pozytywne są przeraźliwie dobre, na ich charakterze nie ma żadnych rys. Logika postępowania bohaterów momentami budzi wątpliwości – mimo przyznania im przez autorkę różnych atrybutów, nie wykorzystują całego posiadanego potencjału.

Świat rzeczywisty – ten w którym żyją ludzie i przedstawiciele innych ras, jest przedstawiony bardzo powierzchownie. Administracyjnie podzielony na Terytoria, które są prawdopodobnie odpowiednikiem państw. Używam słowa „prawdopodobnie”, bo w książce nie ma ani śladu informacji o historii czy ekonomii Terytoriów – wiadomo tylko, że jedno z Terytoriów, Askavi, zostało spustoszone przez nadmierną eksploatację, a na terenie innego znajdują się kopalnie soli. Z treści książki wynika, że zamieszkująca Terytoria ludność – o ile nie należy do Dworu – trudni się krawiectwem, malarstwem, świadczeniem przeróżnych usług seksualnych i prowadzeniem oberży (oberże w powieści są bardzo ważne – to w nich właśnie córki oberżystów są regularnie gwałcone i nierzadko mordowane). I to wszystko – na szczęście autorka ujawnia, że środkiem transportu są konie, zatem nie wykluczam istnienia garbarni i rynku usług rymarskich.

Terytoria mają różne nazwy i są przedmiotem walki o władzę. Niestety, nigdzie nie ma ani jednej wzmianki na temat administrowania czy zarządzania poszczególnymi krajami – królowe zajmują się wyłącznie rywalizacją między sobą oraz upokarzaniem seksualnym mężczyzn. Mężczyźni, którzy nie są aktualnie upokarzani i wykorzystywani, spędzają czas w oberżach. A szczególnie niepokorni mają założony na penis (nota bene nazywany eufemistycznie „organem”) Pierścień Posłuszeństwa. W zestawieniu ze szczegółowo przedstawioną procedurą kastracji czy też z opisami gwałtu nastolatek, taka troska o niezgorszenie czytelnika jest po prostu śmieszna.
Ponadto, nie wydaje mi się, aby upadek jakiejkolwiek cywilizacji czy kultury można było uzasadnić skupiając się jedynie na opisach perwersji seksualnych. Uważam, że nasilenie występowania wynaturzeń tego typu może towarzyszyć upadkowi, a nie być jego przyczyną. W książce zabrakło mi przede wszystkim choćby wzmianki o istnieniu jakichś niekorzystnych czynników ekonomicznych czy politycznych, których splot mógłby spowodować destrukcję.

Od strony językowej patrząc, książka jest bardzo nierówna. Na przykład autorka wikła się w fizyczne nieprawdopodobieństwa. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której wieszczka, siedząc, wygłasza Bardzo Ważne Proroctwo. Osoba słuchająca natęża uwagę, przyklęka, kładzie dłonie na dłoniach wieszczki. Do tego momentu wszystko jest w porządku, sytuacja jest prawdopodobna i fizycznie możliwa do zaaranżowania – łatwo sobie wyobrazić, jak osoba słuchająca wręcz spija z ust wieszczki poszczególne słowa i wpatrując się w nią z uwagą, stara się żadnego nie uronić. Ale autorka wprowadza innowację – osoba słuchająca przyklęka ZA wieszczką i z zza jej pleców (obejmując wraz z kibicią wieszczki również oparcie fotela czy siedziska) kładzie swoje dłonie… itd. Fizycznie możliwe? Owszem, ale nienaturalne. I raczej uniemożliwia zachowanie kontaktu wzrokowego.
Na dodatek odbiór książki utrudnia tłumaczenie (bardzo chciałabym odkryć, o co chodzi w zdaniu: „Askavi stanęło na Hayll okrakiem wieki temu.”; przypominam, że Askavi i Hayll to nazwy krain) i praktycznie brak korekty w prologu i pierwszym rozdziale utworu (liczne błędy gramatyczne, składniowe i stylistyczne).

Podsumowując – nie oczekuję na publikację kolejnych tomów. I nawet postać Wielkiego Pana Piekła, potraktowana w sposób bardzo humorystyczny (boi się własnej kucharki) mnie nie zachęca.
Sharin - 2008-11-19, 22:58
:
Jarosław Grzędowicz „Popiół i kurz. Opowieść ze świata pomiędzy”

Na początek od razu wyjaśnię, że piszę we własnym imieniu. Za wszelkie odstępstwa gramatyczne z góry przepraszam, gdyż mogą pojawić się w tekście wstawione przeze mnie zupełnie przypadkowo.

Spoilers!

Prolog. Obol dla Lilith.
Opowiadanie podobało mi się.
Język autora i atmosfera panująca w tekście uważam za plus. Najlepiej trafił w moje upodobania literacki opis żony Błażeja - Doroty, do której idealnie wręcz pasuje słowo modliszka, jak zauważył pan Jarosław. Dlaczego ono mnie tak urzekło? Hhmm... Może wynika to z faktu, że na studiach miałem styczność z jedną czy dwiema takimi osobami? Nie wiem, ale Grzędowicz chyba osiągnął to co zamierzał: mój strach przed spotkaniem takiej dziewczyny na swojej drodze ;)
Oczywiście są też elementy, które sprawiły, iż nie uważam opowiadania za arcydzieło. Nie przypadł mi do gustu sam pomysł wykorzystania postaci Lilith. Po prostu nie lubię, gdy ukazuje się ją jako pierwszą żonę Adama, która w obecnych czasach nie ma nic innego do roboty jak tylko gnębić facetów, zsyłać na nich plagi egipskie i rujnować im doszczętnie życie. I za co? Mianowicie: „za upodobanie do przygody, za to, że mężczyzna nie słucha, nie interesuje się, nie zapewnia, czepia się, pali, śmierdzi, ogląda mecze, za to, że jest mężczyzną”. Jedno z podań o Lilith zostało spłaszczone w sposób po prostu niesmaczny. Grzędowicz zrobił z niej jakąś maniakalną feministkę, mścicielkę, która w szale złości rodzi demony niczym Matka Obcych z filmu Ridleya Scotta. Nie podobał mi się ten motyw.
Na zakończenie powiem, że uśmiech na mojej twarzy wywołała postać Alderona. Przypominała mi Van Helsinga w kreacji Hugh Jackmana.

Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy.
Znudziła mnie. Stylistycznie może być, ale w sumie kim jestem by o tym wyrokować :/ Język ponownie podobał mi się i tyle, wszak pan Jarosław nie jest jakimś tam początkującym pismakiem.
Co mi się nie podobało? Przede wszystkim za dużo w tej książce było, według mnie, cynizmu na dzisiejsze czasy. Bez przerwy pojawiały się wstawki o tym jakie to społeczeństwo nie jest głupie, jaki to świat jest do bani, jak to wszystkim ludziom żyje się źle, itd. Litości! Przecież ja nie wziąłem do ręki traktatu filozoficznego tylko powieść, która ma mnie zaciekawić, zachęcić do jej przeczytania. Jedną krytykę na nasz świat za oknem ścierpiałbym, ale one się pojawiają niemalże co trzy kartki O_o Co za dużo to niezdrowo.
Kolejna uwaga. O czym jest ta książka? Po przeczytaniu 150 stron jedyne co do mnie docierało to fakt, że jestem zdezorientowany. Odnoszę wrażenie, że pan Jarosław miał fajny pomysł, ale gdzieś tam po drodze uciekł mu on a winna jest temu ta cała paplanina o tym jaki to świat żywych jest zły a kraina Pomiędzy nic, tylko wypełniona popiołem i kurzem (te dwa wyrazy chyba najczęściej pojawiają się w całym tekście). Wstęp do wątku głównego został naprawdę fajnie, z posmakiem tajemnicy i grozy przedstawiony. Niestety od momentu, w którym Charon dowiaduje się, że ukradli mu ciało jest coraz gorzej. Jak dla mnie ostatnie 100 stron to tragedia. Autor zarzuca nas jakimiś zdarzeniami, w stylu: spotkanie z nawiedzoną wdową (która czeka na męża niczym bohaterka filmu „Inni”); zetknięcie z nawiedzonym UB-ekami, itd., które de facto nic nie wnoszą do wątku głównego :> A później idzie na łatwiznę i wyjaśnia wszystko na 30 kartkach, jakby napisanie jeszcze 100 było jakaś zbrodnią, za którą trafi na same dno piekielnych czeluści. Co, więcej rozśmieszyła mnie metamorfoza tajemniczego, mega złego Mnicha w wielkim pałającym ciemnością płaszczu (od razu stanął mi przed oczyma władca Upiorów Pierścienia), który na ostatnich stronach wykazuje nagle skruchę za swoje błędy, pychę i prosi naszego bohatera o pomoc. Według mnie było to złe i nieprzemyślane zakończenie.
Acha. Wiedźma Patrycja „z rozrzuconymi szeroko rękoma i nogami, jak człowiek z rysunku Leonarda do Vinci, wśród dziesiątków świec i kaganków” od razu skojarzyła mi się z bohaterką powieści Dana Browna ;) Zdziwiło mnie też, że wiedźma mogła wpaść na pomysł, aby samej odprawić egzorcyzmy i to na sobie O_o A wydawało mi się, że powiedziała, iż pochodzi z wielowiekowej, pamiętającej czasy średniowieczne rodziny. Gdzie ta pokoleniowa mądrość?

Ocena całości: 5/10.
Popiół i kurz.

„Zresztą buty to podstawowy przejaw cywilizacji. Prędzej zostanie wysłuchany człowiek bez spodni niż taki, który nie ma butów”.
Fajny tekst ;)

Pozdrawiam!
Sharin, Pigeon Slayer
Tigana - 2008-11-21, 18:36
:
Siergiej Łukjanienko "Czystopis"

W Internecie od czasu do czasu można spotkać się z opinią, że Siergiej Łukjanienko należy do grona pisarzy, którym „wychodzi” co druga książka. Część recenzentów rozpływa się w pochwałach opisując nieszablonowe zawiązania akcji, nowatorskie podejście do gatunku, a równocześnie ciskają gromy za rozczarowujące zakończenie. Jaka jest prawda? Jak zwykle leży ona pośrodku. Nie da się ukryć, że np na cykl o „Patrolach” składają się dwie bardzo udane powieści i kolejne dwie mocno przeciętne. A co do zakończeń – końcówka „Spektrum” pozostawiła po sobie wielki niedosyt. Z drugiej strony, niejako dla równowagi mamy znakomite zwieńczenie dylogii „Zimne brzeg”/”Nastaje świt”. Szkoda tylko, że recenzowany „Czystopis” można zapisać do tej pierwszej kategorii.
Podstawowy zarzutem jaki należy postawić najnowszej książce Siergieja Łukjanienki to źle skonstruowana fabuła. Głównym bohater dylogii Kirył Maksimow postanawia odnaleźć matecznik funkcyjnych, Arkan, i wyzwolić Ziemię spod ich wpływu. Jego przeciwnicy jednak czuwają i rozpoczyna się trwający całą książkę pościg. Niestety, zabrakło gdzieś napięcia i wątek pogoni, zamiast wciągać, bardzo szybko zaczyna nudzić. Tym bardziej, że Maksimow należy do grona postaci, które nawet gdy są przyparte do muru i, jak się zdaje, nie mają żadnych szans znajdują cudowne wyjście z opresji.
Nie przypadł mi także do gustu pomysł z przywróceniem do życia jednego z głównych bohaterów, ot takie niczym nie uzasadnione czary mary. Również pomysł, że główny bohater, chociaż już były funkcyjny, zachował część mocy uważam za chybiony – o wiele ciekawszy, moim zdaniem, byłaby historia zmagań zwykłego człowieka z przeciwnikiem, który przewyższałby go pod każdym niemal względem. Satysfakcji nie przynosi także rozbity na kilka kulminacyjnych scen finał – w rezultacie zakończenie wydaje się rozmyte.
Podsumowując fabuła „Czystopisu” nie wnosi do akcji żadnych nowych elementów w stosunku do pierwszego tomu. Można wręcz odnieść wrażenie, że rosyjskiemu pisarzowi nowych pomysłów wystarczyło tylko na pierwszą powieść.
Powyższe narzekania nie oznaczają jednak, że dostaliśmy do rąk kompletnie nieudaną książkę. Ba, powiem więcej – chciałbym żeby wielu innych autorów popełniało równie „słabe” utwory. Po prostu Łukjanienko przyzwyczaił nas do czegoś innego, lepszego, stojącego na wyższym poziomie. „Czystopis” zawiera bowiem wszystko to za co już zdążyliśmy polubić prozę rosyjskiego pisarza – wartką akcję, żywych bohaterów, sporo ciekawych pomysłów, a równocześnie nie wnosi niczego czego jeszcze byśmy nie znali z wcześniejszych książek pisarza. Owszem możemy zachwycać się kreacją Opoki rządzonej silną ręka przez kościół katolicki czy muzułmańskim Werozem. Zapada w pamięć „polski” epizod, który jak żaden inny pokazuj jak wiele łączy nas z Rosjanami. Do tego dochodzi spora liczba odautorskich wtrętów dotyczących wschodniego sposobu patrzenia na świat – chociażby fragment poświęcony Tatarom. Problem polega na tym, iż te części składowe nie stanowią o całości książki – są porozrzucanymi gdzieniegdzie perełkami, które pokazują jaką książka mógłby być „Czystopis”.

Najnowsze dzieło Łukjanienki rozczarowuje. I tylko trzeba się zastanowić czy dlatego, że mamy do czynienia ze słabszą książką czy też przyzwyczajeni do poziomu z „Spektrum” czy „Labiryntu złudzeń” postawiliśmy zbyt wysoko poprzeczkę. Najlepiej na to pytanie odpowiedzą chyba nowi czytelnicy, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z twórczością rosyjskiego pisarza. Być może dla nich dylogia „Brudnopis/ „Czystopis” będzie przepustką, która otworzy nowy rozdział w ich czytelniczym życiu. A pozostałym przyjdzie poczekać na nową, oby lepszą książkę.

Ocena 6/10
Maeg - 2008-11-21, 22:24
:
Stephen King - Ręka mistrza

King kiedyś wspominał, że po skończeniu „Mrocznej wieży” mógłby przejść na pisarską emeryturę. Widocznie jednak nie chce, bo po ostatnim tomie cyklu zdążył napisać już trzy powieści. Słabą „Komórkę”, przeciętną „Historię Lisey”, a ostatnio – „Rękę mistrza”. Czy król horroru powrócił w końcu do dobrej formy?

Wszystko zaczyna się od nieszczęśliwego wypadku, z którego Edgar Freemantle, główny bohater powieści cudem wychodzi żywy. Żywy, ale nie cały – stracił jedną rękę i ma problemy z pamięcią. W ramach terapii jego psycholog zaleca mu zmienić na jakiś czas miejsce zamieszkania. W ten sposób Freemantale tafia na Florydę, a dokładnie na wyspę o nazwie Duma Key. Tak w skrócie przedstawia się początek fabuły „Ręki mistrza”, która jeśli się nie mylę, jest pierwszą powieścią osadzoną przez autora w tym stanie.

Pierwszą myślą o książce, która przyszła mi do głowy po lekturze, sprowadza się do stwierdzenia „nierówna”. Pierwsze 430 stron to raczej powieść obyczajowa z elementami horroru. Akcja rozwija się leniwie, śledzimy proces powolnej rekonwalescencji głównego bohatera, poznajemy razem z nim jego sąsiadów. W tę sielankową wizję King co jakiś czas wplata jednak elementy grozy. Można powiedzieć, że autor powoli, stopniowo buduje napięcie, że nie spiesząc się, przygotowuje grunt pod finał powieści. Można, oczywiście, ale przez 2/3 książki? W tym czasie też odkrywa przed nami kolejne elementy układanki. Odniosłem wrażenie, że najwięcej zdradza nam w retrospekcjach. Informacji jest na tyle dużo, iż przed samym finałem wielu rzeczy można się domyśleć. Sam finał zaś mnie również nie zachwycił, niby akcja przyspieszyła, niby to już rasowy horror, ale nie wywołał on choćby małego dreszczyku emocji.

„Ręka mistrza” nie jest pozycją słabą. Jest dobrze napisaną powieścią, ze stosunkowo ciekawymi postaciami. King potrafi pisać o zwykłych rzeczach w taki sposób, że nie nudzi czytelnika. Niestety prowadząc fabułę, autor nadal stosuje chwyty, z których jest już znany. Wspomnę tylko ten najbardziej mnie irytujący, czyli zapowiedź śmierci jakiejś postaci. Na utwór można spojrzeć też z innej strony. Wtedy ważnym jej elementem staje się przemiana, jaka staje się udziałem głównego bohatera. Obserwujemy, jak radzi sobie z tragedią, która go dotknęła, i jak dzięki ciężkiej pracy wychodzi na prostą. Motyw to oczywiście dobrze znany, często spotykany w dziełach zza wielkiej wody.

Ostatnio byłem świadkiem krótkiej wymiany zdań na pewnym forum, gdzie padło sformułowanie, które idealnie pasuje do „Ręki mistrza”. Niektórzy autorzy piszą pod dyktando swoich czytelników, tworząc powieści takie, jakich się od nich oczekuje. Taka właśnie jest najnowsza książka Kinga. Trafi zapewne w gusta fanów autora, bo jest to powieść, jaką w pewnym sensie znają i lubią już przed lekturą. Choć pewnie nawet część tych fanów będzie narzekać na zbyt długi i rozwleczony początek powieści. Osobiście wolę, gdy King odchodzi od dobrze znanych jemu i jego czytelnikom szlaków i pisze takie powieści jak „Wielki marsz” czy „Roland”. Zaś osobom, dla których twórczość autora „Lśnienia” jest obojętna, a które chciałyby przeczytać jakiś horror, mogę napisać, że „Ręka mistrza” niekoniecznie będzie najlepszym wyborem, równie dobrze mogą sięgnąć po inną książkę z tego gatunku.
Tigana - 2008-11-22, 21:23
:
Romuald Pawlak „Smocze gniazdo”

Wedle słów Romualda Pawlaka „Smocze gniazdo” to trzecie a zarazem ostatnie spotkanie z pogodnikiem trzeciej kategorii Rosselinem i jego nieodłącznym towarzyszem smokiem Filipponem. Raczej dobrze się stało, ponieważ w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że autor nie jest w stanie już niczym zaskoczyć czytelników, a jedynie powiela stare pomysły.

Weźmy pod lupę fabułę. W dużej mierze składa się z wypróbowanych już wcześniej motywów. Mag Rosselin nadal odwleka termin ślubu, zmiennokształtny smok wciąż wywołuje tarapaty na cesarskim dworze, a karzeł Garzful po raz wtóry dostaje bolesną nauczkę. Na dobrą sprawę jedynym novum w książce jest wizyta w krainie smoków, gdzie Filippon ma okazję poznać swoich pobratymców. Inna sprawa, że i w poprzednich książkach nasza para bohaterów miała okazje do podróżowania po świecie Fertu.

Oczywiście można przyjąć, że jeśli mamy do czynienia z dobrze ocenianym przez czytelników cyklem, to nie ma powodów, by eksperymentować – bądź co bądź „lepsze wrogiem dobrego”. Moim zdaniem jednak w „Smoczym gnieździe” przydałoby się nieco świeżej krwi, powiewu nowości. Największe zastrzeżenia, co do fabuły, budzi we mnie jednak nie wtórność fabuły, a sama końcówka książki. Rozumiem, że trzeba było pewne rzeczy wyjaśnić, doprowadzić do końcu, ale wariant wybrany przez Pawlaka, klasyczne deus ex machina, wydaje mi się najgorszym z możliwych.

W jednej z poprzednich recenzji pisałem, że nie oczekuję od polskich pisarzy dowcipu na poziomie Terry’ego Pratchetta, niemniej sama nazwa, humorystyczna fantasy, do czegoś zobowiązuje. Tymczasem w „Smoczym smoku” wielu okazji do śmiechu nie znalazłem. Wprawdzie znajdzie się tu kilka niezłych scenek, dialogów, które ratują sytuację, ale jak na prawie trzystustronicową książkę to trochę mało. W efekcie książka, która miała być zabawna, czytelników prawie nie bawi, a głównie – mdli. Inna sprawa, że poczucie humoru to rzecz względna i być może inne osoby znajdą tu więcej sposobności do śmiechu.

Na szczęście Pawlak nie zapomniał, jak się pisze książki i „Smocze gniazdo” czyta się bardzo szybko. Akcja toczy się wartko, Rosselin i Filippon co i rusz wpadają w nowe tarapaty. Do tego dochodzą magiczne pojedynki, pościgi i spektakularne ucieczki. Znajdziemy także w powieści kilka odniesień do naszej rzeczywistości.

„Smocze gniazdo” to pozycja skierowana głównie do fanów przygód pogodnika i jego smoka. Osobom, które chciałyby je poznać dopiero teraz, doradzałbym najpierw lekturę poprzednich części. Ich nieznajomość może spowodować pewne kłopoty w zrozumieniu fabuły książki. Tylko czy w ogóle warto sięgać do cykl o Rosselinim i Filipponie? – osobiście polecałbym miłośnikom fantasy na wesoło raczej dowolną książkę Terry’ego Pratchetta. Zaś jeśli ktoś zdecydowałby się zaznajomić z twórczością Pawlaka, to proponowałbym zbiór opowiadań „Wilcza krew, smoczy ogień” – bodajże najlepszą jak dotąd książkę w dorobku pisarza.
Jander - 2008-11-23, 13:34
:
Polaris – Jack McDevitt

Jack McDevitt bywa nazywany następcą Isaaca Asimova i Arthura C. Clarke'a. Ile w takich stwierdzeniach prawdy, a ile chęci wykorzystania znanych nazwisk nieżyjących autorów do zareklamowania książki? McDevitt był nominowany do Nebuli za prawie każdą powieść, a jego „Smykałka do wojny” bardzo przypadła mi do gustu. Po „Polaris”, następną powieść z serii o Alexie Benedikcie, sprzedawcy antyków, sięgnąłem nastawiony pozytywnie, ale bez nadmiernych oczekiwań.

Powieść jest luźno związana z poprzednią książką, kilkakrotnie wspomniane są wydarzenia ze „Smykałki do wojny”, ale jej znajomość nie jest istotna podczas lektury „Polaris”. Książka rozpoczyna się historią tajemniczego zniknięcia pasażerów statku, którzy uczestniczyli w obserwacji rzadkiego zjawiska kosmicznego. Zagadka nie została rozwiązana, ale zainteresowanie incydentem Polaris pozostało. Z okazji 60. rocznicy wydarzeń organizowana jest aukcja przedmiotów, które znaleziono na statku-widmo. Na niej pojawiają się nasi bohaterowie: Alex Benedict i Chase Kolpath, która przejęła od Alexa funkcję narratora wydarzeń. Nasza dwójka próbuje oczywiście rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia, wszak ostatnio udało im się odkryć tajemnicę wydarzeń sprzed 200 lat. Czemu miałoby się nie udać teraz?

Autor powtarza błędy poprzedniej powieści – kreśli bohaterów do cna papierowych; ważnych postaci jest w „Polaris” trochę więcej niż w „Smykałce” i żadna z nich nie przejawia nawet pozorów realności. Świat natomiast został tylko nieco bardziej rozbudowany, pojawiły się inne ludzkie kultury prócz tej głównej, „amerykańskiej” – zmiana to jednak raczej tylko kosmetyczna. Pojawia się dyktator rządzący żelazną ręką ludem (narodem? społeczeństwem? kulturą? nie wiadomo), niechętny wobec technologii, ale że znika dość szybko z kart powieści, trudno mówić o rzeczywistym wzbogaceniu kreacji świata. Kreacji, której można postawić naprawdę wiele zarzutów.

McDevitt roztrząsa w powieści kilka naukowych problemów i przedstawia propozycje ich rozwiązania – ktoś znający kwestie techniczne i fizyczne zapewne będzie zadowolony, lecz fabuły to nie ratuje. Główna zagadka i motywy działań pojawiających się bohaterów (bynajmniej nie głównych – im zależy tylko na zaspokojeniu swojej ciekawości) są dosyć interesujące, dotyczą kwestii długowieczności i przeludnienia w epoce zasiedlenia kosmosu, jak również nadpisywania osobowości przestępców w ramach resocjalizacji. Szkoda, że przy tych całkiem niezłych pomysłach, wykonanie, zastosowane rozwiązania pozostawiają duży niedosyt. Wiele spośród fabularnych zagadek czytelnik rozgryza już w połowie powieści, dlatego dziwi, gdy Alex pod koniec odkrywa w sobie duszę detektywa i tłumaczy narratorce (a pośrednio czytelnikowi) przebieg wydarzeń.

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Z jednej strony wykonanie jest raczej gorsze niż w przypadku poprzedniej części (dopuszczam możliwość, że to kwestia dobrego tłumaczenia „Smykałki” przez Jolantę Pers), która jednak i tak pozostawiała pod względem warsztatowym wiele do życzenia. Z drugiej strony pewne poruszane kwestie niepokoją, zakorzeniają się w głowie; w pamięci czytelnika zostaje ślad po „Polaris”, tym bardziej, że autor nie podaje jedynego właściwego etycznego podejścia do kreślonych problemów przyszłości, pozostawiając je w gestii odbiorcy. To jednak mało – nie mogę z czystym sumieniem polecić nowej powieści McDevitta. W przyszłości zaś będę ostrożniejszy, podejmując decyzję, czy po następną jego książkę sięgnąć, czy nie.
Sharin - 2008-11-25, 14:02
:
Rober Silverberg „Człowiek w labiryncie”

To moje pierwsze spotkanie z tym autorem, ale po przeczytaniu niniejszej pozycji zapewniam was, że na pewno nie będzie ostatnie. Już dziś zabieram się za „Stację Hawksbilla”.

Spoilers!

„Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...” żył sobie Richard Muller.
Nasz bohater już od maleńkości jest wielkim fanem kosmosu. Pragnie, jak każdy młodzieniec: zwiedzać wszechświat, badać nowe zjawiska, doznawać rozkosznych doznań oraz zapisać się na stałe w dziejach ludzkości. Można powiedzieć, iż jest to odpowiednik naszego Ijona Tichego, tyle, że jest zdecydowanie bardziej roztropny. Jak każdy facet lubi towarzystwo kobiet, zimne piwo, masaż oraz spędzać czas na snuciu fantazji na temat własnych dokonań. W wieku 60 lat dochodzi do wniosku, że pod pewnymi względami podobny jest do Boga. Bardzo szybko jednak zostaje wyprowadzony z błędu!
Panu Mullerowi wszystko układa się wspaniale, aż do momentu kiedy jego długoletni znajomy proponuje mu udział w niezwykle ważnej dla ludzkości misji, mianowicie w wyprawie na Beta Hydri IV, gdzie ma nawiązać pierwszy w historii kontakt z obcą rasą. Nasz zapalony odkrywca oczywiście godzi się wziąć w niej udział, nie zważając na żadne niebezpieczeństwa. Po kilku miesiącach wraca na Ziemię, ale już nie do końca jest sobą. Można powiedzieć, że podczas misji badawczej zostaje obarczony tajemniczą skazą, która powoduje, iż ludzi z którymi ma styczność dopada przygnębienie, rozpacz, smutek i tym podobne uczucia. Jak można łatwo przewidzieć ludzkość nie zamierza cierpieć z jego powodu i nie pamiętając o jego zasługach odcina się od niego.
Jeden z bohaterów książki tak wypowiada się o Richardzie Mullerze:
„Jest po prostu człowiekiem dotkniętym okropną chorobą ducha: odczuwa wstręt na widok swoich bliźnich, więc z pewnością ludzie Ziemi są radzi, że się go pozbyli”.
Na skutki ‘choroby’ nie trzeba długo czekać i Muller w przypływie fali smutku mieszającego się z rozgoryczeniem postanawia udać się na dobrowolne wygnanie i w tym celu ląduje na planecie Lemnos, która znana jest z tego, że znajduje się na niej tajemnicze miasto-labirynt. Przebywając na niej zamieszkuje w centrum miasta-labiryntu, do którego aby się dostać trzeba pokonać wiele śmiertelnych pułapek. Przez dziewięć lat stopniowo odkrywa tajemnice miasta; między innymi dowiaduje się, że było ono zamieszkane przed wieloma tysiącleciami przez bardzo inteligentną, humanoidalną rasę. Po oględzinach jej wynalazków wnioskuje, że stała na bardzo wysokim poziomie rozwoju technologicznego, jednak ciągle nie może poznać przyczyny ich odejścia, czy też może zagłady.
”Nie mniej tajemniczy był akwedukt. Wokół całej Strefy B biegło zamknięte, chyba onyksowe, koryto z kanciastymi kranami co pięćdziesiąt metrów. Gdy podstawiał pod którymś z nich jakiekolwiek naczynie, nawet stuloną dłoń, leciała czysta woda. Gdy jednak próbował wsadzić do kranu palec, okazało się, że nie ma wylotu i wcale wylotu nie widział nawet jak woda spływała. Zupełnie tak, jak gdyby wyciekała przez jakąś przepuszczalną kamienną zatyczkę. Uważał to za niemożliwość. Ale cieszył się, że ma wodę pitną, źródlaną, doskonałą w smaku”.
Naszemu bohaterowi życie upływa spokojnie. Przyzwyczaja się do otaczającego go środowiska i w gruncie rzeczy niczego mu nie brakuje. Po latach samotności okazuje się jednak, że ludzkość nie zapomniała o nim i od tego momentu zaczyna sprawdzać się stare powiedzenie – „Jak trwoga to do Boga”. W obliczu zagrożenia ze strony innej cywilizacji dawni współpracownicy Mullera przypominają sobie o nim i po raz kolejny pragną go wykorzystać w myśl zasady „cel uświęca środki”. Na Lemnos pojawia się wieloosobowa ekspedycja, która wszelkimi dostępnymi jej środkami próbuje dostać się do środka labiryntu i nawiązać kontakt z jego mieszkańcem. Jak to się wszystko kończy? O tym przekonajcie się już sami ;)

O czym jest ta książka?
Według mnie o człowieku, który ukazywał prawdę. Richard Muller był odkrywcą, badaczem kosmosu i przez całe życie marzył, aby być przydatnym dla ludzkości. Moim zdaniem dopiął swego i został kimś więcej. Mianowicie - nauczycielem ludzkości, jej oskarżycielem i pasem transmitującym prawdę o niej.
Skąd takie moje przekonanie?
Przez całą niemalże książkę jej bohaterowie uczą się, że wszechświat jest to zimny, okrutny ‘drań’, z którym należy walczyć. Zmagać się z jego tajemnicami, dążyć do poznania go w celu zabezpieczenia się przed ewentualnym zagrożeniem z jego strony. Jedynie pan Muller twierdzi, że choć jest w tym dużo racji to jednak prawdą jest także fakt, że czynią go takim istoty, które go zamieszkują.. Daje jasno do zrozumienia, że także człowiek jest temu zjawisku winien! Nikt inny, ale właśnie istota ludzka i inne rasy są złe, podłe, bezwzględne, itd. Pyta się: dlaczego tak bardzo ‘pchamy się’ w gwiazdy? Po chwili odpowiada: żeby je poznać i zabezpieczyć się przed nieznanym, przed obcymi. Muller przekonuje wprost – człowiek boi się inności.
„Zabijać obcych, oto prawo wszechświata. A jeżeli nie zabijać, to bodaj trochę przydusić. (...) Gdyby kiedykolwiek na którejś z naszych planet wylądował jakiś nieznany statek kosmiczny, poddalibyśmy go kwarantannie, załogę byśmy uwięzili i przesłuchiwali aż do zgładzenia jej”.
O tym, że nie jest to jedynie cecha ludzi przekonuje mnie miasto-labirynt. Śmiercionośna pułapka dla każdego intruza z zewnątrz.
Moim zdaniem właśnie z powodu tych ‘objawień’ emanujących od Mullera ludzkość nie jest w stanie znieść jego obecności. Skaza jaką został obarczony to nic innego jak ‘psychologiczny pas prawdy o człowieku’.
„Smutki Mullera nie były smutkami tylko osobistymi, on transmitował ni mniej ni więcej tylko świadomość kar, jakie Kosmos obmyśla, dla swoich mieszkańców. Rawlins czuł się wtedy nastrojony na każdy dysonans Wszechstworzenia – zaprzepaszczone szanse, zawiedzone miłości, słowa pochopne, nieuzasadnione żale, chciwość i żądze, sztylet zawiści, kwas rozczarowania, jadowity ząb czasu, zagłada maleńkich owadów w zimie, łzy stworzeń bożych. Poznał wtedy starzenie się, utratę, niemoc, furię, bezradność, samotność, pogardę dla siebie i obłęd. Usłyszał niemy wrzask kosmicznego gniewu.
- Czy wszyscy jesteśmy tacy? – zastanawiał się”
.

Zdecydowanie polecam!
Sharin, Pigeon Slayer
Beata - 2008-11-25, 21:29
:
Naomi Novik - "Imperium kości słoniowej"

Biorąc do ręki „Imperium kości słoniowej”, czwarty tom cyklu „Temeraire”, obawiałam się wszystkiego najgorszego. Nie ma co ukrywać – pierwszy tom: „Smok Jego Królewskiej Mości” rozbudził moje nadzieje, które rozwiewały się w miarę lektury kolejnych części. Części, które – choć nie były całkiem złe – to jednak znacząco gorsze od pierwszego tomu. A teraz, po lekturze, z prawdziwą przyjemnością oświadczam, że moje obawy były płonne – autorka wróciła na poziom otwarcia.

Po azjatyckich peregrynacjach Temeraire i Will Laurence wracają do Wielkiej Brytanii. Sprowadzają ze sobą sojuszników – grupę dzikich smoków z Turkiestanu. I całe szczęście, gdyż kraj stoi w obliczu militarnej klęski – wyspy nawiedziła smocza zaraza i większość brytyjskich smoków nie jest zdolna do walki. Tymczasem Napoleon nasila patrole, wszystkie oznaki wskazują na zbliżającą się inwazję. Brytyjczykom najbardziej potrzebny jest czas. Czas i lekarstwo na zarazę. Jedynie Temeraire wykazuje odporność na tę chorobę, zatem słusznym wydaje się wniosek, że smok już wcześniej, zupełnie przypadkowo, natrafił na lekarstwo. Trop wiedzie do Kapsztadu…

Po raz pierwszy w cyklu (a to już czwarty tom!) autorka porzuca historię w znanej nam wersji i zmienia dzieje Afryki. W opublikowanym niedawno na łamach Katedry wywiadzie Naomi Novik argumentuje, że nie mogła tego uczynić wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji, gdyż fakt posiadania smoków nie wpływa na zmianę równowagi sił w Europie w sytuacji, gdy wszystkie strony konfliktu mają je i wykorzystują. Przyjmuję to wyjaśnienie, ale wcale nie zmniejsza ono mojego zaniepokojenia – być może trochę na wyrost obawiam się, że zanim autorka zdąży opowiedzieć o zmianach historycznych w innych częściach świata, cykl rozrośnie się do monstrualnych rozmiarów.

Akcja powieści postępuje szybko – jedno wydarzenie goni drugie. Ich następstwo logiczne również nie budzi wątpliwości z fabularnego punktu widzenia. Oczywiście, można dyskutować nad stopniem prawdopodobieństwa niektórych opisanych przez autorkę zdarzeń czy procesów historycznych, ale taka dyskusja prowadzi donikąd – wszak w świecie powieści wszystkie rozwiązania są równoprawne, o ile tylko są stosownie umotywowane. A tutaj wyjaśnienia są podane – być może nieco uproszczone, być może nieco naiwne. Jednak to nie jest rozprawa naukowa, a powieść przygodowa, która dopuszcza takie uproszczenia.

Wprawdzie autorka nadal usiłuje przekonać cały świat, że niewolnictwo jest złe, ale także – i to akurat czyni znacznie zręczniej – porusza inną kwestię moralną: czy naprawdę osiągnięcie celu usprawiedliwia zastosowanie wszystkich środków? Przedstawia argumenty „za” i „przeciw”, na jednej szali kładzie obowiązek wobec ojczyzny, możliwość szybszego zakończenia wojny i ocalenie być może wielu istnień, na drugiej – uczciwość i honor. Nie są to tylko rozważania teoretyczne – Temeraire i jego kapitan zostają postawieni przed konkretnym problemem, który sami muszą rozstrzygnąć. I ponieść konsekwencje dokonanego wyboru (ale to już w następnym tomie).

Nie mam nic do zarzucenia psychologii postaci – motywy działania wszystkich bohaterów są wiarygodne i przekonujące. Na podkreślenie zasługuje fakt, że nawet postaci dalekiego planu nie są płaskie i bezbarwne. W opowieści pojawiają się znane nam osobistości historyczne, którym autorka przypisuje konkretne cechy charakteru. Nie jestem w stanie ocenić, na ile Nelson był zapatrzonym w siebie bufonem, a admirał Gambier – uparciuchem, ślepo przywiązanym do własnych poglądów, ale dzięki temu zabiegowi autorce udało się przybliżyć te postaci czytelnikowi.

Reasumując, książka jest opowieścią przygodową, osadzoną w realiach wojen napoleońskich, wzbogaconą o element fantasy, z akcją utrzymaną w dobrym tempie, z wiarygodnie przedstawionymi postaciami, adresowaną przede wszystkim do młodszego czytelnika.
Sharin - 2008-11-29, 16:59
:
Robert Silverberg „Stacja Hawksbilla

Rząd totalitarny, który choć ‘na dobre’ pozbywa się wrogów politycznych to jednak ich nie zabija? Tak. Odpowiedzią na powyższe pytanie jest Stacja Hawksbilla.

UWAGA! UWAGA!
Wszystkich rewolucyjnych, kontrrewolucyjnych wywrotowców zapraszamy do odwiedzenia naszego pensjonatu – Stacja Hawksbilla. Jest to ośrodek położony w bardzo spokojnej okolicy, gdzie na pewno nic nie będzie zakłócało Państwu wypoczynku. Wszędzie cisza i spokój. Wszystko jest u nas najwyższej jakości:
- skalne prycze w doskonały sposób przywrócą równowagę duchową;
- nieskalane dwutlenkiem węgla powietrze zapewni odprężenie i relaks;
- owoce morza wyśmienicie wpłynął na Państwa metabolizm.
Ośrodek położony w epoce kambru jest najlepszym pensjonatem w tamtym okresie. Można powiedzieć, że jesteśmy jedyni w tejże branży.
SERDECZNIE ZAPRASZAMY!
Bilet ważny tylko w jedną stronę.

Książkę przeczytałem jednym tchem.
Na samym początku myślałem, że będzie to mroczna, tajemnicza historia, gdzie trup ściele się gęsto, gmachy rządowe wybuchają a jakiś samotny komandos postanawia zostać Rambo XXI wieku. Nic takiego nie miało jednak miejsca.
Spotkałem się za to ze zmęczonym ciągłą ‘walką rewolucyjną’, Jimem Barrettem, wokół którego toczą się dwa wątki: życie mikrospołeczeństwa stacji Hawksbilla oraz rozwój ruchu oporu. Autor opowiada nam równolegle dwa etapy życia tego głównego bohatera. Umiejętnie łączy je i dostraja, tak że wspólnie przedstawiają bardzo wciągającą kompozycję.
W książce Silverberga spotkałem wielu ludzi, którzy związali swe życie z ideą rewolucji. Historia jej ‘dojrzewania’ jest chyba osią główną całego utworu. Bardzo często autor zmusza czytelnika do tego, aby zastanowił się on nad aspektami postępowania różnych ośrodków politycznych. Wskazuje na możliwe drogi działania. Nie mówię, że ‘naucza’! Chyba lepszym sformułowaniem jest wyraz ‘wytyka’. Tak, wytyka błędy różnych koncepcji ideologicznych. Tych przemądrzałych gadek nie jest jednak za wiele. Książka bowiem nie jest pseudo traktatem filozoficznym, ale zwykłym czytadłem, w którym w ciekawy sposób opisywana jest droga rewolucji do chwały.


Na zakończenie powiem, że autor w jasny, rzeczowy sposób przekonał mnie o dwóch rzeczach.
Po pierwsze: nawet najbardziej zagorzali marzyciele mogą okazać się racjonalistami, jeżeli od tego zależy ich przeżycie.
Po drugie: systematycznie opadająca kropla na jedno miejsce w skale jest w stanie wyżłobić na niej rysę, która z czasem doprowadzi do rozpadu całego ‘kamienia’.
Wiem, że nie są to tezy jakoś specjalnie odkrywcze, ale rzadko mam okazję czytać o nich w książkach.

Za nie właśnie pan Silverberg otrzymuje wielkie i zadowolone z siebie – 7 :mrgreen:

Pozdrawiam!
Sharin, Pigeon Slayer
Ł - 2008-12-01, 11:34
:
Jacek Dukaj - Perfekcyjna Niedoskonałość

Perfekcyjną niedoskonałość” darzę wielkim sentymentem. Była pierwszym kontaktem z prozą Jacka Dukaja i patrząc z dzisiejszej perspektywy, dziwne, że wówczas się nie zraziłem. Zrozumiałem wtedy z lektury naprawdę niewiele, miejscami męcząc się bardzo – a wcale nie było to tak dawno temu. Ale chwyciłem bakcyla, pochłaniałem inne powieści autora, docierałem do opowiadań i, czytając, często odnosiłem ich treść właśnie do pierwszego kontaktu z prozą Dukaja. Zebrało się trochę tego – dlatego recenzja będzie mocno porównawcza i adresuję ją głównie do fanów, którzy na Dukaju już trochę zjedli zębów. Zresztą nie widzę sensu pisać standardowej recenzji cztery lata po właściwej premierze książki a osiem lat po jej napisaniu; nowe wydanie to świetny pretekst do całościowego ujęcia zagadnienia wraz z kontekstem. A nowa „Perfekcyjna…” to odświeżona, ale niezmieniona szata graficzna i twarda okładka. Edycja przezacna, moim zdaniem najlepiej prezentująca się z nowych wydań Dukaja. Brak jedynie tego przewrotnego lustrzanego „N” w nazwie. A szkoda – uroczy niuansik.

Był taki moment, że inny utwór Jacka Dukaja rzucił mi całkowicie nowe światło na „Perfekcyjną…” – darujcie przewrotność, ale, żeby zobrazować sedno, posłużę się cytatem z samej książki: „Wystarczająco długo pracowałem na komputerach. Tak naprawdę programy nie ewoluują. One się nawarstwiają. Dwudziesty dziewiąty wiek, tak? Założę się, że gdybym dostatecznie głęboko pogrzebał, znalazłbym tu u podstaw jakieś MSWindows czy jeszcze prymitywniejsze DOS-y”. „Perfekcyjna Niedoskonałość”, tak? Pogrzeb wystarczająco głęboko a znajdziesz całe „Irrehaare”. I nie chodzi tylko o powtarzalność pewnych wątków z osobna; Dukaj przyzwyczaił nas już do pewnego typu głównego bohatera i określonego mechanizmu jego ewolucji. Echa „Irrehaare” da się usłyszeć w różnych dłuższych formach twórcy – w „Innych pieśniach” czy nawet w „Lodzie”. To opowiadanie postrzegam jako swego rodzaju kamień milowy w twórczości Dukaja, który rzutuje na jego największe literackie osiągnięcia, w przeciwieństwie do wielu innych krótkich form, które okazały się ślepymi uliczkami. Problem „Perfekcyjnej…” polega na tym, że tu zbieżność nie ogranicza się do występowania podobnych motywów, tylko wręcz do przekalkowania całego scenariusza, a następnie nawarstwienia go światem po wielokroć bardziej skomplikowanym, większą ilością bohaterów, rozciągniętą intrygą. Wciąż zmiana bardziej ilościowa niż jakościowa. Skutkująca autentycznym déjà vu. I konfuzją – jak traktować te utwory? „Irrehaare” jako wersje demo „Perfekcyjnej…”, literackiego wcześniaka, czy „Perfekcyjną…” jako niepotrzebne dłubanie przy „Irrehaare”? Można oczywiście uznać, że jedno jest opowiadaniem a drugie powieścią i nie ma, i nie może być, porównania. Ja jednak upieram się, że jak najbardziej porównanie takie jest zasadne i wcale nie trzeba podtrzymywać go subiektywnym déjà vu, wystarczy zrobić wypunktowane streszczenie obu utworów i porównać. Jest to dla mnie gra o sumie zerowej – pozytywna ocena jednego rzutuje automatycznie na deprecjonowanie drugiego. Dukaj postawił mnie w niekomfortowej sytuacji.

Dlatego skupię się na razie na owym „nawarstwieniu”, starając się postrzegać je autonomicznie w stosunku do powyższego dylematu, bo na takie traktowanie w moim mniemaniu zasługuje. Przede wszystkim znajduję tu główny plus powieści, czyli konstrukcję świata.

Akcja „Perfekcyjnej…” ma miejsce w XXIX wieku, a właściwie w X(X)IX wieku. Jeden „X” można wziąć z czystym sumieniem w nawias – świat przyszłości przypomina daleko bardziej XIX wiek, niż chciałby tego główny bohater powieści, co szczególnie widać w strukturze społeczno-politycznej mieszkańców wszechświatów. Dukaj nie pozostawia złudzeń – to ekonomia urządza rzeczywistość. Nawet prawa progresu są jej podporządkowane, co świetnie pokazuje przykład Judasa McPhersona, zwykłego homo sapiens, który rozdaje wszakże karty w tym wielowymiarowym pokerze, dyktując warunki bytom wyższym (a może to byty wyższe chcą takich pozorów?). Ekonomia powołuje do życia państwo jako pomocniczą protezę, mającą być gwarantem przestrzegania umów oraz obiektywnym arbitrem – to właśnie Cesarz, nie wykazujący żadnych cech władcy absolutnego – to tylko programowalna manifestacja władzy wykonawczej i sądowniczej o charakterze instrumentalnym. Wszystko odbywa się w ramach umowy społecznej, mającej zresztą charakter faktyczny (umowa fundacyjna) a nie domniemany. Cenzus dopuszczenia do władzy wyznacza oczywiście nic innego jak tylko majątek, – dlatego 99% mieszkańców Cywilizacji HS nie jest jej obywatelami. Konstrukcja świata „Perfekcyjnej niedoskonałości” to renesans myśli Johna Locke’a (protowertykalista?) i Herberta Spencera (protohoryzontalista?). Uwikłany w tę rzeczywistość Zamoyski (mimowolny ambasador współczesnych schematów myślenia) przeżywa nie tylko zaburzenia własnej tożsamości, ale i wartości elementarnych. Przedstawiony liberalny materializm nie jest jednak wyzwolony od mistyki, opowiadanie tego wątku stanowi najsubtelniejszą część książki, tak subtelną, że chyba faktycznie dobrym posunięciem było zacytowanie przez samego autora bezpośrednio P. T. de Chardina. Ta niedosłowność wymaga od każdego czytelnika samodzielnego pochylenia się nad utworem.

Fabuła nosi znamiona kryminału – zaczyna się od niezwykłego morderstwa, które uruchamia całą lawinę wydarzeń, rzucających coraz to nowe światła na wyjściowe zdarzenie. Brak tu jednak ciekawskiego detektywa, który na przekór wszystkim… – w istocie postacie pchnięte są na drogę poznania prawdy przez siły zewnętrzne o niejednoznacznej tożsamości. Czasem motywacja ogranicza się do zwierzęcej woli życia – w świecie, gdzie można archiwizować osobowość, nabiera to szczególnego znaczenia, tworzy kolejny poziom książki, jakim są rozważania nad determinizmem czy raczej – nad możliwością zdystansowania się od jego wpływu na siebie. W tym kontekście ważną postacią wydaje mi się Angelika McPherson. To ciekawa kreacja, warta wzmianki również w związku z całą dotychczasową twórczością Jacka Dukaja. W „Irrehaare” nie znajduje odpowiednika, a na tle innych pierwszoplanowych postaci kobiecych w późniejszych powieściach wypada oryginalnie. „Kobiety” Dukaja przypominają „kobiety” Dicka – są to sylwetki tajemniczych femme fatale, z którymi główny bohater wiecznie gra, niekoniecznie znając zasady („Inne pieśni”, „Lód”). Angelika jest inna – brak jej cechy obcego żywiołu, zaryzykowałbym twierdzenie, że w istocie ona i Zamoyski tworzą jednego zbiorowego głównego bohatera. Nie tylko dlatego, że sytuacja „skazuje” ich na siebie, ale ponieważ w istocie wykazuje ich duchowe pokrewieństwo. Pewna scena, która gdyby była obrazem to tylko w formie tryptyku z Zamoyskim w jego centrum – świetnie osadza i tłumaczy rolę Angeliki w całej powieści. Kolejny plus dla „Perfekcyjnej…” – wspomniana wyżej subtelność niektórych przekazów. Być może wyłapywanie (a może konstruowanie?) tych podtekstów wynika z tego, że jestem świeżo po lekturze – niemniej książka zostawia bardzo duże pole do takich spekulacji.

Zamierzenie zawarłem w tej recenzji sporo pytań i pozostawiłem sporo kwestii otwartych. Ma to związek z kolejnym czynnikiem. Nie sposób oceniać „Perfekcyjną…”, nie biorąc pod uwagę tego, że jest początkiem większej całości. Dlatego wcześniejszy i, jakby nie było, mój główny zarzut o bliźniaczość osi fabularnej z „Irrehaare”, należy wziąć w nawias. Jest to jednak swoisty kredyt zaufania ode mnie dla „Perfekcyjnej niedoskonałości” – spodziewam się, że jej fabuła, będzie tylko punktem wyjścia dla czegoś naprawdę porażającego, jakościowego przełomu, który zdecydowanie wyjdzie poza to, co oferowało już wielokrotnie przywoływane opowiadanie. W istocie nie postawiono jeszcze kropki nad „i”; „Perfekcyjną…” należy traktować jako koło zębate, które zostanie dopiero wstawione do całego zegara. Można ocenić jakość tego elementu, ale bez wiedzy, jak zostanie umiejscowione w całości, jaki z tego pożytek? Dlatego troszkę martwią mnie deklaracje Jacka Dukaja krytycznie oceniającego „Perfekcyjną…”, uzależniającego powstanie następnych tercji Progresu od uzyskania instrumentów naukowych, które pomogą mu kreować światy odmiennych fizyk. Rzetelność czy sprytny wybieg? A może oba naraz? Nie sposób rozróżnić. Utwór ten, zależnie od jego przyszłego rozwinięcia, może okazać się wielkim sukcesem lub wielką porażką pisarza, tymczasem zaś wisi nad nim trochę jak miecz Damoklesa.
Beata - 2008-12-09, 17:10
:
Bernard Cornwell - „Hellequin. Jeźdźcy z piekieł”

Wielkanoc roku 1342. Noc. Spokojny sen mieszkańców małej wioski na angielskim wybrzeżu przerywa atak francuskich piratów. I noc zamienia się w koszmar – wszyscy mężczyźni zostają zamordowani, a kobiety zniewolone i uprowadzone przez napastników. Śmierci unika tylko jeden mieszkaniec wioski – młody Thomas, łucznik z zamiłowania. Podczas ataku napastnicy kradną z miejscowego kościoła cenną relikwię – włócznię świętego Jerzego. Nad ranem Thomas odnajduje dogorywającego ojca i poznaje nazwisko przywódcy napastników. A także dowiaduje się, że ów bandyta, to nie kto inny, jak jego brat stryjeczny – zaprzedany ciemności Hellequin – jeździec z piekieł.

Brzmi banalnie, prawda? Wydawałoby się, że schemat fabularny książki jest aż boleśnie oczywisty – młodzieniec zaprzysięga zemstę i przez resztę utworu ściga niegodziwca, pokonuje rozliczne przeszkody, stawia czoło niebezpieczeństwom i wrogom, na koniec wygrywa, odzyskuje świętą relikwię, niejako po drodze zdobywa serce i rękę pięknej księżniczki i w chwale wraca do domu. Otóż nic właśnie. Owszem, Thomas powodowany chęcią odwetu wstępuje do angielskiej armii i wraz z nią uczestniczy w walkach we Francji. Owszem, Thomas pokonuje rozliczne przeszkody i wrogów, ale nie dąży ślepo do wypełnienia przysięgi – przeciwnie, jest o włos od złamania słowa. I to nie jeden raz… Owszem, spotyka prawdziwą piękność, ale… jak to w życiu bywa, nie wszystko złoto, co się świeci. Jednym słowem autor co krok unika banału, wyłamuje się ze schematu.

Bernard Cornwell przedstawił losy Thomasa na tle jednej z kampanii wojny stuletniej, zakończonej bitwą pod Crécy. Bogactwo szczegółów historycznych jest tak przeogromne, że czytelnik w miarę lektury ma wrażenie, że wątek osobistych przygód Thomasa jest tylko pretekstem – na plan pierwszy wybijają się opisy podstępów, bitew, potyczek podane tak interesująco, że wydaje się, że to historia wojny jest głównym bohaterem książki. Nie znaczy to, że losy głównego bohatera są zaniedbane przez autora – nic bardziej błędnego, po prostu zostały ukazane na zgodnym z historią tle i przez to zyskały dodatkową wiarygodność. W żadnym momencie powieści nie miałam wrażenia, że w losy Thomasa ingeruje jakiś wszechwiedzący narrator i w nadprzyrodzony sposób wpływa na jego postępowanie – każde działanie bohatera logicznie wynika z jego wcześniejszych doświadczeń, jest umotywowane. Tak po prostu mogło być.

Kolejnym plusem powieści są wiarygodni psychologicznie bohaterowie. I to nie tylko ci z najbliższego otoczenia Thomasa. Znane z historii postaci królów czy wodzów poszczególnych kampanii wojskowych są opisane bardzo plastycznie – tak bardzo, że ma się wrażenie, że autor znał tych ludzi osobiście. To nie są tekturowe figurki, które można dowolnie przesuwać po planszy. Każdy z tych ludzi ma charakter i osobowość. I żadna postać nie jest jednoznaczna – wszyscy kryją w duszy i dobro, i zło. Są prawdziwi.

Dodatkową premią dla czytelnika jest odmalowanie mentalności epoki, zarówno w zakresie średniowiecznego chrześcijaństwa (duchowni żegnają się z przerażeniem na wzmiankę o herezji katarskiej, a nie protestują, gdy obiektem kultu jest łapa „świętego” psa), jak i obyczajowości. Z kim nam kojarzy się postać średniowiecznego rycerza? Z turniejami (również poetyckimi), prawością, galanterią wobec dam – to na ogół pierwsze skojarzenia, prawda? A tymczasem Bernard Cornwell konsekwentnie odbrązawia ten wizerunek – ci szlachetni rycerze są niewykształceni, nieobyci, prymitywni – od pospólstwa różnią się de facto jedynie statusem. Kierują się przede wszystkim niepohamowaną żądzą zdobycia bogactwa, mordują bez litości, gdy nie widzą szans na okup. Ówczesna galanteria wobec dam budzi dziś osłupienie, czasem śmiech, a czasem – przerażenie.

Wojna opisana piórem autora nie jest w niczym podobna do tej, znanej z rycerskich eposów. Nie ma tu miejsca na szlachetne gesty. Przeciwnie – to historia zdrad, podstępów, krwawych pojedynków, zaciekłości i bezrozumnego okrucieństwa. Ale nie odniosłam wrażenia, że autor próbuje zszokować czytelnika – jego celem jest wyjaśnienie, dlaczego po piętnastu latach wojny prowadzonej z zastosowaniem taktyki spalonej ziemi francuski król zdecydował o oddaniu części terytorium Anglikom – Jan II wolał ustąpić, niż kontynuować walkę na wyniszczenie.

„Hellequin. Jeźdźcy z piekieł” to pierwszy tom Trylogii świętego Graala. W mojej ocenie to wyśmienita książka historyczna, którą można z powodzeniem traktować jako lekturę uzupełniającą – zbeletryzowane źródło wiedzy o epoce, szczególnie że w nocie historycznej, zamieszczonej na końcu utworu, autor wyraźnie stwierdza, które z wydarzeń są produktem jego wyobraźni. Mam nadzieję, że kolejne tomy ukażą się w niedalekiej przyszłości – przeczytam na pewno.
Beata - 2008-12-12, 20:12
:
"Błazen wkracza na scenę" - Alan Gordon

„Błazen wkracza na scenę” jest drugim tomem cyklu opowiadającego o zakulisowym wpływie gildii błaznów na historię średniowiecznej Europy. Tym razem Feste zostaje delegowany do Konstantynopola, nad którym zbierają się ciemne chmury. W Europie formuje się właśnie IV krucjata, Wenecjanie negocjują z krzyżowcami użyczenie statków transportowych, a ponieważ doża wenecki od lat żywi urazę do Bizancjum, wcale nie jest pewne, czy nie spróbuje skierować świętego zapału krzyżowców przeciwko cesarstwu. Tymczasem syn zdetronizowanego cesarza ucieka z Konstantynopola i na własną rękę usiłuje namówić książąt niemieckich do interwencji. Na domiar złego znikają wszyscy agenci gildii błaznów ulokowani w Bizancjum…

Niewątpliwą zaletą książki jest bardzo mocne osadzenie jej w realiach historycznych początku XIII wieku. Autor przedstawia niepolukrowany obraz Konstantynopola – kiedyś olbrzymiej metropolii i politycznej potęgi, a w 1202 roku – kolosa na glinianych nogach, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Nienaprawiane od lat mury, nieterminowo opłacane wojsko, praktycznie nieistniejąca flota nie spędzają snu z powiek następnego cesarza, który zajęty jest głównie polowaniami, igrzyskami, degustacją kolejnych gatunków win i eksplorowaniem wdzięków nowej egipskiej nałożnicy. Cesarscy ministrowie wykazują się zapałem i wytrwałością jedynie w rozgrabianiu majątku Bizancjum i w bezpardonowej walce o władzę i wpływy. W mieście kwitnie przestępczość zorganizowana, a źle opłacani strażnicy więzienni dorabiają sobie wypuszczając nocą złoczyńców na „przepustki”. I nikt nie przejmuje się coraz śmielszym działaniem obcych agentów, wśród których prym wiodą szpiedzy Wenecjan i książąt niemieckich.

Właśnie w takiej scenerii musi się odnaleźć Feste wraz z towarzyszącą mu Wiolą, terminującą w błazeńskim fachu. Ich zadanie – utrzymanie równowagi między głównymi graczami politycznymi oraz wyjaśnienie tajemniczego zniknięcia wszystkich agentów gildii – jest tym trudniejsze, że brak im jakichkolwiek punktów zaczepienia do rozwiązania zagadki – nie mogą liczyć na czyjąkolwiek pomoc, przeciwnie – każdy rozmówca może okazać się wrogiem. Ponadto Feste odpowiada nie tylko za siebie – musi chronić Wiolę, której brak doświadczenia w – nazwijmy to – pracy agenta terenowego. Intryga zapowiada się więc bardzo smakowicie. Akcja książki postępuje szybko i logicznie, język utworu jest poprawny, dialogi – naturalne, komentarze Feste – błyskotliwe i niepozbawione humoru. Ale…

No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”. Książka pozostawiła niedosyt – nie jestem w stanie stwierdzić, jaki zabieg sprawił, że nie byłam w stanie zidentyfikować się z bohaterami, martwić się ich losem, w napięciu chłonąć kolejne rozdziały. Intrygi dworskie wydawały mi się jakoś mało wyrafinowane, spiski – niespecjalnie przemyślne, a zakończenie całej książki i wyjaśnienie intrygi – przewidywalne. Może to trochę wina stylu autora – zdystansowanego i bardzo chłodno-ironiczno-brytyjskiego. Może to wina samego Feste, który na samym początku oświadcza, że przeżył całą zawieruchę konstantynopolską, bo jakże inaczej mógłby pisać kroniki (a przypominam, że podstawowym założeniem całego cyklu jest odnalezienie i publikacja przez Alana Gordona tajemniczego manuskryptu, w którym Feste zapisał prawdziwą wersję historii średniowiecznej Europy, de facto ukształtowaną przez przedstawicieli gildii błaznów). A może to moja wina – może po lekturze „Trzynastej nocy”, urzeczona nawiązaniami do Szekspira, oczekiwałam zbyt wiele?

6/10
Ł - 2008-12-12, 20:35
:
Robert Silverberg: "W dół, do Ziemi. Czas przemian"

Krótki wstęp: to mój pierwszy kontakt z Silverbergiem, sygnowanym przez Solaris jako klasyk SF, w serii o nazwie, jakżeby inaczej, Klasyka SF. Wydawnictwo składa się z dwóch niepowiązanych fabularnie utworów, które jednak są tożsame w wielu aspektach.

Pierwsza powieść, stanowiąca około jednej trzeciej książki, to „W dół, do ziemi”. Początkowo obawiałem się, że będzie to paszkwil na kolonializm białego człowieka, w którym zamiast murzynów będziemy mieli zielone ludziki. Nie jest to powiedziane bezpośrednio, ale z kontekstu wynika, że planeta, na której toczy się akcja powieści, nie jest wyjątkiem i w całym uniwersum następują procesy dekolonizacyjne, w związku z tym wszechświat pełen jest tego typu światów zamieszkanych przez nieludzkie inteligencje. Implikuje to kolejny problem, czyli kwestię kreacji obcych – jak wykreować ich dostatecznie obco, nie stworzyć ziemian z czułkami czy dodanymi mackami i trzecim okiem. Belzagor (jak nazywają planetę tubylcy) zamieszkują dwie inteligentne rasy, pomiędzy którymi panuje tajemniczy układ. Zgłębienie tej tajemnicy jest zresztą celem głównego bohatera. Oba gatunki jawią się czytelnikowi jako średnio oryginalne – jednak wystarczająco dla potrzeb powieści. „Obcość” jest tu przenośnią – autor pokazuje na przykładzie obcej rasy, jacy mogą być (powinni być?) ludzie, nie tworzy zaś jakości samej w sobie.

Bardzo szybko jesteśmy syceni nawiązaniami do „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Żeby nie było żadnych wątpliwości, jeden z bohaterów nazywa się po prostu Kurtz. I osadzony jest w adekwatnej do tego miana roli. Podczas lektury czytelnikowi udzielają się na przemian mroczny klimat opowiadanej historii i sugestywne opisy piękna obcej planety. Swoją drogą okładka książki nawiązująca do treści „W dół, do ziemi” jest w tym kontekście trochę zbyt sielankowa.

Kilku aspektów ukazywanego świata autor nie wyjaśnia, tu i ówdzie widać niespójności (mój ulubiony rodzynek to stwierdzenie bohatera, że język tubylców jest niezłożony i prosty, gdy parę stron dalej, z tubylczych ust, otrzymujemy barokowe, kwieciste określenia), ale myślę, że można to darować. Zwłaszcza w kontekście unikania typowo amerykańskiego psychologizmu. Główny bohater porusza się raczej na osi, jaką wyznaczają grzech i odkupienie niż równowaga psychiczna. Jego prosta i spójna osobowość ciąży ku poznaniu mistycznemu, choć on sam przekonuje się o tym stopniowo. „W dół, do ziemi” jest powieścią drogi, powieścią o pielgrzymce. Uważam, że stanowi to o uroku opowiadanej historii – nie ma tu epickich walk (i na dobrą sprawę, w ogóle: walk), starć cywilizacji, monumentalnych kataklizmów; jest człowiek w drodze.

„Czas przemian” zaś jest beletryzowanym dziennikiem – na pierwszych jego stronach przedstawia się autor, Kinnall Darrival. Przedstawia się jako wygnaniec w chacie na jakiejś pustyni, by następnie w nieregularnych notkach opisać swoje życie od późnego dzieciństwa do momentu, w którym się znajduje. Ciekawy jest już sam fakt pisania dziennika (a może ewangelii), próba apologii wyrzutka. Tutaj już występuje typowo amerykański psychologizm z naciskiem na seksualność postaci – sam główny bohater poświęca jeden wpis na opis własnej cielesności. I miejscami zwraca się do czytelnika bezpośrednio, zawsze w tonie tłumaczącego się.

Znowu świat wykreowany przez autora jawi się raczej jako artystyczna przenośnia niż twór funkcjonalny sam w sobie. To kolaż różnych epok i systemów społecznych, których nie próbuje się tłumaczyć czy nadawać im spójności. Największy nacisk położony jest na fakt założenia społeczeństwa przez grupkę pielgrzymów/wygnańców, którzy ustanowili na poły religijną etykę indywidualizmu. Indywidualizmu o tyle charakterystycznego, że nakazuje zachowywać wszystko co indywidualne dla siebie (przekłada się to na gramatykę, gdzie mówi się o sobie w stronie biernej). Można się dzielić swoimi trudami tylko dwiema drogami: z oczyszczaczem (spowiednik łamany na psychoanalityk) lub z rodzeństwem więźnym, to jest instytucją, która każdemu członkowi wspólnoty przyporządkowuje dwóch innych w tym samym wieku. Dla mnie to konstrukcja nieprzekonująca a zasadnicza dla fabuły. Mieliśmy już w SF różne wizje modyfikacji więzi rodzinnych i Silverberg w tej kwestii wypada blado przy chociażby tym, co zaprezentował Heinlein na przykład w „Luna to surowa pani”. Dodać trzeba, że niemal każda czynność w świecie powieści jest sankcjonowana umową cywilnoprawną (również akt „spowiedzi” u czyściciela!), co daje nam obraz purytańskiej kolonii o silnym etosie pracy, tradycji i indywidualizmu. Skąd my to znamy?

Lektura miejscami była męcząca, głównie z względu na dodatkowe opisy, które średnio mają się do istoty opowiadanej historii i które spokojnie można by pominąć. Częstym błędem autorów fantastyki jest przekonanie, że czytelnika interesują np. kształty wykreowanych kontynentów. Nie, mnie nie interesują, chyba, że ma to jakieś przełożenie na fabułę, albo samo tworzenie świata urasta do rangi sztuki (jak u Tolkiena). U Silverberga, to nie fascynuje, bardziej rozmienia uwagę, którą poświęcamy powieści, na drobne.

Pierwszy kontakt z Silverbergiem nie wyrobił u mnie jednoznacznego stanowiska. Dobrze poczytać o aksjologii i duchowości, ale te tematy wymagają wielkiej ostrożności – tymczasem w obu opowiadaniach wydawały mi się czasem ocierać o naiwność. Chociaż bardziej spodobał mi się pierwszy tekst, „W dół, do ziemi”, to „Czas przemian” jednak bardziej sprowokował do myślenia. Oba zresztą wykazują wiele cech wspólnych, ale w przypadku „Czasu…” dochodzi do pewnego przerysowania. Historia księcia/banity/narkomana/apostoła była pisana w epoce dzieci-kwiatów i jej treść oddaje ducha tamtych czasów – sprzeciw wobec obyczajowości, seanse narkotyczne drogą do oświecenia, apologia naturalności. Ale z dzisiejszej perspektywy tak silny akcent na tamten entuzjazm wydaje się zabawny, główny bohater jawi się raczej jako żałosny idiota, zaś samą powieść można postrzegać jako parodię. Zamierzoną czy nie? To już nie jest takie ważne, nigdy nie byłem zwolennikiem podejścia „co autor miał na myśli”. Wcześniej napisana, prostsza mikropowieść „W dół, do ziemi” wychodzi z próby czasu obronną ręką. Zwłaszcza że wyraźnie koncentruje się na rzeczach stanowiących sedno opowieści. Tymczasem „Czas przemian” z uwagi na zawikłanie w zbyt dużą liczbę czynników, rozciągłość i proponowanie zbyt łatwych recept, należy raczej sklasyfikować jako literacki zabytek.
Tigana - 2008-12-13, 20:57
:
Miroslav Žamboch "Mroczny Zbawiciel" t.1

Kiedy trzy lata temu na naszym rynku pojawił się Miroslav Žamboch, został okrzyknięty przez wydawcę czeskim odpowiednikiem Andrzeja Sapkowskiego. I chociaż nie można odmówić pisarzowi zza naszej południowej granicy sporej dozy talentu, do poziomu prezentowanego przez ASa bardzo mu daleko. Przewidywalna intryga, nieskomplikowani bohaterowie i prosty język, w którym brak miejsca na jakiekolwiek zabawy słowem, takie są podstawowe różnice. Niejako w zamian czytelnicy dostają mnóstwo akcji i wartko toczącą się fabułę.

Pierwsza część „Mrocznego zbawiciela” to wzorcowy przykład prozy Žambocha. Wyrazisty bohater, mocno przypominający Blysa czy Koniasza, mnóstwo przygód, liczne sekwencje walki, prosta fabuła. Innymi słowy powtórka z rozrywki. Nie oznacza to jednak, że czeski pisarz nie potrafi już niczym zaskoczyć swoich czytelników.

Największe novum to umieszczenie akcji powieści w postapokaliptycznym świecie, jakby żywcem wziętym z „Fallouta” czy serii filmów o Mad Maksie. Jednakże w odróżnieniu od nich punktem wyjścia nie jest zagłada nuklearna, ale ukrzyżowanie Chrystusa. Ten drugi raz. Szkoda tylko, że autor, przynajmniej w tym tomie, nie pociągnął dalej wspomnianego wątku i w rezultacie czytelnik porusza się w świecie książki po omacku. Owszem, w trakcie lektury znajdziemy jeszcze kilka smakowitych tropów (bitwa o Sewastopol), ale zaostrzają one raczej apetyt niż zaspakajają głód informacji.

Uniwersum stworzone przez Žambocha to połączenie świata magii i techniki, gdzie równie skuteczne są strzały z granatnika jak rzucone zaklęcia. Inna sprawa, że w celu zwiększenia skuteczności tych pierwszych do konwencjonalnego ładunku dodaje się srebro, relikwie lub inne magiczne ingredienty. Nikogo tutaj nie dziwią mechaniczne konie, cyborgi, wampiry czy demony; a w jednym mieście obok siebie mogą wznosić swe modły chrześcijanie, jak i wyznawcy pogańskich bóstw. „Cywilizowany” świat składa się z pojedynczych osiedli ludzkich – raz są to wsie, raz większe miasteczka. Z sugestii znalezionych w książce można wywnioskować, że gdzieś istnieją także duże metropolie, ale jak do tej pory akcja toczy się wyłącznie na prowincji. Pomiędzy osiedlami rozciągają się lasy, pustkowia, gdzieniegdzie resztki zrujnowanych miast, fabryk. Teoretycznie jest to ziemia niczyja – w praktyce żyją tu najgorsze potwory.

O przeszłości głównego bohatera, R.C., nie wiemy za dużo – on sam zresztą też. Ma świadomość sięgającą jedynie kilku lat, ale kim lub czym był wcześniej, nie wiadomo. Ta niewiedza stanowi główny motor napędowy jego działań – w poszukiwaniu prawdy o sobie nie cofnie się przed niczym. Nawet przed najbardziej niebezpiecznym zadaniem.

R.C. to istota będąca połączeniem człowieka i robota: w jego głowie tkwi mechaniczne oko, a jedna z rąk to mechaniczne szczypce. Do tego dochodzi nadludzka siła i zwinność. Jest praktycznie niezniszczalny. Najbardziej spektakularny opis stanowi jego „zmartwychwstanie” po uprzednim przecięciu na pół, złamaniu kręgosłupa i wysadzeniu w powietrze. Z charakteru R.C. stanowi wierną kopię bohaterów z poprzednich książek Žambocha – na zewnątrz twardziel , w środku czuła istota gotowa pomóc innym; zwłaszcza tym, którzy okazali mu przyjaźń. Owa miękkość nie przeszkadza mu jednak, aby w chwili zagrożenia lub zemsty obrócić w pył całe miasto. Ciekawy wyróżnik stanowi za to „coś” zamieszkujące jego umysł. Ciemna (prawdziwa?) strona osobowości bohatera?

Sama fabuła „Mrocznego zbawiciela” jest bardzo prosta. W kolejnych rozdziałach, mogących funkcjonować jak samodzielne opowiadania, R.C. przybywa do jakiejś mieściny, gdzie wpada w tarapaty. Niekiedy świadomie – najmując się jako najemnik, innym razem to kłopoty doganiają jego. Niestety ten schematyzm (kolejna misja, prawie pokonany bohater zbiera się do kupy i mści się, odpłacając za swoje nieszczęście) stanowi o słabości powieści. Co to za przyjemność czytać książkę, której zakończenie można odgadnąć po lekturze dwóch, góra trzech kartek? Dużym mankamentem jest także brak choćby jednego wyrazistego bohatera drugoplanowego. Nie licząc bowiem samego R.C. i jego rumaka, nie ma tu żadnej postaci, która pojawiłaby się na dłużej. A szkoda, bo w swoich poprzednich powieściach, zwłaszcza w „Na ostrzu noża”, czeski pisarz pokazał, że potrafi zbudować ciekawe postaci.

Najnowsza książka Miroslava Žambocha powinna przypaść do gustu przede wszystkim wielbicielom jego poprzednich książek. Pomijając zmianę scenerii z fantasy na postapokaliptyczną, znajdą oni w niej wszystko, za co zdążyli już polubić jego twórczość. Nie oznacza to jednak, że inni czytelnicy będą zawiedzeni – o ile szukają prostej opowieści o niezniszczalnym herosie. Natomiast na pewno nie poleciłbym „Mrocznego zbawiciela” osobom, które szukają w literaturze czegoś więcej niż wartkiej akcji i mało skomplikowanych bohaterów. Dla nich czas poświęcony na lekturę tej powieści będzie stracony.
Sharin - 2008-12-14, 20:40
:
Robert Silverberg Długa droga do domu

Na książkę „Długa droga do domu” Roberta Silverberga natknąłem się zupełnym przypadkiem. Była sobota. Jedna z tych listopadowych, kiedy człowieka dopada przygnębienie na samą myśl, że z każdym dniem będzie coraz zimniej, szarzej... po prostu nijako. Po odbębnieniu codziennej rutyny postanowiłem jednak, że wykorzystam ostatnie podrygi ciepła na spacer po wrocławskim rynku. Trasa niezmienna od lat studenckich: księgarnie, kawa, Empik i biblioteka. Po zaspokojeniu swoich potrzeb prasowych, wychodząc ze Świątyni Gildian ujrzałem wielki napis o następującej treści „Wielka Wyprzedaż Biblioteki Pedagogicznej”. Parę minut i kolejna książka Silverberga trafiła w moje ręce.

„Długa droga do domu” (ang. „The Longest Way Home”) została wydana w 2002 roku. W Polsce nie jest ona aż tak bardzo znana jak na Zachodzie. Nie przebija popularnością takich książek jak „Umierając żyjemy”, cyklu Kroniki Majipooru czy chociażby „Człowieka w labiryncie”. Uważam jednak, że jest to ważna pozycja, z którą powinien zapoznać się każdy, kto choć trochę interesuje się takimi zagadnieniami jak historiozofia czy miejsce człowieka w otaczającym go wszechświecie. Robert Silverberg niniejszą pozycją udowadnia, że słusznie należy mu się etykietka z napisem „największy żyjący mistrz science fiction”.

Bohaterem powieści jest piętnastoletni Joseph Pan Keilloran, który obudzony pewnej nocy przez „serie oddalonych, stłumionych huków, uderzeń i łupnięć”, musi dokonać czegoś naprawdę niezwykłego. Mianowicie musi dorosnąć, w parę chwil przeistoczyć się z dziecka w mężczyznę, który będzie w stanie sprostać czekającym go problemom. Ze swojej strony mogę was zapewnić, że z całą pewnością nie będzie cierpiał na ich brak.
Planeta, na której rozgrywa się akcja powieści jest bardzo podobna do Ziemi. Jakbyście postanowili nagle, bez żadnego przygotowania wsiąść do samolotu i spenetrować lasy Amazonki to podejrzewam, że poczulibyście się dokładnie jak nasz bohater przemierzający swój rodzimy świat. Wszystko było dla was zarazem znajome i tajemnicze. Niezwykłe i oczywiste. Rozwiązania strukturalno-społeczne oraz gospodarcze są niemalże żywcem zapożyczone z naszej planety. Trudno się jednak dziwić tym podobieństwom, gdy odkryjemy, że Ziemia jest matczynym gniazdem mieszkańców tajemniczej planety.
„Dawno temu na odległą planetę przybył Lud i podporządkował sobie tubylcze inteligentne rasy. Potem przybyli Panowie i podbili Lud. Przez tysiące lat trwała pozorna harmonia, do czasu gdy Lud postanowił się zbuntować”.
W jednej chwili cały, istniejący porządek świata zostaje wywrócony do góry nogami a wszystko dzieje się na oczach Josepha. Rozpoczyna się powstanie Ludu przeciwko Panom, z których wywodzi się nasz bohater. Trup ściele się gęsto, krew leje obficie a wszystko to w imię bardzo dobrze znanego nam hasła równości. Klasa panująca i wszystko co się z nią wiąże zostaje rozerwane na strzępy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Naszego młodego bohatera poznajemy w momencie, gdy jest świadkiem śmierci swojego kuzynostwa, u którego przebywa w chwili narodzin buntu. Uratowany przez lojalną służkę ucieka do pobliskiego lasu, w którym rozpoczyna się jego długa droga do rodzinnego domu.
Od tego czasu jesteśmy świadkiem przemian, które zachodzą w osobie Josepha. Z każdą godziną staje się on coraz bardziej mężczyzną. Uczy się jak przetrwać w niesprzyjających warunkach, jak podejmować trudne ale ważne decyzje. Czytając jego przygody miałem wrażenie, że mam do czynienia ze Stasiem Tarkowskim. Tak samo jak bohater powieści Henryka Sienkiewicza, Joseph dorasta szybciej niż powinien. Niezależne wydarzenia zaczynają kierować jego poczynaniami, kształtują charakter, ukazują mu na nowo świat w kolorach, których do momentu rewolucji nie dostrzegał.

Jak już wcześniej wspomniałem Silverberg po raz kolejny kieruje myśli czytelników w stronę zagadnień historiozoficznych. Analizuje człowieka a właściwie ‘to’ co zostało przez niego dokonane. I nie mówię w tym momencie o jakichś konkretnych wynalazkach, odkryciach, itd. Chodzi mi o ‘dzieje historyczne’, o naszą przeszłość. Czytając „Długą drogę do domu” od razu pomyślałem sobie, że ta książka została skonstruowana jakby specjalnie na życzenie Jacka Dukaja. Zapoznając się z jej treścią z pewnością poczułby się jak w domu. Rozważania historiozoficzne występują w książce Silverberga niemalże na każdym kroku. Od czasu do czasu przerywane są poprzez wstawki związane z wędrówką Josepha ale w gruncie rzeczy jest to książką bardziej o posmaku filozoficznym niż stricte przygodowym.
Patrząc na nienawiść Ludu do Panów oraz na to do czego doprowadziła bardzo łatwo można doszukać się analogi do rewolucji październikowej. W „Długiej drodze do domu” bardzo dokładnie ukazane są przyczyny społeczno-polityczne buntu oraz z idea powrotu do równości. Wiele miejsca zostało poświęconego rozważaniom na temat władzy jednych ludzi nad drugimi. Pytanie „Jakie prawo, poza Podbojem, zezwala wam rządzić innymi ludźmi?” jest chyba najbardziej kluczowym dla całej powieści. Ponadto autor wyraźnie wytyka błędy czy raczej wskazuje na specyfikę każdej rewolucji. Zadawane ustami Josepha pytania o cele buntu czy o konieczność niszczenia wszystkiego, co miało cokolwiek wspólnego ze ‘starym porządkiem’, są jak najbardziej dociekaniami filozofów i historyków od wielu, wielu lat.
Silverberg umiejętnie ukazuje także jak niewiele trzeba aby cały porządek, który przyjmowany jest przez większość społeczeństw za wieczny, uległ zniszczeniu bądź też wyraźnym przeobrażeniom. Ludzie, którzy żyli obok siebie przez tysiące lat z dnia na dzień stają się dla siebie krwiożerczymi wrogami. Jeżeli dokładnie przyjrzymy się obozom skonturowanym przez buntowników zrozumiemy jak niewiele brakuje im do tego, aby słowa Zofii Nałkowskiej „ludzie ludziom zgotowali ten los”, odnosiły się także do nich.

Robert Silverberg funduje czytelnikom powieść niezwykle barwną.
Przedzierając się przez kolejne rozdziały książki niemalże na każdym kroku jesteśmy świadkami odkrywania przez Josepha na nowo fauny i flory planety, na której żył do tej pory. Poznajemy zwyczaje wielu ciekawych ras, które choć momentami moglibyśmy pomylić z naszymi Indianami to jednak nie nudzą nas swoją obecnością. Są ukazane w sposób niejednolity, można powiedzieć, że od wewnętrznej strony swojej natury. Zaskakują swoimi poglądami na temat otaczającego ich świata a ich mędrców można spokojnie określić jako braci mistrza Yody.

Podsumowując.
Powieść Roberta Silverberga „Długa droga do domu” jest z pewnością książką godną uwagi. Autor bardzo sprytnie przemyca pod płaszczem przygód młodego Josepha różnorakie spostrzeżenia natury historiozoficznej. I choć momentami możemy odczuwać znużenie powtarzającymi się oczywistościami to jednak ogólna atrakcyjność powieści rekompensuje nam te drobne niedociągnięcia.
Zapraszam do lektury!

Sharin, Pigeon Slayer
Tigana - 2008-12-15, 17:28
:
XIII Mystery - Mangusta - komiks

Jedną z mocniejszych stron serii komiksów o XIII były zapadające w pamięć postaci drugoplanowe. Wystarczy wspomnieć prawdziwą femme fatale Felicity Brown, markiza Armanda de Preseau czy zabójczą Irinę Svetlanovą. Jednak żadna z tych bohaterów nie wzbudzał tylu emocji jak Mangusta.

Postać łysego zabójcy, nemezis głównego bohatera, przewija się przez całą serię. Pojawia się zazwyczaj w najmniej odpowiednim (dla XIII) momencie, a każde jego wejście staje się początkiem kolejnej serii zabójstw. Nawet po swojej niefortunnej śmierci (album „Proces”) duch Mangusty jest wciąż wyczuwalny. Nic więc dziwnego, że kiedy zapadła decyzja o powstaniu serii pojedynczych komiksów poświęconych drugoplanowym postaciom występującym w cyklu to właśnie Mangusta stała się jej pierwszym bohaterem.

Akcja komiksu Ralpha Meyera (rysunki) i Xaviera Dorisona (scenariusz) rozpoczyna się w pewną burzliwą noc, kiedy los po raz pierwszy zetknął ze sobą Mangustę i XIII. To spotkanie, które miało zaważyć na ich całym późniejszym życiu, stanowi jednak tylko klamrę spinającą opowiadaną historię. O wiele ważniejsze było bowiem dla twórców albumu ukazanie jakie wydarzenia ukształtowały postać przyszłego zabójcy: dzieciństwo w Berlinie Wschodnim, spotkanie z tajemniczym Hansem, morderczy trening i w końcu pierwsze zlecenia. Wizerunek Mangusty, który wyłania się z kart albumu znacznie się różni, od tego znanego z podstawowej serii. Scenarzysta podjął się bowiem karkołomnego zadania i postanowił uczłowieczyć Mangustę. I tak bezwzględny morderca dość niespodziewanie nabiera ludzkich cech: potrafi poświęcić się dla przyjaciół, tęskni za normalnym życiem, nie czerpie z radości z zabijania. Tylko, że mając w pamięci jego wyczyny z „XIII” to ten wizerunek wydał mi się mocno naciągany, wręcz niewiarygodny. Spodobało mi się natomiast odsłonięcie kolejnych tajemnic związanych z „Dniem Czarnego Słońca” – w końcu dowiadujemy się jak naprawdę wyglądały przygotowania i sam zamach na prezydenta Williama Sheridana oraz jaką rolę odegrał w nim sam Mangusta. Niespodzianek nie zabraknie.

Pod względem graficznym komiks odbiega od kreski Vance’a. Brakowało mi dbałości o szczegóły i lekkości pióra tak charakterystycznej dla poprzednich tomów. Można mieć też pewne zastrzeżenia do rysunków twarzy – w niektórych kadrach są nieco kanciaste, mało wyraziste. Sama postać zabójcy zauważalnie ewoluuje (dorasta) i najciekawiej prezentuje się w wersji „dorosłej”.

Samo wydanie jest bez zarzutów – twarda okładka, dobrej jakości papier, odpowiednie nasycenie kolorów (no może gdzieniegdzie jest za dużo pomarańczu), czytelne dymki.

„Mangusta” to komiks skierowany przede wszystkim dla fanów cyklu przygodach XIII i z myślą o nich stworzony. Dla pozostałych będzie to album opowiadający smutną historię życia płatnego mordercy. W obu przypadkach dostajemy stojący na przyzwoitym poziomie komiks rozrywkowy.
Tigana - 2008-12-16, 23:54
:
„Ksin drapieżca” Konrada T. Lewandowskiego to pierwszy tom trylogii o przygodach kotołaka Ksina. W skład książki wchodzą: rozpoczynające cykl opowiadanie „Przybysz” i utwór tytułowy traktujący o zmaganiach królestwa Suminoru z Cesarstwem Archipelagów Południowych.

Pisząc recenzję książki Lewandowskiego, warto zauważyć, że postać kotołaka powstała w 1988 roku, a więc zaledwie dwa lata po literackim debiucie Andrzeja Sapkowskiego. Czyni to Ksina, obok wiedźmina Geralta, jednym z najstarszych bohaterów polskiej literatury fantasy. I chociaż książki „Przewodasa” doczekały się kilku wznowień to nigdy nie zdołały osiągnąć popularności prozy Sapkowskiego. Dlaczego?

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy w trakcie czytania to styl książki – bardzo prosty, pozbawiony bogactwa językowego. Nie oczekiwałem od autora literackich fajerwerków, ale brak rozbudowanych opisów świata czy bardziej szczegółowej charakterystyki poszczególnych postaci jest mocno odczuwalny. Podobnie ma się rzecz z dialogami. Mają one bardzo prostą konstrukcję i nie znajdziemy w nich jakichś ciekawych zabaw językowych czy wartych zapamiętania cytatów. Brakuje zatem jednej z głównych zalet prozy Sapkowskiego – barwnego, rozbudowanego stylu, który nieraz potrafił zakryć niedostatki fabularne. Pewnym usprawiedliwieniem dla Lewandowskiego jest fakt, że kiedy powstawały pierwsze utwory o Ksinie, był on dopiero początkującym pisarzem, z drugiej strony – co przeszkodziło mu w przeróbce wcześniejszych utworów?

Autor również nie najlepiej sobie radzi z kreacją bohaterów. Ksin czy jego ukochana Hanti to postaci jednowymiarowe, które nie są w stanie zaskarbić sobie sympatii czytelnika. Szkoda, bo kotołak jako istota łącząca w sobie elementy człowieka i bestii mogła stać się pretekstem do interesujących rozważań o ludzkiej naturze. Niestety przez większość książki Ksin jest zbyt zajęty rozrywaniem na strzępy kolejnych przeciwników, by mieć czas chociażby na chwilę zadumy. W zasadzie dopiero końcówka daje pewne nadzieje, że ten wątek może być ciekawie rozwinięty. Na razie jedyną bardziej skomplikowaną i złożoną postacią wydaje się być kat Jakub: dawniej potomek szlachetnego rodu, teraz – małodobry. Jakub ma w sobie spory potencjał, jego działania mogą zaskoczyć czytelnika... Inni bohaterzy są schematyczni i stworzeni według prostego i jednoznacznego podziału dobrzy-źli. Ewentualnie mamy do czynienia z kategorią: opętany manią władzy głupiec.

Także świat stworzony przez Lewandowskiego pozostawia wiele do życzenia. Ot, standardowy, quasi średniowieczny neverland – dobrze chociaż, że zabrakło w nim miejsca na elfy (pojawia się tylko jeden), krasnoludy, trolle i resztę klasycznej menażerii. Ich miejsce zajmują natomiast wszelakiej maści stworzenia Onego – wilkołaki, mumie, wampiry i strzygi. Na plus należy za to odnotować fakt, że autorowi udało się dobrze ukazać różnice pomiędzy nimi, obdarzyć specyficznymi właściwościami. Za mało miejsca zostało natomiast poświęcone samej genezie powstania potworów – jedna czy dwie wzmianki o tajemniczym meteorycie to ciut za mało.

Jednego nie można odmówić „Ksinowi drapieżcy” – żywej i wartko płynącej fabuły. W trakcie czytania książki nie ma czasu na zaczerpnięcie tchu. Od początku do końca ktoś kogoś goni, toczone są walki, rzucane zaklęcia. Dodatkowo mamy wcale przyzwoity opis bitwy, a sporo miejsca poświęcono na deskrypcję czarów i efektów ich działania. Zróżnicowane są również pojedynki toczone przez kotołaka, któremu przychodzi zmierzyć się z wampirami, wilkołakami i od czasu do czasu z ludźmi. Inna sprawa, że zdecydowana większość tych starć sprowadza się do prymitywnej rąbanki.

Po „Ksina drapieżcę” można sięgnąć z dwóch powodów: czystego sentymentu, żeby zobaczyć jak się kiedyś pisało, lub jeśli poszukujemy mało wymagającej rozrywki. Niestety na tle swoich rówieśników, Geralta czy czarodzieja Arivalda, Ksin wypada bardzo słabo. Najbardziej brakuje rozmachu, ciekawych postaci, niesztampowych rozwiązań – w zamian otrzymujemy jedynie solidną dawkę akcji. Cóż, można mieć tylko nadzieję, że recenzowana książka to jedynie wprawka i w kolejnych częściach sagi o Ksinie autor pokaże się z lepszej strony.
Taclem - 2008-12-18, 13:40
:
Tigana napisał/a:
„Ksin drapieżca” Konrada T. Lewandowskiego to pierwszy tom trylogii o przygodach kotołaka Ksina


Drobna uwaga, ta trylogia ma obecnie pięć tomów ;-)
Tigana - 2008-12-18, 13:46
:
Taclem napisał/a:
Drobna uwaga, ta trylogia ma obecnie pięć tomów ;-)

Wedle słó wydawcy mamy do czynienia z
- trylogia "Trop kotołaka" składająca się z następujących książek: "Ksin drapieżca", "Kapitan Ksin Fergo", "Różanooka"
- dylogii "Droga kotołaka" czyli "Wyprawa kotołaka", "Ksin koczownik"
Tigana - 2008-12-22, 21:13
:
Patricia Briggs - "Zew księżyca"

Ostatnimi czasy w Polsce pojawiło się kilka cykli wpisujących się w nurt urban fantasy. Mamy więc przygody detektyw Vicki Nelson w serii książek Tani Huff, wznowienie cyklu o Anicie Blake pióra Laurell K. Hamilton, „Patrole” Łukjanienki. We wszystkich tych książkach w naszą szarą rzeczywistość wkracza magia, a wraz z nią istoty znane do tej pory jedynie z bajek.

Ogólnie cykle urban fantasy można podzielić na te, w których świat magii jawnie współegzystuje z ludzkim (Anita Blake) i te, gdzie pozostaje wciąż ukryty i tylko nieliczni wybrańcy mają do niego dostęp (cykl o „Patrolach”). „Zew księżyca”, pierwszy tom przygód Mercedes Thompson, stoi gdzieś na granicy pomiędzy nimi.

W świecie stworzonym przez Patricię Briggs grupa potężnych magów (tzw. Szarzy Panowie), nie widząc sposobu na dalsze ukrywanie się, decyduje o ujawnieniu istnienia magicznych istot. Ludzie, po początkowym szoku, szybko sięgają po wypróbowane metody m.in. zamykając większość „odmieńców” w specjalnych rezerwatach. Równocześnie narasta niechęć i nietolerancja w stosunku do „innych”. Część magicznych stworzeń wciąż jednak ukrywa swoją prawdziwą tożsamość – zwłaszcza te, których „pojawienie się” pomiędzy ludźmi mogłoby wywołać prawdziwą panikę: wampiry i wilkołaki.

Główna bohaterka książki, Mercedes Thompson, jest zmiennokształtną, która potrafi przybrać postać kojota. Obawiając się reakcji otoczenia nie zdradziła swej magicznej tożsamości i na co dzień prowadzi warsztat samochodowy. Nie oznacza to jednak, że nikt nie wie, kim tak naprawdę jest. Większość jej znajomych i przyjaciół stanowią inne magiczne istoty: jej sąsiad to równocześnie przywódca stada wilkołaków, współpracownik z warsztatu ma gremlinowe pochodzenie, a jeden ze stałych klientów jest wampirem.

Przyznam, że mając wciąż w pamięci złe doświadczenie z cyklem Tanyi Huff, byłem sceptycznie nastawiony do „Zewu księżyca”. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w trakcie lektury okazało się, iż trafiła w moje ręce dobrze napisana i ciekawa książka. Owszem, nie wnosi ona jakichś nowych elementów do gatunku, ale jej atutem jest nieszablonowe podejściu do znanych motywów.

Weźmy na przykład takie wilkołaki. Na pierwszy rzut oka nie różnią się one niczym od ich klasycznego wyobrażenia – metamorfozie ulegają w czasie pełni księżyca, szkodzi im srebro, żyją w stadzie na podobieństwo watahy wilków. Nic odkrywczego; ale jeśli wprowadzimy wątek homoseksualizmu, to od razu zaczyna być ciekawiej... Albo wampiry, których struktura oraz zakres działania przypomina mafię. Też niby nic wielkiego, lecz książkę od razu czyta się lepiej.

Spodobało mi się także realistyczne odtworzenie reakcji ludzi na wiadomość, że obok nich żyją magiczne istoty. Z jednej strony rezerwaty, fanatyczni kaznodzieje nawołujący do rozprawy z „innymi”, a z drugiej mamy rządowy system wyrównywania szans czy błyskotliwe kariery w show biznesie. Tajne agencje rządowe i wojsko również nie zasypują gruszek w popiele, na różne sposoby usiłując pozyskać „magicznych” rekrutów. Ciekawy jest wątek samego ujawnienia się magicznych istot, szczególnie wykorzystanie w tym celu metod żywcem wziętych z podręcznika PR. Szkoda tylko, że – przynajmniej w pierwszym tomie – autorka nie rozwinęła większości z tych wątków; może następnym razem.

Do gustu czytelników powinny przypaść postaci występujące w książce. Główna bohaterka to młoda, niezależna kobieta, która umie postawić na swoim. Chociaż roszczą sobie do niej prawa dwa wilkołaki, Mercedes nie pozwala sobą rządzić i nieraz pokazuje samcom alfa, kto tu tak naprawdę ma władzę. Irytował mnie jedynie fakt, że wszyscy mężczyźni (niezależnie od gatunku) tracą dla niej głowę, a w sytuacji, gdy chcą zdobyć jej sympatię, zachowują się irracjonalnie. Sympatyczni są również bohaterowie drugoplanowi, jak chociażby gremlin Zee czy wampir Stefan – aż prosi się o to, by autorka mocniej rozbudowała te postaci i dała im większe role w kolejnych książkach.

Kilka cierpkich słów należy się natomiast Briggs za główny wątek powieści (śledztwo w sprawie zabójstwa jednego z wilkołaków), w moim odczuciu zbyt mocno pogmatwany i naciągany. Uważam, że autorka, której udało się stworzyć naprawdę interesujący świat, powinna była skonstruować znacznie ciekawszą intrygę. Sama fabuła powieści jest wartka i czytelnik nie ma czasu się nudzić. Może tylko w kilku miejscach tempo nieco spada i pozostaje wrażenie „przegadania”. Przydałoby się do tego popracować nad dialogami, które czasami przeradzają się w monologi.

Ogólnie jednak wrażenia z lektury „Zewu księżyca” są jak najbardziej pozytywne. Patricia Briggs może i nie otrzyma literackiej nagrody Nobla, ale potrafi napisać dobrą powieść rozrywkową. Przemyślany świat, ciekawi bohaterzy, ciut szwankująca fabuła – czego można chcieć więcej od dobrego czytadła na długie, zimowe wieczory? Chyba tylko tego, by nigdy się nie skończyło.


Ocena: 6/10
Ł - 2008-12-26, 00:21
:
Szczepan Twardoch - Prawem Wilka

Walka. Twardoch we wszystkich czterech odsłonach „Prawem wilka” prezentuje świat jako pole walki. Nie tyle jako starcie sił nadprzyrodzonych, co jako konflikt wewnętrzny jednostki wystawionej na ich działanie. Zaletą zbiorku jest zróżnicowanie charakterologiczne głównych bohaterów czterech opowiadań. Mimo iż blurb sugeruje, że to „cztery diaboliczne osobowości”, żaden z bohaterów nie jest z gruntu zły, wydaje mi się, że z ich postawy bardziej przebija nie diaboliczność, ale człowieczeństwo – z jego skłonnością do zaspakajania niskich motywacji: zemsty, komfortu, zazdrości.

W opowiadaniu „Bodhisatwa” wspomniana walka jest kreślona grubą kreską – oto partyzant bez wiary w Boga staje się narzędziem w ręku dalekowschodniego bożka. Autor z miejsca rozpoczyna desant legionem wyrazów z zakresu terminologii kultów indyjskich, a później serwuje czytelnikowi oglądanie procesu opętania od kuchni. Mam to raczej za minus – ciężko mi było uchwycić klimat, wczuć się (wyobrażacie sobie „Egzorcystę” widzianego z perspektywy opętanej dziewczynki?). Na szczęście pozostałe trzy opowiadania są tej bezpośredniości wyzbyte, z korzyścią dla nich – to, co tajemnicze, tajemniczym pozostaje.

Twardoch kładzie duży nacisk na aksjologię. Relatywistyczna szarość to człowiecze mniemanie, bowiem dobro i zło istnieją jako byty realne. Choć bohaterowie jego opowiadań mogą sądzić inaczej, czy nawet w ogóle się nad tym nie zastanawiać, w końcu dane im jest otrzeć się o tę prawdę. W większości opowiadań występuje, drugo-trzecioplanowa postać, która w przeciwieństwie do głównego bohatera po prostu wie, co trzeba i co się należy. I nieważne, czy jest to często przewijająca się postać księdza, czy złodzieja-hulaki. Mimo silnego zaakcentowania ludzkiej grzeszności, ukazane jest też sumienie, kompas moralny, który kieruje człowiekiem mimo swej pozornej irracjonalności. Nawet pospolity prosty grzesznik wie, że nie można zbezcześcić relikwii; ta prawda obca jest już jednak wielu osobom z wyżyn hierarchii...

„Żywot i śmierć św. Felicjana” to historia człowieka wpisującego się w zjawisko „młodego wilka”. W każdym większym środowisku znajdą się takie osobniki – inteligentne, urodzone by przebijać się do góry, oportunistyczne. Jest to też historia drugiego człowieka – świętego, którego losy widzimy wyrywkowo od poczęcia (dosłownie) aż po śmierć. Następuje konfrontacja tych figur. I rozstrzygnięcie. Utwór dobry, choć nieco kompozycyjnie rozbełtany, jeśli chodzi o dobór i układ poszczególnych scen – moje próby odnalezienia celowości zabiegów autora w tej sferze spełzły na niczym.

Natomiast tym co cieszy w każdym opowiadaniu jest bardzo dokładne nakreślanie tła, przedstawianie szczegółów – niemal fotograficzna jakość opisu poszczególnych przedmiotów, ubrań, jedzenia. Wszystkie te elementy, nie każde z osobna, ale razem, odpowiednio subtelne dawkowane wywołują właściwe ciągi skojarzeń i oddają to, co można określić jako Zeitgeist danej epoki. Rzecz jasna, Twardoch nie opisuje wszystkich rzeczy, ale wprowadza czytelnika w klimat w takim stopniu, że podświadomie dopowiadamy sobie kolejne elementy. Nie potrzebujemy całościowo opisanej przedwojennej kawiarni – sami ją w myślach wizualizujemy, Twardoch zaś koncentruje się na bohaterach.

Najlepszą partią książki jawi się najdłuższe opowiadanie, „Maniera Tenebrosa”. Intryguje dosłownie od początku do końca – trochę tu „Mistrza i Małgorzaty”, trochę „Procesu”, ale przede wszystkim jest bardzo Twardochowo. Moc bohaterów – może nawet nieco za dużo (każdy domaga się strony lub dwóch więcej na swój temat). Zło jest tu zupełnie inaczej przedstawione niż w „Bodhisatwie”; zło w aksamitnych rękawiczkach. I kapitalny akcent w zakończeniu; sens unoszący się w całym opowiadaniu jak mgła, materializuje się dopiero w poincie z mocą błyskawicy. Wspominając ten utwór, nadal jestem pod silnym wrażeniem; kapitalny zabieg literacki.

„Rondo na maszynę do pisania…” jest wciągająca opowieścią, której zdarza się przejść w esej o pisaniu literatury, zwrócić do czytelnika bezpośrednio, poprowadzić równoległe dwie linie tej samej historii (dużo bardziej elegancko niż w „Żywocie i śmierci św. Felicjana”). Twardoch ukazuje się tutaj jako pisarz o świetnym warsztacie, który niczym jazzman z tego samego opowiadania, potrafi wirtuozersko popłynąć, improwizować, nie bacząc na resztę zespołu. Z pewnością ze stron „Ronda...” przebija pewna pisarska buta, jednak całości udaje się zachować dobry smak. To popisy z rodzaju tych, jakie obserwuje się z aprobatą i podziwem.

Szczepan Twardoch jest bez wątpienia człowiekiem, który wie, o czym chce pisać. Co więcej – wie jak to robić. Skutkiem tego otrzymujemy zbiorek, w którym mamy dwa świetne opowiadania, jedno całkiem dobre oraz jedno przeciętne, najkrótsze zresztą. Wszystkie one są również rzutem oka na kondycję XX wieku – osobiście podzielam pogląd, iż zaczął się on wraz z końcem I wojny światowej, a skończył u progu lat 90. Dwa międzywojenne „zagraniczne” opowiadania oraz dwa „polskie”, opisujące realia początku i końca „komuny”, wyznaczają świetne ramy do tego rodzaju przemyśleń.
coorchuc - 2008-12-29, 23:34
:
Najgłupszy Anioł - Christopher Moore
Świat jest prosty i łatwy w odbiorze. Po zażyciu pigułki absurdu jest nawet prostszy. Cały cyrk polega właśnie na odnalezieniu tej pigułki.

Wkurzone elfy, pijane i awanturujące się Mikołaje, blondwłose anioły i osobiste księżniczki, które po odstawieniu lekarstw przechadzają się po grudniowym miasteczku ubrane tylko w miecz przewieszony na plecach. To wszystko jest o wiele łatwiejsze do zaakceptowania jeśli tylko dostatecznie mocno zmruży się oczy.

Aaa tak... są jeszcze samobieżne choinki...

... i mózgi sauté...

... i seks na cmentarzu...

Tak... natomiast świat w okresie świąt Bożego Narodzenia jest tak prosty i łatwy, jak międzystanowa droga numer 66, po sześciu głębszych. Nikt nie wie dokładnie, dlaczego tak się dzieje, ale małe miasteczka z wybrzeża są szczególnie silnie nastawione na detekcję takich właśnie świątecznych anomalii. Ludzie zaczynają patrzeć na siebie wilkiem, życzą sobie źle, przepychają łokciami w jedynym w mieście centrum handlowym i ten jeden raz w roku szczerze i otwarcie mówią co myślą o sobie. Oczywiście w same święta wszystko to sobie wybaczają, przepraszają, życzą sukcesów i wszystkiego co w życiu dobre. Oczywiście ci, którzy przeżyli...

Przeczytałem Najgłupszego Anioła o jedne święta za późno. Być może gdybym poznał tę książkę wcześniej, nie zrobiłbym z niej prezentu mojemu Rodzicielowi. Rodziciel chodził później wśród gości łypiąc okiem na lewo i prawo szukając podejrzanych osobników o głębi spojrzenia ujawniającej teksturę potylicy.
Historia świątecznego ducha w Pine Cove bardziej skupia się na na tej części z duchami, niż na tej ze świętami. Nie można jej jednak odmówić pewnych racji w poczynionych obserwacjach, jak również dużej dawki humoru i samokrytyki, przeplatanych nadziejami na lepsze wczoraj. Moore uchwycił stereotypy zachowań mieszkańców niewielkiej miejscowości obnażając dziecinność wśród dorosłych i zimnokrwiste wyrachowanie wśród dzieci. Oba przypadki ukazał na tle dość specyficznych okoliczności. Takimi okolicznościami są, na przykład, informacje, że Mikołaja nie ma, bo... nie żyje. Albo że Mikołaj jednak jest, ale... wciąż nie żyje.

A właśnie – to następna cecha małych miejscowości. W jakiś tajemniczy i zupełnie niewytłumaczalny sposób przejawiają niesamowitą skuteczność w przyciąganiu i ujawnianiu psychopatycznych, bądź też seryjnych modeli morderców. Czasem, tak jak w przypadku Pine Cove, miasteczko przyciąga kombinację obu powyższych modeli. Wtedy robi się naprawdę ciekawie.

Książka Christophera Moore'a jest naprawdę zabawna i pozwala oderwać mózg... hmm.. znaczy myśli od codziennych trosk. Szczerze polecam – zwłaszcza smakoszom czarnego humoru.
Beata - 2008-12-30, 17:40
:
M.J. Hyland - "Odzyskany"

John Egan ma prawie dwanaście lat, ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i dar – wie, kiedy ludzie kłamią. Jest przekonany, że dzięki temu w przyszłości zabłyśnie, zyska sławę i zrobi karierę. Tymczasem mieszka na irlandzkiej wsi wraz z rodzicami i babcią, chodzi do małej szkoły i nie radzi sobie najlepiej z nauką irlandzkiego. Wszystkie wolne chwile poświęca lekturze Księgi Rekordów Guinnessa, żywiąc nadzieję, że kiedyś i jego nazwisko zostanie w niej wydrukowane.

John nie radzi sobie w kontaktach z rówieśnikami – w szkole jest samotny i odsunięty na margines. Kontakty z dorosłymi także sprawiają mu problemy – ponieważ jest większy od innych dzieci, jest traktowany tak, jakby był starszy. W domu również nie czuje się najlepiej – jego mocna więź z matką słabnie, a John nie rozumie dlaczego. Choć nie jest bezpośrednim świadkiem awantur i kłótni, to na podstawie usłyszanych fragmentów rozmów wnioskuje o narastających nieporozumieniach i konfliktach rodzinnych, zarówno między ojcem i matką, jak i między rodzicami i babcią. Pragnąc powrotu do stabilnej uczuciowo przeszłości i przyłapując ojca na drobnym kłamstwie, opowiada się po stronie matki i zaczyna rywalizować z ojcem o jej względy. Gdy rodzice decydują się na przeprowadzkę do komunalnego mieszkania w mieście, cały świat Johna zostaje ostatecznie wywrócony do góry nogami – jedynym stałym punktem w życiu staje się pewność posiadania wyjątkowej umiejętności – zdolności rozpoznania kłamstwa. Ta pewność stopniowo przeradza się w obsesję i niemal doprowadza do tragedii.

Książka napisana jest w pierwszej osobie – czytelnik poznaje świat z punktu widzenia Johna. Język opowieści jest prosty i łatwo przyswajalny, w pełni zgodny z wiekiem narratora. „Odzyskany” to historia przeżyć dojrzewającego dwunastolatka, jego własna interpretacja zachodzących wydarzeń, jego własne przemyślenia, czasem miłe, czasem naiwne, a czasem bezwzględne i przez to – okrutne. Rzeczywistość dziecka jest tu skonfrontowana ze światem dorosłych, wieloznacznym i pełnym niuansów, którego reguł John nie rozumie. Światem, do którego chce należeć, ale nie jest w stanie jeszcze przekroczyć granicy. Światem, który John objaśnia sobie na swój własny – dziecięco naiwny, wyłącznie czarno-biały – sposób.

Mimo zastosowanej przez autorkę narracji pierwszoosobowej, czytelnik jest utrzymywany w niepewności - w miarę lektury narasta przekonanie, że wcale nie znamy głównego bohatera, który – mimo, że jest w pewnym sensie „na świeczniku” i nie ma przed czytelnikiem tajemnic – nie raz zaskakuje nadspodziewanie dojrzałym postanowieniem czy opinią. Mimowolnie czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy talent Johna – początkowo traktowany jako typowo dziecięca fantazja – nie jest prawdziwy. Na ile John – bazując na swoim darze i za wszelką cenę poszukując prawdy – próbuje manipulować otoczeniem, a na ile sam jest manipulowany przez własne zdolności? Czy dążenie do poznania prawdy może zniszczyć życie? I w końcu – jaka jest prawda Johna, a jaka – jego matki? Jego ojca? Komu wierzyć?

Książka Marii Hyland jest lekturą niepokojącą i prowokującą. Częściowo odpowiada za to osoba głównego bohatera. Niespełna dwunastoletni chłopiec próbuje opisywać własne emocje jeszcze dziecinnym, niewprawnym językiem. Wielu doznawanych przez siebie uczuć nie rozumie, a niektórych – nawet nie potrafi nazwać. Ale jest szczery i – mimo że jego postępowanie może drażnić – nie sposób uniknąć, przynajmniej częściowego, utożsamiania się z nim. Czasem podczas lektury zastanawiałam się, jak bym ja postąpiła, będąc na miejscu jego matki czy ojca. A czasem przypominały mi się własne „grzeszki” z dzieciństwa… Cóż, nie daje się przejść obok Johna obojętnie. Tak samo, jak nie daje się łatwo zapomnieć tej książki. I wcale nie dziwi mnie fakt nominowania jej do nagrody Bookera.
Tigana - 2008-12-31, 18:46
:
Łukasz Orbitowski & Jarosław Urbaniuk- "Pies i klecha. Tancerz"

Romantyzm, pojmowany jako epoka w sztuce, odgrywał ważną rolę w życiu Polaków. To z utworami Mickiewicza na ustach wyznawano miłość ukochanej osobie i umierano w kolejnych powstańczych zrywach. Kochano i podkładano bomby. Wylewano łzy radości i smutku. Romantyzm to jednak nie tylko wzniosłe i gorące uczucia, ale także mistycyzm, tajemniczość, a zdaniem niektórych – nawet magia.

To właśnie to nieco zapomniane oblicze romantyzmu stało się punktem wyjścia dla „Tancerza” – drugiej powieści duetu Łukasza Orbitowskiego i Jarosława Urbaniaka. Tym razem para głównych bohaterów, Pies (porucznik Zbyszek Enka) i Klecha (ksiądz Andrzej Gil), musi rozwiązać tajemnicę tkwiącą za serią zgonów, które miały miejsce w kręgu miłośników Mickiewicza. Co łączy zamordowane osoby, zaginiony manuskrypt wieszcza i rosyjskie służby specjalne? Zbieg okoliczności czy może moc, która jest w stanie „zjadaczy chleba w aniołów przerobić”? A nawet w boga.

Debiutancką powieść tandemu Orbi&Urbi, „Przeciwko wszystkim”, pozostawiła po sobie uczucie dużego niedosytu. O ile spodobały mi się wierne odtworzenie realiów z przełomu lat 80. i 90. i pojedyncze epizody, to jako całość książka zawiodła. Najbardziej zabrakło jasno określonej konwencji – czy mamy do czynienia z książką pisaną na serio czy też z przymrużeniem oka. Na szczęście podobny zarzut nie dotyczy „Tancerza”, którego można nazwać rasowym horrorem.

Fabuła recenzowanej powieści jest, moim zdaniem, lepiej skonstruowana, bardziej zwarta, mniej epizodyczna. Niemniej można zauważyć pewien schemat. Początek książki to śledztwo prowadzone w krakowskich kręgu mistyków – tym razem miłośników Mickiewicza. Później Pies i Klecha w poszukiwaniu rozwiązania zagadki opuszczają Kraków i wyruszają w daleką podróż. W poprzedniej powieści był to położony gdzieś w Polsce szpital psychiatryczny, tutaj trafiamy nie byle gdzie, bo do Paryża. Miasto stanowi kolebkę towianizmu – powstałego w XIX wieku mistyczno-patriotycznego kręgu zrzeszającego poetów, pisarzy, polityków; w tym również Adama Mickiewicza. Akcja toczy się w szybkim tempie; autorzy zaskakują kolejnymi zwrotami akcji, a śledztwo zostaje okraszone kilkoma spektakularnymi pogoniami, a nawet strzelaninami.

W porównaniu z poprzednią powieścią Pies i Klecha za bardzo się nie zmienili. Może tylko ksiądz Gil częściej sięga po kieliszek. Enka to wciąż niepoprawny kobieciarz, który woli działać niż myśleć. Razem świetnie się uzupełniają i tworzą zgrany tandem. Wydaje mi się jedynie, że pomiędzy nimi za mało iskrzy. Byłoby moim zdaniem o wiele ciekawiej gdyby dochodziło do tarć, tak jak w wypadku agentów Muldera i Scully, gdzie wiara w nadprzyrodzone walczyła z racjonalizmem i przekonaniem o potędze nauki. Tymczasem zarówno Enka, jak i Gil nieco za szybko przyjmują za pewnik uczestnictwo sił nadprzyrodzonych w całej sprawie. Oczywiście, jeśli pracuje się w polskim odpowiedniku „Archiwum X”, to trudno nie wierzyć w duchy. Niemniej mimo wszystko szkoda. Poza Psem i Klechą jest też ten trzeci, nawiedzony przez anioły Rajmund Cnota, postać wprowadzającą sporo zamieszania i humoru. Z drugiej strony jego rola sprowadza się do pojawiania się znikąd i ratowania życia pozostałym bohaterom. Na dłuższą metę staje się to ciut męczące. Spodobał mi się za to pomysł na wzbogacenie kreacji postaci komisarza Gruli, który niespodzianie odkrywa swoje ukryte talenty.

W odróżnieniu od „Przeciwko wszystkim” w „Tancerzu” nie ma drobiazgowych opisów realiów życia na początku lat 90. ubiegłego stulecia. Wszystkie „smaczki” są gdzieś obok, w cieniu i stanowią jedynie tło dla wydarzeń. Nie brakuje natomiast mniej lub bardziej ukrytych aluzji do współczesnych osób z kręgów polityki czy biznesu. Nigdy nie byłem w Paryżu, zatem trudno jest mi powiedzieć, na ile autorom udało się oddać atmosferę tego miasta, na pewno jednak ciekawie został pokazany hermetyczny krąg mickiewiczofilów i przedstawicieli starej emigracji, dla których czas zatrzymał się w XIX wieku.

„Tancerz” to powieść udana. Napisana świetnym językiem, inteligentna, dobrze skonstruowana, potrafiąca „porwać” czytelnika. Książka duetu Orbi&Urbi to także szansa, by nieco odmienić poglądy w kwestii romantyzmu. By nie spojrzeć na te czasy przez pryzmat słów „Słowacki wielkim poeta był”, lecz wejrzeć w duszę epoki; dostrzec nie nobliwe „portrety”, tylko ludzi targanych przyziemnymi namiętnościami. Gorących patriotów. A także mistyków.

Ocena 8/10
Beata - 2009-01-02, 21:51
:
Marek Baraniecki - "Głowa Kasandry"

„Głowę Kasandry” czytałam po raz pierwszy w 1985 roku. Ponowna lektura przywróciła mojej pamięci niektóre szczegóły, ale ogólne wrażenie pozostało takie samo jak 23 lata temu – to jedna z najlepszych postapokaliptycznych historii, na jaką miałam okazję trafić. Opowieść o zniszczonym świecie, walce nielicznych ocalałych z częściowo zmutowanym środowiskiem, o budowaniu od podstaw nowych społeczności. Tymczasem niewykorzystane podczas III wojny światowej rakiety z głowicami nuklearnymi i chemicznymi nadal pozostają w silosach. Choć ich lokalizacja jest zapomniana, broń ciągle stanowi zagrożenie – trzęsienia ziemi czy korozja naruszyły stabilność niektórych silosów i głowic. Poszukiwaniem i rozbrajaniem pocisków zajmuje się Teodor Hornic, który od lat próbuje odnaleźć i unieszkodliwić legendarną Kasandrę – największą i najgroźniejszą rakietę, jaką kiedykolwiek zbudowano.

Główny bohater nie działa w próżni – autor nie ograniczył się do przedstawienia wątku poszukiwania Głowy Kasandry. W oszczędnych słowach maluje obraz codzienności zwykłych ludzi – i nie jest to jedynie walka o fizyczne przetrwanie. Oczami Hornica obserwujemy zachodzące w niewielkich społecznościach procesy – postępujący regres biologiczny, narodziny kulturowego „tabu”, którym objęte są dawne wytwory techniki, zmianę systemu wartości. Oczywiście, Hornic znajduje Kasandrę – ten fakt jest łatwy do przewidzenia. Ale tylko ten. Bo w zakończeniu autor zaskakuje czytelnika, dostarczając nowych informacji, które zmieniają całkowicie wymowę utworu. Teodor Hornic staje przed dramatycznym wyborem. Jaką opcję wybierze? Autor stawia na daleko posuniętą współpracę z czytelnikiem – nie wyjaśnia szczegółowo wszystkiego, zostawia szeroki margines dla spekulacji. Stawia pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi.

Bohaterowie pozostałych opowiadań(1) zmagają się z entropią, przeznaczeniem, stawiani są wobec filozoficznych dylematów. Wydaje mi się, że dla autora najważniejsza jest społeczna strona rozwoju naszej cywilizacji, potencjał nie-techniczny ludzkości. Jesteśmy całkiem nieźli w technologii, w wymyślaniu najróżniejszych przedmiotów, ułatwiających w mniejszym lub większym stopniu życie. To powód do dumy, owszem. Ale wystarczy jeden niezrównoważony polityk („Wesele dusz”), jedna „interwencja” entropii („Karlgoro, godz. 18.00”) i stajemy na krawędzi. Zbliżamy się niebezpiecznie do świata „Głowy Kasandry”, wręcz ocieramy o granicę. Dzięki nieśpiesznej narracji „Ziarno Kirliana” pozwala na chwilę zadumy, którą autor wykorzystuje, by przekazać, że nie ma nieważnych wydarzeń. Wszystkie – nawet te najmniej ważne, pozornie nieistotne drobiazgi – składają się na naszą rzeczywistość, są ze sobą wzajemnie powiązane. Świat staje się… w każdej chwili. Teraz(2). A jaki on będzie? Zależy od nas samych. Być może wybierzemy rozwiązanie z „Wesela dusz”, kto wie?

Mimo, że poszczególne utwory stanowią odrębne byty i powstawały w różnym czasie, nie potrafię traktować ich rozłącznie. Każde z opowiadań porusza inne zagadnienie, zwraca na co innego uwagę. A jednak tematem każdego jest człowiek, jego psychika i emocje oraz konsekwencje – czasem globalne – podejmowanych decyzji. A ponieważ autor nie tłumaczy wszystkiego, książka prowokuje do zastanowienia. Wiem, że do niej jeszcze wrócę – choćby po to, by w końcu odkryć tajemnicę „Wynajętego człowieka”.

1) Obecne wydanie zawiera – poza tytułową „Głową Kasandry” – cztery inne opowiadania: „Karlgoro, godz. 18.00”, „Wynajęty człowiek”, „Ziarno Kirliana” i „Wesele dusz”.
2) Cytat pochodzi z „Ziarna Kirliana” („Głowa Kasandry”, str. 238).
Tigana - 2009-01-04, 21:58
:
Peter V. Brett - "Malowany człowiek", księga I

W 2008 roku każde liczące się w branży wydawnictwo zaprezentowało nowego, ciekawie zapowiadającego się pisarza fantasy: Rebis – Patricka Rothfussa („Imię wiatru”), Mag – Alana Campbella („Noc blizn”), ISA – Joego Abercrombiego („Samo ostrze”). Swoje trzy grosze postanowiła również dorzucić Fabryka Słów – wydawnictwo, które do tej pory koncentrowało się głównie na naszych rodzimych twórcach. Tak na półkach księgarskich zadebiutował „Malowany człowiek” Petera V. Bretta.

W pierwszej odsłonie cyklu autor zabiera nas do świata, gdzie ludzie bezpieczni są jedynie w słonecznym blasku, a nocą mogą się jedynie modlić, by demony nie przełamały runów chroniących ich domostw. Fabuła rozpisana jest na trzy toczące się równolegle wątki, które, przynajmniej w tym tomie, nie zostały ze sobą połączone. Każdy z nich przedstawia historię jednego z trójki bohaterów – Arlena, Leeshy i Rojera – dzieci, którym przyjdzie odegrać wielką rolę w dziejach świata. Autor ukazuje każdą z wymienionych postaci w przełomowym dla jej życia momencie. Arlen, widząc tchórzostwo własnego ojca, ucieka z domu, by nauczyć się walczyć z demonami; Leesha staje się uczennicą wiejskiej zielarki; Rojer po śmierci rodziców zostaje przygarnięty przez wędrownego minstrela. Jak dokładnie potoczą się ich dalsze losy, trudno powiedzieć, nie trudno było natomiast przewidzieć fabułę „Malowanego człowieka”, na którą składają się klisze znane z innych książek fantasy.

Zacznijmy od bohaterów; otóż są to sieroty tudzież osoby mające nieszczęśliwe dzieciństwo. Ich życie jest nudne, a marzenia dość przyziemne. Dopiero zrządzeniem losu zmuszeni są do porzucenia dotychczasowej, bezpiecznej egzystencji i podjęcia nowych wyzwań. Innymi słowy, standardowy los Wybrańców. Również ich osobiste przymioty są standardowe – prawi, odważni, chętni do poświęceń, służby dla innych. Dodatkowo autor obdarzył ich nadzwyczajnymi zdolnościami np. Rojer pomimo kalectwa pięknie gra na skrzypcach, a Arlen potrafi samodzielnie wykreślać runy. Ten ostatni ma również żyłkę do interesów. Inna sprawa, że jego genialność wynika przede wszystkim z tępoty innych – jakoś nie chce mi się wierzyć, że nikt przed nim nie wpadł na pomysł wymiany runów. Zastanawia także, iż pomimo istnienia sieci specjalnych kurierów, nikt jeszcze nie wybrał się w podróż do odległych osad w celu spisania używanych tam runów, które ponoć są bardzo potężne i rzadkie.

Inne postaci są również stereotypowe i zbudowane na podstawie gatunkowych szablonów – dzielny i prawy rycerz, pozornie wredna zielarka, wyrozumiały mistrz, zła matka, kilku „tępych” drwali. Nic z czym do tej pory nie spotkalibyśmy się w fantasy. Zabrakło mi tylko jakiegoś charakterystycznego czarnego charakteru, który od dzieciństwa prześladowałby naszych bohaterów. No, ale to dopiero pierwszy tom cyklu, nic straconego.

Co do zachwalanych w blurbie przez Jarosława Grzędowicza realiów – moim zdaniem również w tym aspekcie „Malowany człowiek” nie jest zbyt odkrywczy. Nie licząc samej kwestii demonów, które pojawiają się na całym świecie wraz z zachodem słońca, autor nie wprowadził jakichś ciekawych elementów. Quasi historyczne miasta, monarchia stanowa, zwyczajowe zatargi możnowładców – nihil novi sub sole. Zastanawia tylko powszechne używanie włóczni zamiast mieczy, ale to jedyna widoczna różnica.

Na plus zapisałbym za to autorowi samą kreację demonów. Brett nie poszedł na łatwiznę i stworzył na potrzeby książki wiele zróżnicowanych gatunków potworów. Zróżnicowanych zarówno pod względem wyglądu, jak i umiejętności. Mamy zatem mało szkodliwe demony powietrzne, groźne ogniste oraz praktycznie niezniszczalne skalne. Przydałoby się natomiast, aby demony były nieco bardziej inteligentne, umiały porozumiewać się z ludźmi.

Książka jest napisana dobrym i żywym językiem, duża w tym zasługa Marcina Mortki, dla którego jest to chyba debiut w tłumaczeniu książek fantasy. Bohaterowie, chociaż stereotypowi, przyciągają uwagę i szybko zdobywają sympatię czytelnika. Poszczególne wątki są prowadzone bardzo wartko i nie można narzekać na nudę. Przydałoby się jednak więcej zwrotów akcji.

W trakcie czytania „Malowanego człowieka” zastanawiałem się, do kogo książka została skierowana. I tak naprawdę, nawet w trakcie pisania recenzji nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że czytelnik znający literaturę fantasy może się poczuć rozczarowany lekturą powieści Bretta, ponieważ nie znajdzie w niej zbyt wielu nowatorskich pomysłów. Przez chwilę uważałem, że adresatem są miłośnicy cyklu o Harrym Potterze czy „Eragona”. Jednakże wprowadzenie wątku kazirodztwa oraz liczne wzmianki o spędzaniu płodu lub rozdziewiczaniu stawiają moją tezę pod dużym znakiem zapytania.

Podsumowując – pierwsza część „Malowanego człowieka” Petera V. Bretta to powieść, która idealnie wpisuje się w dotychczasowy dorobek Fabryki Słów. Nie znajdziemy tutaj ani nowatorskich pomysłów, ani głębszych przemyśleń – za to możemy przyjemnie spędzić parę godzin. Otrzymujemy sprawnie napisaną książkę, o której, niestety, zapomnimy zaraz po przeczytaniu. Jeśli ktoś tęskni za prawie klasyczną fantasy (prawie, bo bez elfów i krasnoludów), zachęcam do czytania. Pozostałym radziłbym wydać pieniądze na inne, ciekawsze książki.

Ocena 5/10
Beata - 2009-01-05, 19:59
:
antologia - "Białe szepty"

Ponad rok temu Wydawnictwo Replika ogłosiło konkurs na opowiadanie „dotykające w swej treści szeroko rozumianego zagadnienia sztuki i pracy twórczej”. Spośród nadesłanych ponad stu prac wybrano dwadzieścia utworów(1), które składają się na niniejszą antologię. Antologię bardzo ciekawą, bo przede wszystkim różnorodną – opowiadania traktują o malarstwie, rzeźbie, teatrze, muzyce, literaturze i utrzymane są w różnych konwencjach: od baśni, po horror. I – co cieszy mnie najbardziej – niektóre utwory debiutantów dorównują poziomem pracom autorów już znanych.

Jednym z najlepszych opowiadań są w mojej ocenie „Szklane oczy” Tomasza Wróbla – utwór aż gęsty od symboliki, bezlitośnie ośmieszający schematy i tętniący humorem. Czegóż tu nie ma: Galatea i Pigmalion, Alicja z krainy czarów, Pinokio, Mała syrenka… Współczesna Galatea śladem szczura (niegdyś przewodnikiem do innego wymiaru był biały królik) wyrusza na poszukiwanie wiedźmy, mogącej obdarzyć ją człowieczeństwem. Jeszcze niedawno czarownice zaszywały się w niedostępnych leśnych ostępach, teraz mieszkają po drugiej stronie… kałuży, w śmietnikowym blokowisku. Oczywiście, za wszystko trzeba płacić. I lalka-Galatea płaci… silikonem. Autor sprawił mi osobistą przyjemność, wykorzystując do opisu przejścia przez zamknięte drzwi teorię bąka (naukowcy udowodnili, że bąk ma zbyt małą powierzchnię skrzydeł oraz zbyt dużą masę ciała by latać – kłopot w tym, że bąk o tym nie wie i… lata), a nie jakąś tam ograną teleportację.

Zamykające zbiór opowiadanie pt.: „Białe szepty” Piotra Roemera może śmiało rywalizować ze „Szklanymi oczami”, choć jest utrzymane w całkowicie odmiennym klimacie. Nie ma tu drwiny czy parodii – jest raczej atmosfera opowieści niesamowitych Edgara Alana Poe. Wszystkie elementy utworu współgrają ze sobą: pomysł, osoba głównego bohatera, stopniowo i umiejętnie dozowane informacje, tempo akcji, język. Narratorem jest alkoholik i język utworu – początkowo zuchowaty, pełen dygresji i komentarzy na temat nałogu – jest do osoby opowiadającego idealnie dostosowany. W miarę postępu opowieści, gdy aura niesamowitości narasta, a opowiadający trzeźwieje – język zmienia się, współtworząc nastrój.

Zdecydowanie najbardziej pogodnym opowiadaniem w antologii jest utwór Marty Uszyńskiej pt.: „Elfy i artyści tańczą” – emanujący życzliwością i ciepłem. Na uwagę zasługuje „Kościół w Auvers” Roberta Cichowlasa, odsłaniający tajemnicę ostatniego listu Van Gogha, „Witraż Arlety” Joanny Maciejewskiej, przypominający, że w każdej pracy artysta pozostawia cząstkę swojej duszy, czy też „Muza z przypadku” duetu Kyrcz&Radecki, wprowadzająca czytelnika w arkana sztuki tworzenia epitafiów nagrobkowych oraz poruszające – „Jak malowany szpak” Michała Galczaka i „Płaczka” Davida Kaina. Opowiadanie „Arnie i Ash” Joanny Gładysek – choć wydaje się być nieco za długie – jest doskonałe w warstwie psychologicznej i w pełni oddaje znaczenie terminu: ironia losu.

W „Białych szeptach” nie ma tekstów ewidentnie złych – nawet słabsze opowiadania mają co najmniej jeden element postawiony na całkiem niezłym poziomie – albo jest to pomysł, albo język utworu, albo kreacja postaci. Lektura całości zbioru jest ciekawa – nawet dla osób, które – jak ja – nie bardzo odnajdują się w klimatach literatury grozy. Ale najbardziej optymistycznie nastraja obecność aż tylu debiutów.

1) Spis treści:
1. Anna Zgierun - „Il mago del potere”
2. Tomasz Wróbel - „Szklane oczy”
3. Dawid Kain - „Płaczka”
4. Sebastian Szczepan - „Mt 8,17”
5. Małgorzata Brejnak - „Znikające obrazy”
6. Robert Cichowlas - „Kościół w Auvers”
7. Tomasz Gnyś - „Przeznaczenie ukryte w płótnie”
8. Danuta Franczyk - „W poszukiwaniu zagubionego raju”
9. Joanna Maciejewska - „Witraż Arlety”
10. Radosław Scheller - „Koncert wszech czasów”
11. Joanna Gładysek - „Arnie i Ash”
12. Michał Galczak - „Jak malowany szpak”
13. Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki - „Muza z przypadku”
14. Marta Uszyńska - „Elfy i artyści tańczą”
15. Bogdan Lutnik - „Malarz psów”
16. Barbara Srebro-Fila - „Natalia”
17. Maciej Żytowiecki - „Pole pszenicy numer 7”
18. Anna Szczęsna - „Malarz koszmarów”
19. Maciej Lewandowski - „L’Art des Dames”
20. Piotr Roemer - „Białe szepty”
batou - 2009-01-06, 22:15
:
Orhan Pamuk "Śnieg"

Kiedy w 2006 roku Orhan Pamuk otrzymał literacką nagrodę Nobla wszyscy mówili o tym jak bardzo „na czasie” było wyróżnienie właśnie jego w kontekście starań Turcji o przystąpienie do Unii Europejskiej. Wtedy i dziś sporo słyszy się o obawach związanych z tak dużą integracją islamskiego kraju z, w większości, katolicką lub laicką Europą. Powieść Śnieg we mnie te wątpliwości gruntuje. Nie dlatego, że powinniśmy się w jakiś sposób obawiać Turków, ale dlatego, że dla nich samych mogłoby to chyba przynieść więcej złego niż dobrego.

Pierwsza wydana w Polsce powieść Pamuka opowiada historię Ka, tureckiego poety, który po kilkuletnim pobycie w Niemczech wraca do ojczyzny, żeby napisać dla stambulskiej gazety reportaż o wyborach samorządowych w Karsie i fali samobójstw wśród kobiet w tym mieście. Są to jednak powody drugorzędne, bo tak naprawdę Ka przyjeżdża w to miejsce dla kobiety. Dla Ipek, którą pamięta z czasów studenckich, a która właśnie rozwiodła się z mężem. Ka przyjeżdża w poszukiwaniu natchnienia, miłości i szczęścia.

Pamuk w swojej książce pokazuje stale panujący w Turcji konflikt między laickim systemem sprawowania rządów, a głęboko zakorzenioną w jej obywatelach islamską kulturą. Konflikt ten prowadzi nie tylko do sporów politycznych, ale do wielkich ludzkich tragedii co chyba najbardziej dramatycznie obrazuje zakaz wpuszczania do szkół kobiet w czarczafach skutkujący samobójstwami. W książce mamy też oddany podział społeczeństwa na część wierną ideałom europeizacji, zwróconą w kierunku zachodu i wybierającą ten styl życia i część tradycjonalistyczną, dla której laicyzacja kraju jest wyrzeczeniem się wielowiekowych tradycji. W tej drugiej grupie mamy tu przedstawionych zarówno rozgoryczonych, ale pogodzonych z tym mieszkańców Karsu, jak i fundamentalistów gotowych walczyć ze zdrajcami Koranu. Konflikt między nimi to jeden z głównych wątków powieści, na którego tle opowiedziana jest historia Ka.

Proza Pamuka jest przesycona emocjami. Każdy z bohaterów tej powieści to tak naprawdę odrębna historia, każdy jest ciężko doświadczony przez los, czy to za sprawą miłosnych zawodów, prześladowań za głoszone poglądy, czy z powodu biedy. Ta żywiołowość w wyrażaniu emocji i indywidualizm bohaterów kształtuje relacje między nimi i wymusza niejako na pisarzu dynamiczną narrację. Szczególnie w połączeniu z rozwijającymi się w błyskawicznym tempie wydarzeniami w samym mieście. Książkę czyta się przez to bardzo dobrze i szybko, co jednak nie przeszkadza w skupieniu się nad poruszonymi przez Pamuka problemami. Ten pęd wydarzeń hamują też nieco opisy samego miasta odciętego od świata przez opady śniegu, z przerwami w dostawach energii elektrycznej i pogrążonego chwilami w takiej sennej atmosferze, co też ma wpływ na bohaterów, a szczególnie na Ka.

O Śniegu można na pewno powiedzieć, że jest to powieść na czasie. Powieść poruszająca problemy aktualnie trapiące zarówno Turcję, jak i całą Europę. Pamuk opisuje tu świat, w którym ścierają się cywilizacje wschodu i zachodu. Do nas ten konflikt dociera chyba głównie w postaci wiadomości o zamachach bombowych przygotowanych przez islamistów, ta książka pokazuje to co jest pod spodem. Pokazuje, że problemy związane z przenikaniem się tych dwóch światów nie są spowodowane tylko przez zapóźnienia gospodarcze krajów takich jak Turcja, ale wynikają z mentalności ludzi i ich przywiązania do kultury, która jest nam obca i prawdopodobnie nie do przyjęcia. Jeśli dzisiejsza Turcja wygląda tak jak opisane przez Pamuka miasto Kars to chyba należy się zastanowić, czy ideę europeizacji należy szerzyć w krajach, które stoją ciągle na rozstaju dróg, i w których społeczeństwo pozostaje tak podzielone. Warto przeczytać tę powieść, żeby to wszystko poznać nieco bliżej, ale warto też dlatego, że to niezwykle ciekawa i bardzo dobrze opowiedziana historia.
Tigana - 2009-01-07, 20:26
:
Michael Connoelly "Punkt widokowy"

Czy pisząc trzynastą część cyklu, można jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika? „Punkt widokowy” – najnowsza odsłona serii powieściowej Michaela Connelly’ego o detektywie LAPD, Harrym Boschu, udowadnia, że tak. Tym razem autor wikła swego bohatera w śledztwo, od którego powodzenia zależy nie tylko bezpieczeństwo miasta, ale i całego państwa. Pozornie zwykła sprawa zabójstwa pewnego lekarza, z chwilą powiązania jej z kradzieżą materiałów rozszczepialnych, przestaje być bowiem rutynowa. Dochodzenie próbuje przejąć FBI, ale znajduje godnego siebie przeciwnika w postaci Boscha.

Michael Connelly zanim został pisarzem przez wiele lat pracował jako dziennikarz w „Los Angeles Times”. Stąd chyba wzięło się jego publicystyczne zacięcie, nawiązywanie i komentowanie w powieściach spraw polityczno-społecznych współczesnej Ameryki, jak rasizm czy nadużywanie władzy przez polityków. Nie inaczej jest w przypadku „Punktu widokowego”, gdzie autor bierze na warsztat temat zagrożenia terrorystycznego. I jeśli fikcję Connolly’ego uznamy za prawdopodobną, to kwestia bezpieczeństwa Ameryki rysuje się w czarnych barwach. Oficjalnie odpowiedzialne za śledztwo instytucje – policja, FBI, Biuro Bezpieczeństwa Krajowego – współpracują ze sobą. W praktyce, zamiast skoncentrować się na priorytetowym zadaniu, jakim jest odnalezienie skradzionego cezu, więcej czasu marnują na podjazdowe wojenki. Zatajanie kluczowych informacji, ukrywanie świadków czy prowadzanie samodzielnych akcji to tylko czubek góry lodowej. Każda agencja chce być tą, na którą spłynie sława „pogromczyni terrorystów”, ale kiedy w grę wchodzą ludzkie ambicje, o błędy nie jest trudno.

Nie bez winy jest tu też sam Harry Bosch. Nauczony przykrym doświadczeniem, że z FBI się nie współpracuje, woli prowadzić śledztwo na własną ręką. Na jego szczęście autor pozwala mu być tym nieomylnym, który jako jedyny potrafi pójść właściwym tropem. Pytanie, czy w prawdziwym życiu taka samowolka mogłaby mieć miejsce, czy zakończyłaby się sukcesem? Podejrzewam raczej, że zastosowano by prewencyjne aresztowanie na cały czas dochodzenia, a nie tylko na godzinę jak to przedstawiono w powieści. Inna sprawa, że Bosch, niemal w każdej odsłonie cyklu wchodzący w paradę FBI lub przełożonym, wydaje się być osobą mającą rozpostarty nad sobą parasol ochronny. O gigantycznych rozmiarach.

Novum, jak na cykl Connelly’ego, jest szybko prowadzona akcja, która zamyka się równo w dwunastu godzinach. „Punkt widokowy” różni się od pozostałych części serii także objętością – niespełna 200 stron. Niestety traci na tym książka, znacząca cześć jej potencjału nie została wykorzystana. Nie odnajdziemy tu na przykład tak charakterystycznego dla serii skrupulatnego budowania wizerunku ofiary. Bosch nie ma tym razem czasu na zagłębianie się w przeszłość zamordowanego czy skrupulatne wczytywanie się w akta, jego działanie oparte na wieloletnim doświadczeniu jest czysto instynktowne. Zabrakło też miejsca, by rozbudować charakterystyki poszczególnych postaci, przez co występujący w książce bohaterowie są tylko pobieżnie naszkicowani. Nie wygrany do końca został ciekawy motyw współpracy Boscha z nowym partnerem Iggy Ferasem. Owszem znajdziemy dwie czy trzy smakowite scenki, ale taki stary wyga jak Connelly powinien z tego wątku wycisnąć znacznie więcej.

Sam konflikt interesów pomiędzy policją a FBI czy kwestie nadużyć agencji rządowych były już wielokrotnie, i to dużo ciekawiej, przerabiane w wielu książkach. W tym także w poprzednich książkach Connelly’ego, ze znakomitym „Zagubionym blaskiem” na czele. Z uwagi na małą kubaturę książki ucierpiała także sama zagadka kryminalna, której rozwiązania, poza małym „haczykiem”, można się domyślić już po dwudziestu stronach.

Czy „Punkt widokowy” to nieudana książka? Być może po lekturze znakomitej powieści „Echo Park” zbyt wysoko postawiłem poprzeczkę dla kolejnego dzieła Michaela Connelly’ego. Przecież nie każda książka musi być od razu znakomita. Dlatego mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z kolejnym śledztwem Harry’ego Boscha. W końcu dwie, trzy godziny poświęcone na przeczytanie „Punktu widokowego” to nie tak dużo, a przyjemność płynąca z lektury, mimo wszystko, całkiem spora.

Ocena 6/10
Ł - 2009-01-11, 21:55
:
Eugeniusz Dębski - Tamta strona świata.

„Tamtą stronę świata” czytam po raz drugi; gdy zacząłem interesować się fantastyką (a w szczególności jej polskim podwórkiem), książki Eugeniusza Dębskiego było jednymi z pierwszych, jakie wpadły mi w ręce. I przyznam, że mało co pamiętałem, oprócz tego, że główny bohater był naprawdę kimś. Blurb zresztą całkiem sensownie osadza go w popkulturowym kontekście, sugerując, iż Owen Yeats to ten sam typ postaci, co Rick Deckard z „Łowcy Androidów” i Joe Hallenbeck z „Ostatniego Skauta”. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, okładka (świetne wykonanie, winszuje grafikowi) zręcznie podpina się pod stylistykę rodem z „Blade Runnera”. Po części jest to trafne, po części nie.

Przede wszystkim świat powieści to niedaleka przyszłość (choć w samej książce pada tylko jedna data pozwalająca ustalić, że jest to zaawansowana pierwsza połowa XXI wieku), w której nie spełniły się wizje przeludnionych metropolii czy postapokaliptycznych pustkowi. Autor nie wysila się też, jeśli chodzi o aspekt futurystyczny – nie zobaczymy tu zbyt wielkiej ilości gadżetów czy nowych konstruktów społeczno-politycznych. Gospodarka się kręci, ludziom żyje się lepiej i stać ich na wynajmowanie prywatnych detektywów, bo i zła w tym świecie nie brakuje. A może jego ilość wzrosła proporcjonalnie do rozwoju gospodarczego? Z książki bardziej przebija klimat noir niż fikcji naukowej. Bądź co bądź, Yeats na brak pracy nie narzeka.

Dębskiemu udało się świetnie wykreować postać „cholernego cwanego twardziela” (znowu cytat z okładki) – zbyt cwanego, żeby dać się zabić, i zbyt twardego, by się wycofać. A może zbyt twardego, żeby umrzeć, i zbyt głupiego, by się wycofać – wszystko jedno. Trudno w tym miejscu rozpisywać się, czemu Owen Yeats jest taki kapitalny – musiałbym całą recenzje poświecić na subiektywne zestawienie cytatów. Znalezienie ich nie zajęłoby mi dużo czasu – praktycznie na każdej stronie mamy jakiś rodzynek, jeśli nie kilka, w postaci dowcipnego komentarza autorstwa Yeatsa czy jego kwestii dialogowej. Bo o ile rozmawia on, jak na prawdziwego twardziela przystało, tylko wtedy, gdy jest to niezbędne, i tylko tyle, ile trzeba, to miewa całkiem ciekawe spojrzenie na rzeczywistość. I sporo trafnych przemyśleń, nie odpływających w krainy obłoków i niebieskich migdałów, ale mocno przykuwających do ziemi.

Autor nie daje nam szansy rozwiązać zagadki. Tylko Owen Yeats jest do tego zdolny, a nam pozostaje tylko go podziwiać. Dlatego zamiast typowej kryminalnej łamigłówki, otrzymujemy bardziej powieść akcji, której siła zwrotów akcji opiera się między innymi na naszej niewiedzy. Zaś samo rozwiązanie zagadki, zaskakuje, ale nie wyrywa z fotela. Kryminał ożeniony z fantastyką to dość nieprzewidywalna mieszanka, oferująca sporo możliwości, a z drugiej strony tyle pokus, by pójść na skróty, że mało który autor potrafi ją umiejętnie wykorzystać. Dębski ten problem sprytnie omija, koncentrując się na bohaterze, znajdującym wyjście z każdej sytuacji. Czasami było mi trudno nadążyć zza nim, ponieważ Yeats nie każdą myślą dzieli się z czytelnikiem hojnie.

W podsumowaniu pozwolę sobie podziękować własnej pamięci za jej selektywność. Jak napisałem na początku, zapamiętała to, co w książce było najważniejsze – Owena Yeatsa. Tak naprawdę fabuła i wszystko, co się wokół dzieje, to tylko wymówki, by dać głównemu bohaterowi pole do popisu. Właściwie to nawet nie jest popis; z każdego zachowania Owena bije autentyczność, swoboda – on po prostu już taki jest. Dębskiemu naprawdę w bardzo zręczny sposób udało się na bazie pewnego archetypu powołać do życia postać, ale co ważniejsze, archetyp ten zawiera się w postaci, a nie na odwrót. Yeats posiada własny, charakterystyczny urok; nie ogranicza się do bycia li tylko kulturową emanacją czegoś lepszego. Dlatego ze spokojnym sumieniem mogę tę książkę polecić wszystkim, którzy jeszcze Owena nie spotkali.
Tigana - 2009-01-13, 23:12
:
Rafał Dębski "Serce teściowej"

Powiedzenie „Nie szata zdobi człowieka, lecz człowiek szatę” idealnie odnosi się do okładek książek i ich zawartości. Jakże często w straszącej swoim widokiem obwolucie tkwi wybitna powieść, a jednocześnie za piękną, lakierowaną okładką czai się popis czystej grafomanii. Okładki to także oznaka przemijania. Kto dziś jeszcze pamięta pierwsze książki Fabryki Słów, które swoim wyglądem bardziej zniechęcały niż zachęcały do kupna albo „czarną serię” Maga? Coraz trudniej znaleźć także książkę fantasy reklamującą się roznegliżowaną barbarzynką z wielkim mieczem, co kiedyś było standardem. Dzisiaj rodzimi wydawcy coraz rzadziej kopiują zagraniczne wzorce, a stawiają na nowatorskie projekty, które równie często wabią, co odrzucają. Na pewno nie pozostawiają obojętnym.

Takim eksperymentem jest dla mnie okładka zbioru opowiadań Rafała Dębskiego „Serce teściowej”. Nie będę ukrywał – wyjątkowo paskudna, a na dodatek niemająca nic wspólnego z zawartością książki. Owszem, w tytułowym utworze pojawia się rzeczona teściowa, ale z pewnością nie przypomina ona postaci z kiepskiego kawału. Jeśli Fabryka Słów chciała zaskoczyć, zaszokować, zaciekawić to na pewno jej się udało. Z drugiej strony tego typu bohomaz mógł wpłynąć odstręczająco na część potencjalnych czytelników. Bo jak z taką książką pojawić się w towarzystwie? A i w autobusie dziwnie na człowieka patrzą. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Szkoda, gdyż sama zawartość książki jest jak najbardziej warta uwagi.

„Serce teściowej” to zbiór opowiadań składający się z jedenastu utworów. Nie udało mi się dotrzeć do pełnej bibliografii autora, ale z tego co jest mi wiadomo, przynajmniej część z nich była już wcześniej opublikowana w „Feniksie” czy „SFFiH”.

Pierwsze sześć utworów1) to humoreski fantasy, które przywodzą na myśl „Antybaśnie” Marcina Wolskiego. Obu autorów oprócz mocno ironicznego poczucia humoru łączy zapał do przekształcania znanych motywów z bajek i baśni. Niby mamy klasycznego rycerza walczącego ze smokiem, dżina spełniającego życzenia czy Śpiąca Królewnę – nie liczmy jednak na klasyczną wersją opowieści pióra Andersena czy braci Grimm. U Dębskiego nie każdy dobry uczynek będzie wynagrodzony, a prawda często okazuje się dużo bardziej złożona. Autor bawi i zwodzi czytelnika, ale równocześnie ukazuje ludzkie przywary. I wszystko to, podane lekko, czyta się z przyjemnością.

Jednakże humoreski fantasy to tylko jedno oblicze „Serca teściowej”; pozostałe utwory są już pisane „na serio”, a ich tematyka jest dużo bardziej różnorodna. Dzięki temu czytelnik ma szansę zapoznania się z pełnym wachlarzem możliwości autora. Dębski prezentuje się zarówno jako literat nawiązujący do dzieł rosyjskich klasyków („Kura”), pisarz powieści historycznych („Invidia”, „Cena spokoju”), twórca horrorów („Różaniec z bursztynu”, „Demony starszyzny Gawriłowa”) czy futurystycznych thrillerów szpiegowskich („Festung Oels”). Warto przy tym zaznaczyć, że o ile część pisarzy, jak chociażby Andrzej Pilipiuk, zawsze pozostaje sobą i ich utwory literacko są do siebie podobne to autor „Serca teściowej” w każdym tekście pokazuje inną twarz.

Dużym atutem prozy Dębskiego są również bohaterzy. Celowo używam tutaj słowa „bohaterzy”, ponieważ autorowi udało się w wymyślone postaci tchnąć życie. I obojętnie czy będziemy czytali o średniowiecznym rycerzu czy oficerze NKWD, każda z tych osób ma własną, wyrazistą osobowość. Jest to o tyle istotne, że autor często stawia przed nimi prawdziwe wyzwania i zmusza do podejmowania trudnych decyzji.

Z „Sercem teściowej” Rafała Dębskiego jest podobnie jak z niektórymi owocami, pod mało atrakcyjną powłoką kryje się smakowita zawartość, którą człowiek chce się nacieszyć jak najdłużej. Dostajemy zbiór ciekawych, a równocześnie dobrze napisanych opowiadań, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Oczywiście, można pewne rzeczy autorowi zarzucić. Część utworów, szczególnie z pierwszej części zbioru, jest przewidywalnych, gdzieniegdzie zaś szwankuje fabuła. Są to jednak mało istotne wady, które w żaden sposób nie umniejszają jakości całej książki.

Ocena 7/10
Romulus - 2009-01-16, 11:53
:
BALZAKIANA – Jacek Dehnel.
Najpierw kilka słów o autorze, bo wydaje mi się on postacią niebanalną. Rocznik 1980, poeta, tłumacz (Osipa Mandelsztama i Philipa Larkina), prozaik i malarz. Jest doskonale wykształcony. Laureat konkursów poetyckich. Autor książek poetyckich, powieści i opowiadań. W 2005 r. został laureatem Nagrody Kościelskich a w 2007 r. został laureatem Paszportu Polityki za rok 2006 w kategorii literatura. W listopadzie 2008 r. otrzymał od Rady Języka Polskiego tytuł Honorowego Ambasadora Polszczyzny.

Tenże skrócony, lecz imponujący (także z uwagi na wiek autora) życiorys oraz fakt, iż jest publicystą Wirtualnej Polski (i czytam go do spółki z felietonami Dukaja) – zwróciły moją uwagę. Kiedy przeczytałem, że jest gejem – od razu wpadłem w schemat porównania go z innymi pisarzami – gejami publikującymi współcześnie i czyniącymi ze swej orientacji i talentu broń w sporach światopoglądowych. Przeto, mając także na uwadze Paszport Polityki, nastawiłem się na lekturę, która doprowadzi mnie do frustrującego rozczarowania kolejnym prozaikiem, który pomylił literaturę z manifestem polityczno – światopoglądowym i zamienił ją w broń w bieżącej walce. Skutkiem tego jest, odczuwalny moim zdaniem, brak literatury środka, która jest po prostu... literaturą. Która nie jest konserwatywną, prawicową frustracją z powodu nie dobitego komunizmu, słuszną skądinąd (dla przykładu Wildstein i Ziemkiewicz) lub kolejnym pseudo – artystycznym łkaniem na „dziki” kapitalizm, „masowe prześladowanie” gejów lub „tradycyjny” polski antysemityzm.

Najnowsza książka, wydana w 2008 r. BALZAKIANA, jest zbiorem czterech minipowieści osadzonych w konkretnej, namacalnej polskiej rzeczywistości z rewelacyjnie, niemal epicko (a to tylko minipowieści) nakreślonym tłem historyczno – społecznym. Już tytuł tego zbioru nawiązuje do twórczości Honoriusza Balzaca. Zbiór ten jest bowiem inspirowany balzakowską „Komedią Ludzką”. W tym momencie kłania się mój brak znajomości klasyki, bowiem z cyklu tego znam jedynie „Kobietę Trzydziestoletnią” oraz lekturę z liceum: „Ojca Goriot”. Stąd i sam nie mogę się szczegółowo zanurzyć w odwołania, odniesienia, cytaty z tamtego cyklu. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy czytelnik obcujący od czasu do czasu z utworami młodych polskich prozaików i tak samo nimi zniechęcony, jak ja, po zetknięciu się z prozą Dehnela, poczuje coś na kształt radosnej euforii, że oto wysiłek opłacił się i odnalazł skarb.

Motywem przewodnim tych minipowieści, jest żądza sławy, sukcesu i miłości – a przede wszystkim blaski i cienie dążeń bohaterów, którzy zdeterminowani są na osiągnięcie wymarzonych celów. Jak młoda bohaterka pierwszej z minipowieści: córka kupca hołdującego jeszcze przedwojennej tradycji kupiectwa i szczycącego się etosem, tradycjonalisty wychowującego surowo swe córki, z dala od pokus gwałtownej i nieposkromionej współczesności. Upośledzając je przy tym życiem pod kloszem. I kiedy dziewczę młode i niewinne zakocha się w sławnym artyście, który uwiecznił ją w jednym ze swych dzieł, to mimo bezwarunkowego oddania temu, początkowo cynicznie skalkulowanemu uczuciu, jej wychowanie w końcu zemści się na niej samej.

Kolejna z „powieści” to historia głodu rodzinnej miłości, który jedna z bohaterek, tytułowa Tońcia Zarębska pragnie ugasić za pomocą majątku wytrwale zdobywanego, ciułanego w czasach PRL, w typowym, „prywaciarskim”, cwaniackim i nieuczciwym handlu. Za ten majątek kupuje miłość swych, spragnionych pieniędzy i prestiżu, sióstr. Nie na długo jednak, jak łatwo można się domyślić.

Wreszcie, mamy młodego chłopaka, pochodzącego ze zubożonego po II wojnie i czasach „socjalistycznego dobrobytu” rodu szlacheckiego. Bohater jest subtelnym mężczyzną, na swój sposób delikatnym, pełnym zamiłowania do luksusowej sztuki. Żyje z udzielania lekcji specyficznych dobrych manier, ogłady towarzyskiej i jest osaczony przez zaborcze kobiety: lekko niezrównoważoną matkę, wampowatą właścicielkę mieszkania, w którym bytuje, dosyć prostą, jak na niego – dziewczynę i na koniec – przez bogatą córkę prezesa firmy drobiarskiej, której owych manier uczy. Zagubiony, balansujący między różnymi światami, kłamstwem, autokreacją będzie musiał zapłacić rachunek za odtrącenie jednej z nich.

I, na koniec, próżna artystka, o przebrzmiałej sławie, pragnąca znowu wrócić na Olimp sławy, sesje w Vivie, uwielbienie tłumów a w swej próżności wpadająca w łapy cynicznego oszusta, który – ma się rozumieć – ma własny plan.

Autor obnaża słabości swoich bohaterów w ich dążeniach, ale jednocześnie czyni to z pewną dobrodusznością świadczącą o tym, że kocha wykreowane przez siebie postacie. Nie ocenia ich, nie piętnuje, nie faworyzuje i nie czyni z ich losów oczywistych morałów. Tłem ich dążeń jest, jak wspomniałem wcześniej, bogata, panoramiczna rzeczywistość Polski współczesnej, wykreowana z lekkością i maestrią, dowcipem, pełna ciepła i plastycznych obrazów. Jednocześnie sięgająca głębokiego PRL, z łatwością poruszająca się między powojennym, komunistycznym Gdańskiem i zaułkami dzisiejszej, „centralnej” Warszawy. Zachwyciła mnie właśnie ta łatwość operowania słowem – na jednej stronie Dehnel potrafi stworzyć przebogate tło społeczno – historyczne, aby w kolejnej historii większość czasu poświęcić na opowiadaniu historii gromadzenia fortuny przez jedną z postaci, tworząc z niej wielki wstęp do tych kilkunastu stron kulminacji losów głównej bohaterki. Przy tym jest to słowo piękne, niemal poetycko piękne.

Nie są to jednocześnie historie fabularnie wyrafinowane, ale uwodzące niebanalną prostotą i opowiedziane pięknym językiem, z czasami zmieniającą się perspektywą, punktem widzenia. Choć bohaterowie działają na ogół z żądzy zysku, dla sławy (ale też z miłości – niespełnionej i okrutnej), to nie są z gruntu źli, puści, czy miałcy. Chyba że takimi będzie chciał je zobaczyć czytelnik – na przekór intencji autora, mam wrażenie. Są oni przede wszystkim „produktem” swoich czasów i nie można o tym zapominać, chcąc dokonywać ich – nie wymuszanej – oceny. Cztery różne historie, różni bohaterowie, choć często w rolach drugoplanowych przewijają się te same postaci, znaczące z punktu widzenia fabuły i tak samo, ja główni bohaterowie, pysznie narysowane słowem.

Spotkałem się z zarzutem, iż wadą tej powieści jest to, że właśnie pisana jest stylem, czy manierą balzakowską, kosztem zgubienia indywidualnego stylu autora. Ale zarzut to niezrozumiały dla mnie, laika. Skoro taki był zamiar, intencja autora – to z czego tu robić zarzut? Balzak uwspółcześniony w polskiej rzeczywistości XXI wieku – to niemal wartość sama w sobie. Podobnie, jak nie rozumiem zarzutów, iż Dehnel nie uczynił ze swej orientacji seksualnej oręża w swej twórczości, nie zrobił efektownego coming out (np. podczas odbierania nagród, szczególnie Paszportu Polityki). Ten zarzut pokazuje mi miałkość twórców... hmm... z „nurtu” homoseksualnego – którzy właśnie efektownym coming outem, fechtowaniem „tematyką gejowską”, czy „mniejszościową” w ogóle, próbują przykryć miałkość, nijakość swej twórczości literackiej (przykładem tego jest dla mnie, początkowo pozytywnie odbierana, twórczość M. Witkowskiego – nudna, koturnowa, bez treści, szybko tracąca „świeżość” i aktualność).

Jacka Dehnela polubiłem i będę go czytał regularnie. Nawet, jeśli mnie rozczarują jego wcześniejsze, czy późniejsze dzieła. Polecam wszystkim BALZAKIANĘ. Niezależnie od poglądów i preferencji literackich jest to podróż, która nie będzie stratą czasu dla nikogo.
Tigana - 2009-01-16, 22:41
:
Patricia Brigggs "Więzy krwi"

Lektura pierwszej części serii o Mercedes Thompson („Zew księżyca”) pozostawiła poczucie niedosytu. Ciekawie skonstruowany świat, w którym obok siebie żyją ludzie i istoty magiczne, wydawał się posiadać dużo większy potencjał niż zdołała go wykorzystać autorka. Rozpoczynając lekturę „Więzów krwi”, miałem zatem nadzieję, że Patricii Briggs uda się kontynuować to, co było najlepsze w jej debiutanckiej książce, a równocześnie zaskoczy nas kilkoma nowymi pomysłami. I owszem książka zaskakuje – szkoda tylko, że negatywnie.

Pierwszą rzeczą, która należy wytknąć autorce to ociężałe tempo fabuły. Owszem, początek jest obiecujący – główna bohaterka ma towarzyszyć wampirowi Stefanowi w pewnym spotkaniu. Niby nic niebezpiecznego, ale jak to zwykle bywa, sprawy szybko się komplikują. Niestety ów wątek bardzo szybko schodzi na dalszy plan, a o wiele ważniejsze staje się romansowanie Mercedes Thompson z dwoma wilkołakami. Wygląda to mniej więcej tak: około trzydziestu stron wartko prowadzonej akcji, kolejnych siedemdziesiąt poświęconych życiu sercowemu bohaterki, później fabuła lekko przyśpiesza na jeden, dwa rozdziały i ponownie błądzi w meandry uczuć. Nawet końcówka, poprowadzona w nieco żywszym tempie, nie jest w stanie rozwiać oparów nudy unoszących się nad książką. Gdyby chociaż wątek romansowy był nieco ciekawszy.

Ona jedna, ich dwóch; w porywach do trzech, jeśli potraktujemy na serio pewne aluzje Stefana. Z jednej strony władczy macho, z drugiej jej pierwsza, młodzieńcza miłość. Obaj silni, przystojni, gotowi dać się za nią zabić. Ona rozdarta, kiedy już skłania się do jednego, jakieś wydarzenie powoduje, że znów trafia do punktu wyjścia. I pewnie pozostanie w nim jeszcze przez pewien czas (czytaj – kilka tomów), a wątek miłosnego trójkąta będzie stanowił jeden z najważniejszych wątków całego cyklu. Otwartą kwestią jednak pozostaje, czy scenografia fantastyczna jest konieczna przy pisaniu romansów. Z drugiej strony sukces książek Stephenie Meyer sugeruje, że istnieje spore zainteresowanie czytaniem o nietypowych związkach. Szkoda tylko, że w wypadku Briggs wykorzystanie tego tematu odbywa się ze szkodą dla reszty fabuły i całej książki.

Co oprócz miłosnych rozterek Mercedes Thompson oferują nam „Więzy krwi”? Sporo miejsca zajmują opisy chmary, czyli lokalnej społeczności krwiopijców. Wampiry u Briggs klasycznie unikają promieni słonecznych, srebra oraz wszelakich symboli wiary. Posiadają też magiczne zdolności: potrafią czytać w myślach i przywabiać ludzi samym spojrzeniem. Ciekawostką jest utrzymywanie przez każdego z wampirów menażerii – grupy ludzi, która służy im za podręczną jadłodajnię. Jak widać, pisarka nie wprowadza nowej jakości do rozpowszechnionego wizerunku potomków Draculi.

Nie można jej natomiast odmówić braku chęci rozbudowy stworzonego przez siebie świata. Ciekawie zapowiadał się wątek policyjnego śledztwa prowadzonego wśród nieludzi czy dylematy rodziców córki pogryzionej przez wilkołaka. Niestety wszystkie poboczne wątki są traktowane po macoszemu i gubią się między kolejnymi miłosnymi rozterkami głównej bohaterki.

Zarówno „Zew księżyca”, jak i „Więzy krwi” idealnie wpisują się w modę na romanse z wampirem/wilkołakiem w tle. Czy uda im się zdobyć podobną rzeszę czytelników jak „Zmierzch”? Nie wiem. Wszystko będzie zależeć od samej Briggs – czy zdecyduje się postawić na klasyczne urban fantasy, czy też górą będzie nietypowy trójkąt miłosny. Na razie wiele wskazuje, że wybrała drugą opcję.


Ocena: 5/10
Tigana - 2009-01-19, 11:54
:
Paweł Kornew - "Sopel"

„Sopel” to kolejna rosyjskojęzyczna powieść wydana przez „Fabrykę Słów”. Książka co prawda ukazała się w dwóch tomach, ale stanowią one integralną całość .
Tytułowy Sopel to mieszkaniec Przygranicza – krainy położonej, gdzieś koło naszego świata. Biorąc zaś pod uwagę, panujący tam klimat i fakt, że zdecydowana większość przebywających tam ludzi to Rosjanie można pokusić się o umiejscowienie jej w okolicach Syberii.
Większość losób trafiła tam przypadkowo – wystarczyło nieopacznie pomylić drogę czy wyjść z pociągu na nieistniejącej stacji. Nagle nasza rzeczywistość znika i zastępują ją nieprzyjazne Pogranicze. Czy owo przeniesienie to kara, nagroda czy tylko zrządzenie losu tego do końca nie wiadomo. Zresztą autor bardzo oszczędnie wydziela wszelakie informacje o początkach stworzonego przez siebie świecie, co przywodzi na myśl Jacka Piekarę i pierwsze tomy jego cyklu inkwizytorskiego. W obu wypadkach mamy także do czynienia z narracją pierwszoosobową – stąd też wszystkie informacje dotyczące krainy są porozrzucane po całej powieści, ewentualnie otrzymujemy je w sytuacji, gdy Sopel objaśnia jakiś reguły mniej doświadczonym towarzyszom. Ogólnie można odnieść wrażenie, jakby autor nie do końca miał dopracowane wszystkie szczegóły i zamiast jasnych odpowiedzi woli robić uniki. A pytań jest mnóstwo. Mnie na przykład zaintrygowała kwestia skąd wzięły się całe bazy wojskowe wyposażone w ciężarówki i dżipy. Czyżbyśmy mieli do czynienia z czymś na podobieństwo „Trójkąta bermudzkiego”?
Omawiając świat Przygranicza warto zauważyć na wszechobecność magii. Kornew stworzył bowiem krainaę, gdzie magia i ludzie koegzystują ze sobą. Widać w tym aspekcie iście tytaniczną pracę autora, który dzieli osoby posiadające magie na kilka odrębnych kategorii min magowie, czarodzieje, alchemicy, a każdej z nich narzuca specyficzne uwarunkowania. Na przykład magowie są uzależnieni od miejsc mocy i niechętnie zmieniają swoje miejsce zamieszkania; czarodzieje za to są bardziej odporni na zakłócenia pól magii wywołane przez urządzenia elektryczne.
Do tego należy dodać menażerię najróżniejszych potworów począwszy od znanych wszystkich wampirów, zombie po przez topielce aż do lodowych czerwi czy mgielniaki. Zabrakło mi tylko jakiś, stworzeń, które były bardziej przychylne człowiekowi. Inna sprawa, że surowy północny klimat nie sprzyja łagodnemu usposobieniu.
Podobnie jak faunę równie z autor pietyzmem odtwarza warunki życia codziennego na Przygraniczu: system monetarny, sieć zależności pomiędzy poszczególnymi frakcjami, handel wymienny. Warto również zwrócić uwagę, że Kornew w swojej powieści stworzył prawdziwy raj recyklingowy, gdzie każda rzecz jest wielokrotnie przerabiana i modernizowana, ubrania cerowane, a najwartościowsze przedmioty używane, aż do całkowitego wyeksploatowania. Stad też nie dziwią liczne sceny przeszukiwania zwłok zmarłych wrogów, a nawet przyjaciół – wszystko ma swoja wartość : i zapalniczka, i amulet, ale i para butów czy lekko dziurawa kurtka.
Brak odpowiednich surowców i technologii ma swoje wymierne przełożenie na metody walki. Broń palna jest bardzo cenna, a naboje jeszcze cenniejsze. Nie używa się więc rzadkich typów pistoletów czy karabinów stawiając na rodzime , czyli rosyjskie, makarowy i kałasznikowy. Wysokie ceny powodują także, iż coraz powszechniejsze staje się rezygnacja z nowoczesnego uzbrojenia na rzecz łuków, miecze czy magicznych buław.
Nie można także nic zarzucić tempie prowadzonej fabuły. Dzieje się dużo, miejscami nawet za dużo. Sopel jest osobą przyciągającą kłopoty i gdziekolwiek się uda wpada w tarapaty. Obojętnie czy będzie to wypad do baru czy patrol zawsze znajdzie się ktoś z kim ma niewyrównane rachunki. W rezultacie otrzymujemy solidna dawkę strzelanin, bójek i pogoni. Mam natomiast zastrzeżenia co do samej fabuły powieści – przez większą część książki wydaje się ona podążać w niewiadomym kierunku, a główną osią intrygi wydaje się być kolejne próby wyprawienia zabicia Sopla. Dopiero pod sam koniec poszczególne elementy układanki tworzą jedną całość; przy czym samo wyjaśnienie intrygi jest, moim zdaniem, mocno wydumane, a fabuła staje się nielogiczna.
„Sopel” to specyficzna książka. Autor z jednej strony pokazuje, że potrafi zadbać o drobiazgowe wykreowanie świata, a równocześnie sprawia wrażenie zagubionego, gdy ma przejść do ogółu. Jeśli jednak przymkniemy oko na pewne niedostatki fabuły, a wspomniane wyżej niedopowiedzenia uznamy za niewielką wadę to przyjemność płynąca z czytania będzie naprawdę duża. No i zima za oknem, w porównaniu ze skutym mrozem Przygraniczu, nie wyda się już tak straszna.

Ocena 6/10
Beata - 2009-01-21, 21:52
:
Piotr Patykiewicz - "Wąska ścieżka czarownicy"

W Dolinie Kościeliskiej w Tatrach pod wapienną Skałą Pisaną znajduje się jedno z trzech wejść do Jaskini Wodnej pod Pisaną. Jaskinia nie jest udostępniona turystom – aby wejść do wnętrza, trzeba brodzić po pas w zimnej wodzie. Nad wejściem Juliusz Bełtowski w 1896 roku wykuł – dziś już słabo widoczną – płaskorzeźbę rycerza. Dlaczego? Bo to tutaj właśnie – zgodnie z jedną z wersji legendy1) – śpią rycerze króla Bolesława Śmiałego, którzy wciąż oczekują na wezwanie. A raczej spali – do czasu, gdy Marylka, bohaterka „Wąskiej ścieżki czarownicy”, nie zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem…

Pomysł wykorzystania i rozwinięcia legendy o śpiących rycerzach i oparcia na niej całej opowieści bardzo mi się spodobał, szczególnie, że i inne elementy magii ludowej są w książce obecne: kwiat paproci zwodzi na manowce, czarny kot służy do przywoływania demonów... Akcja książki umieszczona została w czasach II wojny światowej, co determinuje pojawienie się w małej górskiej wiosce reprezentantów walczących potęg, rywalizujących o zyskanie kontroli nad mocą rycerzy oraz przedstawiciela tajemniczego kościelnego stowarzyszenia, który nie cofnie się przed niczym, aby temu zapobiec. Marylka, nastoletnia córka leśniczego i czarownicy, zostaje przez los wplątana w tę rozgrywkę. Musi dokonać wyboru między złem i… złem. Balansuje na krawędzi. Każda podjęta przez nią decyzja, każde działanie, wymaga poniesienia konsekwencji, prowadzi do kolejnych dylematów. Faktycznie, czarownice kroczą wąską ścieżką.

Mnogość przeplatających się wątków, ciekawe rozwinięcie, a raczej zakończenie legendy o śpiących rycerzach (skoro już „wytropiłam” jaskinię, to mam ochotę poszukać pozostałości leśniczówki), wiarygodne portrety psychologiczne większości bohaterów, a przy tym urok folkloru ludowego i obecność magii powinny gwarantować dobrą zabawę przy lekturze. Powinny. Niestety, odniosłam wrażenie, że wątki prowadzone i zamykane są nie tyle na siłę, co ze zbyt wielką precyzją, całość fabuły potraktowana jest zbyt analitycznie. W efekcie wydawało mi się, że w książce jest kilka punktów kulminacyjnych, z których każdy mógłby prowadzić do zakończenia. I – gdy już byłam pewna, że to koniec opowieści – ze zdumieniem odkrywałam, że autorowi jeszcze coś zostało do powiedzenia, że jeszcze jakiś kolejny wątek należy domknąć, jeszcze czyjeś losy wyjaśnić. Nie ukrywam, że zmęczyły mnie te quasi-zakończenia, choć z formalnego punktu widzenia nie można ich uznać za błędne.

„Wąska ścieżka czarownicy” jest dobra we fragmentach. Bardzo wiarygodnie i z dużym wyczuciem przedstawione są wzajemne relacje leśniczego Spodziei z córką, groteską pachnie nadanie demonicznemu dziecku wdzięcznego imienia Józio, znakomita jest scena uwolnienia przez Marylkę niewidomych strażników jaskini, z sentymentem odmalowana postać wiejskiego proboszcza – duchowego przewodnika, rozumiejącego swoich parafian, pełnego tolerancji dla lokalnych wierzeń. Natomiast główny wątek książki nieco mnie rozczarował – obudzeni zostali śpiący rycerze, straszliwa potęga mogąca odmienić oblicze świata i… co się wydarzyło? Ano, niewiele… magiczni rycerze odparli jeden szturm, strącili kilka samolotów… i już, koniec misji. Także konstrukcja postaci Marylki budzi moje wątpliwości. Zagubiona psychicznie nastolatka, przed którą ojciec ukrywa, że jej matka była czarownicą, półsierota wychowywana w mieście przez nielubianą ciotkę, w końcu odkrywa, że dysponuje dziedzicznymi zdolnościami magicznymi. I nagle – zupełnie jakby wypiła eliksir mądrości i zdobyła doświadczenie niezłego taktyka – wie, co robić, jak osiągnąć cel, zna zaklęcia, potrafi przewidzieć konsekwencje. A działa w stresie, ze świadomością olbrzymiej odpowiedzialności – nie tylko za siebie, ale i za innych mieszkańców wioski. Zaczyna wprowadzać w życie własne plany i… albo wszystko jej się udaje, albo korzysta z przygotowanego zawczasu rozwiązania alternatywnego.

I na koniec to, czego brak mi najbardziej doskwierał. W opowieści Piotra Patykiewicza brak magii języka, uroku i nastroju ludowej opowieści. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka napisana jest niepoprawnym językiem, że styl gdzieś szwankuje. Absolutnie – nie. Język utworu jest jak najbardziej poprawny, w książce nie ma błędów ani literówek. Ale… jest to język zwykły, codzienny, prozaiczny, nieuwodzący czytelnika. I w całej opowieści taki sam2). Tymczasem przy oparciu całej fabuły o legendę o śpiących rycerzach i magię ludową aż się prosi – tak myślę – choć kilka fragmentów nastrojowych, oddających majestat gór i spokój lasu… trochę sentymentu w opisach, odchodzących wszak już w niepamięć, ludowych wierzeń… szczypta folkloru góralskiego…

Podsumowując, „Wąska ścieżka czarownicy” jest oparta na atrakcyjnym pomyśle i oferuje całą galerię postaci obdarzonych najróżniejszymi cechami charakteru. Jednym słowem – ma potencjał. Niestety, nie spełnia w całości oczekiwań, które rozbudza – wobec przedstawionych powyżej zastrzeżeń, nie mogę ocenić tej książki na więcej niż 6/10.

1) W oparciu o informacje z „Tatr polskich” autorstwa Józefa Nyki.
2) Z wyjątkiem jednego dialogu z udziałem Ślązaka.
Ł - 2009-01-23, 17:32
:
Eugeniusz Dębski - Tamta Strona Czasu"

Dębski wybrał bardzo dobrą formułę kontynuacji przygód Owena Yeatsa. Pierwsze strony właściwie z miejsca rzucają nas w wir wydarzeń, nie dając żadnych wskazówek o początku historii. Dopiero później cofamy się i widzimy akcję aż do punktu książkowego prologu. Powieść można spokojnie czytać bez znajomości pierwszej części1), którą „Tamta strona czasu” umiejscawia raczej w dalszej niż bliższej przeszłości. Odwołania naturalnie występują, ale bez pozbawienia „Tamtej strony czasu” autonomiczności fabularnej. W związku z czym brak tu jakiekolwiek tasiemcowatości i jeśli ktoś miałby ochotę zacząć ten cykl od części drugiej – droga wolna. Same odwołania mają jednak często charakter autorskiego mrugnięcia okiem, smakowitych rodzynków. Dlatego choćby po to warto trzymać się chronologii.

Mimo iż druga część bazuje na bardzo podobnym schemacie historii jak pierwsza, czyli detektyw kontra wielki spisek, scenariusz jest tu rozegrany lepiej warsztatowo – spójniejszy, z wyraźnym, unikającym przestojów tempem. Sam wstęp, którego charakter opisałem wyżej, spełnia swą rolę lepiej niż dość leniwy początek części pierwszej. Łatwiej się też utożsamić z bohaterem, który w przeciwieństwie do pierwszej części występuje bardziej w roli atakowanego niż atakującego (który nie z każdego swojego pomysłu spowiadał się przed czytelnikiem). Mimo wszystko i tak w rezultacie otrzymujemy podobnie poprowadzoną i rozwiązaną fabułę. Gdyby opisywana historia była koniem, który ciągnie ten wózek, to tę paralelność uznałbym za wielką wadę. Poza tym cały plan książkowych szwarccharakterów, podobnie jak w przypadku części pierwszej, również sprawia wrażenie nieco zbyt naiwnego. Ale powtarzając za recenzją „Tamtej strony świata” – to na osobistym uroku Owena Yeatsa opiera się książka.

A Yeatsowi z ksiązki na książkę humor się wcale nie stępił – ba, chyba nawet mamy do czynienia z odwrotną tendencją. Jego komentarze, występujące częściej w przemyśleniach niż w dialogach, nieraz wywoływały mój autentyczny uśmiech. Dębski z jeszcze większym dystansem podchodzi do konwencji, w jakiej tworzy. Poprzez usta książkowych postaci, nawet samego Yeatsa, padają słowa na temat tego, jak postać detektywa-twardziela ma się do rzeczywistości. Ma się nijak, przeczy statystyce. Wszystko to jednak podane z wielką swobodą, bez dramatów wewnętrznych za to z lekko cynicznym półuśmiechem. Nic dziwnego, że autor sam mocno utożsamia się z głównym bohaterem2) – zawadiackość, beztroska, upór i poczucie humoru wykazywane także w perspektywie rychłej śmierci to stałe atrybuty chłopięcego wanna-be. I dziewczęcego wanna.

Podsumowując – „Tamta strona czasu” jest książka lepszą od poprzedniej części (którą oceniłem pozytywnie), ale z drugiej strony ów postęp przejawia się w drobnym ulepszeniu poszczególnych elementów książki z osobna, nabraniu dystansu do konwencji, nie ma natomiast żadnych przełomów. Nazwałbym tę powieść na swój sposób niezobowiązującą, ale w innym sensie niż zazwyczaj chrzci się tym przymiotnikiem różnorakie czytadła. Dębski nie zobowiązuje nas wymyślnym światem czy karkołomną fabułą. Od razu pokazuje nam się od najlepszej strony gawędziarza, który stroni od inteligenckich spekulacji, nie szczędząc jednak inteligentnych, życiowych uwag. Snuje gangsterską historię i nie eksperymentując, prezentuje się na każdej stronie jak najlepiej potrafi. W związku z czym jest to książka, do której chce się wrócić, mimo bycia świadomym braku jakiekolwiek innowacyjności z jej strony w stosunku do części pierwszej, i szerzej – całego gatunku kryminałów SF.

1) Co by się nie powtarzać, odsyłam do swojej poprzedniej recenzji.

2) „Owen Yeats” to również pseudonim pisarza, którym sygnowane były jego niektóre wczesne wydawnictwa.
Tigana - 2009-01-25, 23:20
:
Mike Carey „Błędny krąg”

Mike Carey jest znany głównie jako twórca scenariuszy komiksowych, m.in. do tak kultowych pozycji jak „Lucyfer” i „Hellblazer”. I nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie w trakcie prac nad tym ostatnim narodził się pomysł powołania literackiego odpowiednika Constantine’a – Feliksa Castora, egzorcysty i prywatnego detektywa w jednej osobie.

„Błędny krąg” to już druga wizyta we współczesnym Londynie, gdzie obok demonów, wilkołaków i duchów żyją zwykli ludzie. W świecie, gdzie magia nie jest czymś niezwykłym, a w parlamencie toczą się burzliwe debaty na temat praw nieumarłych, zawsze znajdzie się praca dla ludzi pokroju Castora. Wywołanie ducha zabitego przestępcy czy odnalezienie zaginionej osoby to dla niego chleb powszedni. Niestety zgodnie z mottem swojego literackiego przodka Philipa Marlowe’a ("Kłopoty to moja specjalność) kolejne sprawy powodują, że życie egzorcysty raz po raz znajduje się w niebezpieczeństwie. Nie inaczej będzie i tym razem. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin Castor staje się „mrocznym obiektem pożądania” dla gangsterów, organizacji fanatycznych katolików i bliżej niesprecyzowanego zła. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach to dopiero początek.

Pierwsze strony „Błędnego kręgu” to niejako wprowadzenie do świata, w którym funkcjonuje Feliks Castor. W kilku zdaniach autor przypomina główne założenia stworzonego przez siebie uniwersum, dowiadujemy się kim jest główny bohater i na czym polegają jego umiejętności. Zabieg ten może i jest nieco męczący dla czytelników poprzedniej książki, ale dla osób nieznających „Mojego własnego diabła” – przydatny. W miarę rozwoju akcji autor umiejętnie dodaje nowe elementy („Kolektyw”, Oriflamma), a równocześnie w bardzo ciekawy sposób rozwija znane już motywy (sukub Juliet, Asmodeusz). Mnie najbardziej przypadł do gustu wątek dotyczący reakcji dostojników kościelnych na zachodzące zmiany. Z jednej strony udają, że nic się nie stało, z drugiej – szykują zbrojne ramię Kościoła w oczekiwaniu na nadchodzący Armaggedon.

Jednakże największą zaleta książki jest bez wątpienia Feliks Castor. Cyniczny, niepokorny i nigdy niedający za wygraną. Równocześnie osoba na swój specyficzny sposób wrażliwa i honorowa, a także autor wielu świetnych one-linerów. Oglądanie świata z jego perspektywy (mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową) to prawdziwa przyjemność dla miłośników czarnego humoru. Trudno byłoby mi odnaleźć drugą taką postać, przynajmniej wśród ostatnio przeczytanych książek, która nawet w obliczu śmierci nie marnuje okazji by zabłysnąć błyskotliwą ripostą. Nie oznacza to jednak, że Feliks pokonuje wrogów jedynie sarkazmem – Castor potrafi zrobić użytek z pięści, a i szare komórki działają u niego bez zarzutu.

Szkoda tylko, że w „Błędnym kręgu” zawodzi to, co stanowi, przynajmniej dla mnie, clou całego kryminału – intryga. Po pierwsze wyraźne jest tu przesunięcie pewnych akcentów – w „Moim własnym diable” jej podłoże było bardziej kryminalne, tutaj zdecydowanie metafizyczne. Dla jednych będzie to zaleta, jednak dla mnie było wadą. Świat wymyślony przez Careya daje, w moim odczuciu, o wiele większe możliwości niż snucie kolejnej opowieści o zabawach z siłami nieczystymi.

Idźmy dalej – o ile w pierwszej odsłonie cyklu zagadka kryminalna stała na dobrym poziomie i prawie do końca czytelnik nie był w stanie poskładać wszystkich kawałków układanki, tutaj rozwiązanie staje się jasne po mniej więcej dwóch trzecich objętości książki. Co gorsza, czytelnik jest w stanie domyślić się większości rzeczy już dużo wcześniej. Na minus zapisałbym też formę, w jakiej poznajemy rozwiązanie – monolog jednego z bohaterów.

Mimo to „Błędny krąg” należy zaliczyć do udanych pozycji. Książka powinna przypaść do gustu zarówno wielbicielom urban fantasy, kryminału, a także miłośnikom postaci Constantine’a. Nieszablonowy bohater, magiczny Londyn, mnóstwo czarnego humoru – czy można chcieć coś więcej? Można, ale na to przyjdzie nam poczekać, przynajmniej do trzeciego tomu.

Ocena 7/10
Maeg - 2009-01-26, 00:34
:
Samo Ostrze, Joe Abercrombie

Od dnia gdy Biblionetka uparła się by z fantasy do czytania polecać mi tylko Eirksona i Martina, muszę na własną rękę poszukiwać nowych książek. Tak było z Abercrombim. Wybrałem się któregoś dnia na rekonesans po zachodnich stronach traktujących o fantastyce i na jednym z forów w temacie o debiutantach przewijały się głównie trzy nazwiska. Lynch, Rothfuss i Abercrombie. Lyncha już znałem, Rotfhussa poznałem we wrześniu, a w grudniu po dłuższym oczekiwaniu w moje ręce trafiło Samo Ostrze Abercrombiego.

Pierwszą rzeczą na którą zwróciłem uwagę jeszcze w trakcie lektury to sposób prezentowania czytelnikowi historii. Widać tutaj wyraźny wpływ Martina. Ta sama zasada - krótkie rozdziały poświęcone głównie konkretnemu bohaterowi. Ów sposób opowiadania historii to jeden z tych detali dzięki którym tak dobrze wspominam lekturę Gry o tron. Oczywiście wciąż pozostają detalami, ale często to właśnie dzięki takim smaczkom książka z przeciętnej staje się pozycją ciekawą. Abercrombie nie jest (mam nadzieje, że jeszcze nie jest) wirtuozem pióra jak Martin. Pod tym względem obie pozycje trochę dzieli, choć nie jest to przepaść której młody autor nie miał by szans nigdy przebyć.

Zawsze zastanawia mnie jak w skrócie przedstawić początkowy zarys fabuły i za każdym razem dochodzę do wniosku, że robię krzywdę książce. Sztuką jest w kliku zdaniach tak zarysować wydarzenia z kart powieści aby nie wyrządzić jej krzywdy. Czasem jak czytam recenzje już znanej mi pozycji, wiem że taki opis wydarzeń wcale by mnie nie zachęcił, a na dodatek słabo współgra z tym co naprawdę oferuje nam autor. Ale nie piszę tego by się wykręcić od przedstawienia pokrótce fabuły, ot tylko ostrzegam.

Dobre czasy Unii powoli się kończą, wrogowie rosną w siłę i nie zamierzają żyć z nią w pokojowych warunkach. W samej Unii też sytuacja nie przedstawia się zbyt kolorowo. Król, który niezbyt nadaje się do rządzenia to jedna z bolączek. W tych warunkach poznajemy kapitana Jezala dan Luthara, młodego arystokratę który przygotowuje się do turnieju szermierczego. Nie jest on faworytem do zwycięstwa, choć ma swoich zwolenników. Logen Dziewięcioplacy to barbarzyńca cieszący się sławą wśród swoich pobratymców. Jego niepokorny charakter doprowadził do tego że nie jest jednak zbyt mile widziany w swoich stronach. Na koniec zostawiłem sobie najciekawszą postać jaką Abercrombiemu udało się stworzyć. Inkwizytor Sand dan Glokta gdyż to o niego chodzi, jest taką perełką, czy detalem o którym wspominałem wcześniej. Poza tą trójką bohaterów autor przedstawia nam dość sporą grupę innych postaci. Uniknął on pewnych powieleń, postacie są barwne a nawet pokusił bym się na stwierdzenie, że zostały starannie odmalowane.

To co najważniejsze dla fantasy to akcja. Tutaj też nie można narzekać. Brak przestojów, wszystko w miarę żwawo posuwa się do przodu. Mamy w Samym Ostrzu trochę pojedynków, pościgów czy magii. Nie zabrakło też miejsca dla tajemnic, miłości i szczypty humoru. Czyli wszystko co dobra powieść fantasy powinna w sobie zawierać. Fabuła nie jest też przesłodzona, o co to, to nie. Świat wykreowany przez Abercrombiego jest bezwzględny, brutalny i nie ma tu miejsca na litość. Proszę nie spodziewać się jakiś odkrywczych rozwiązań fabularnych. Autor jednak dobrze radzi sobie z tymi znanymi od lat i szansa na nudę jest znikoma.

Szukasz dobrej powieści fantasy? Przeczytałeś już wszystko co do tej pory napisali Martin i Erikson? Chcesz się dobrze bawić podczas lektury, nie ziewać gdy bohaterowie enty raz biadolą nad swoim losem zamiast działać? Samo Ostrze jest dla Ciebie. A może chcesz się przekonać, że fantasy jednak nie skonało? Ty też jesteś osobą która może sięgnąć po tę pozycję. I zapamiętajcie te nazwiska; Lynch, Abercrombie i Rothfuss. To do nich należy przyszłość tego gatunku.

Komentarze miele widziane w tym miejscu :P
Maeg - 2009-01-27, 23:05
:
Zadra, Krzysztof Piskorski

Zadra Krzysztofa Piskorskiego, w związku z informacjami zawartymi w opisie, wydawała się pozycją, na którą warto zwrócić uwagę. Opis wywołał skojarzenia z Wiekami światła Iana R. MacLeoda. Przez głowę przemknęła nieśmiało myśl, że może oto przede mną polska odpowiedź na książkę brytyjskiego pisarza. W końcu ether od eteru różni się tylko jedną literą, a epoki, w których osadzono fabuły obu książek, nie są zbyt odległe. Dlatego w początkowej fazie lektury wciąż powracały porównania z Wiekami światła. A to, na przykład, podobny sposób wprowadzenia czytelnika w historię opowiedzianą w książce, a to – wspomniany ether, który odmienił bieg historii.

Piskorski przenosi nas do XIX wiecznej Francji, gdzie Napoleon dzięki etherowi i swoim zdolnościom utrzymał się przy władzy i panuje nad częścią Europy. Ether odkrył przed cywilizacją Nową Europę, kopię świata, który znają mieszkańcy tamtej epoki, z tym że kopię dziką i prawie opuszczoną. Świat ten poznawać będziemy głównie dzięki pułkownikowi Stanisławowi Tycowi, polskiemu oficerowi francuskiej armii. Napoleon zaniepokojony pogłoskami o próbach zawładnięcia przez wrogie państwa możliwościami, jakie daje ether, postanawia wysłać armię do Nowej Europy. Przez tę decyzję Tyc wyrwany zostaje ze swego sielskiego codziennego życia. W tym samym czasie Dalmont, młody naukowiec, daje się wplątać w pozornie niewinną sprawę, która jednak po jakimś czasie z uwagi na pewne wydarzenie, zmienia jego spokojne życie.

Mocną stroną Zadry okazała się fabuła. Mamy dwa główne wątki, a gdyby się zastanowić, to może nawet dwa i pół. Najważniejsze dla powieści są historie Stanisława Tyca i Maurice’a Dalmonta. To perypetie tej dwójki najczęściej śledzimy. Do tego dochodzi historia Natalie, jednak w tym przypadku można postawić zarzut, że niewiele wnosi do fabuły. Choć w ramach usprawiedliwienia wypada zauważyć, że prolog daje nadzieję na zmianę tej sytuacji w drugim tomie powieści. Jest jeszcze sporo wątków pobocznych, dzięki którym zyskujemy więcej informacji o intrydze. Wiąże się z tym też pewna obawa, czy autor poradzi sobie w drugiej części z ich sensownym pozamykaniem. Fabule powieści nie mam praktycznie nic do zarzucenia, ponadto czyta się książkę z przyjemnością, nic podczas lektury nie zgrzyta. Wprawdzie zwroty akcji nie zaskakują tak, jak pewnie chciałby tego autor, ale to jeszcze nie powód, by narzekać.

Sprawy mają się jednak inaczej z tym, co mogło okazać się najmocniejszą stroną powieści Piskorskiego, a okazało się tylko dobrze opisanym tłem wydarzeń. Zbyt mało miejsca autor poświęcił etherowi; otrzymaliśmy tylko skrawki informacji, jak wpłynął on na życie ludzi. Nie dowiadujemy się, czy więcej było z niego pożytku, czy wręcz przeciwnie. Nie wiemy, czy wpłynął on w jakikolwiek sposób na system społeczny. Brakło mi też bardziej szczegółowego odmalowania świata przedstawionego. Zwłaszcza Nowej Europy, która otwierała przed autorem możliwości wykreowania żywego, fascynującego świata. Listy Tyca do Natalie, jego narzeczonej i siostry Maurice’a Dalmonta oraz opisy oficera Legii Nadwiślańskiej to trochę za mało. Pochwalić zaś trzeba umiejętną, lekką stylizację na język z epoki i postacie pierwszoplanowe, które autor nakreślił w przekonujący sposób. Nie zlewają się one w jeden typ bohatera, pozostają rozróżnialne. Ponadto można się z nimi solidaryzować, można też czasem przeklinać ich naiwność czy nierozsądne posunięcie. Trochę gorzej jest z bohaterami drugoplanowymi, choć i tutaj uda się wyróżnić ciekawe kreacje – choćby Elenę Rostov, rosyjską arystokratkę mieszkającą w Paryżu, doskonałą dyskutantkę o bystrym umyśle.

W chwili, gdy porzuciłem próby porównania Zadry do Wieków światła, zacząłem dostrzegać więcej pozytywów. Nie pierwszy raz przekonuję się, że oczekiwania, jakie żywi się wobec tekstu przed lekturą, potrafią zaważyć na końcowej ocenie. Pierwsza część Zadry to dobra przygodowa książka, urozmaicona steampunkową konwencją. Bez fajerwerków, ale czas jej poświęcony nie będzie zmarnowany.
Tigana - 2009-01-31, 13:07
:
Graham Masterton „Bazyliszek”

Graham Masterton jest zafascynowany Polską, jej kulturą, historią. Źródeł tego oczarowania upatrywałbym się w dwóch sprawach: polskich korzeniach jego żony oraz wielkiej popularności jaką pisarz cieszy się w naszym kraju. O ile gdzie indziej Masterton to jeden z wielu autorów horrorów, u nas bezapelacyjny nr 1. o czym świadczą kolejne wznowienia jego wcześniejszych utworów, jak i światowe prapremiery najnowszych. Nic dziwnego, że od czasu do czasu pisarz chcąc się odwdzięczyć wiernym czytelnikom, pisze książki, których akcja jest bezpośrednio osadzona w Polsce („Dziecko ciemności”) lub nawiązujące do epizodów z historii naszej ojczyzny („Anioły chaosu”) Tak jest również z „Bazyliszkiem”. Szkoda tylko, że w tym wypadku można odnieść wrażenie, iż Masterton wyświadczył nam iście „niedźwiedzią przysługę”.
Na początek słów parę o wydaniu. Na obwolucie widnieje klimatyczna ilustracja pyska bazyliszka będąca jedną z nielicznych zalet książki. Nie wiele złego można powiedzieć o tłumaczeniu – Masterton pisze prostym językiem i tłumacz nie ma tu wielu możliwości, by wzbudzić kontrowersje. Tym bardziej, że znaków firmowych angielskiego pisarza tj scen łóżkowych, tudzież realistycznych opisów wypruwania flaków w „Bazyliszku” nie znajdziemy.
O wiele gorzej przedstawia się już sprawa z okładkowym blurbem. Wydawcy tak bardzo zależało na podkreśleniu faktu, iż część akcji powieści rozgrywa się w Krakowie, że ujawnia on treść dwóch trzecich utworu. Jeśli zatem ktoś chce dowiedzieć się, jakie książka ma zakończenie, a nie ma za wiele czasu, to proponuję po przeczytaniu blurba otworzyć książkę na stronie 206 i kontynuować lekturę.
Kraków uważany jest przez wiele osób za miasto magiczne, niezwykłe. Szkoda tylko, że nie w „Bazyliszku”. Czytelnik dowiaduje się, że jest tam Wawel, rynek (z przepięknymi Sukiennicami i kościołem Mariackim), kiedyś żył tu smok, u „Wierzynka” serwują raki (i sarni comber), a najlepszym miejscem do zabawy jest nocny klub „Frantic”. Podobnych informacji dostarcza każdy przewodnik po Krakowie i odniosłem nieodparte wrażenie, że właśnie stamtąd Masterton czerpał informacje do książki. Na dobrą sprawę, gdyby akcja „Bazyliszka” rozgrywała się w każdym innym mieście powieść nic by na tym nie straciła, a może i zyskał.
Analizując polskie wątki „Bazyliszka”, zauważyłem jednak pewną zaletę, zmianę na lepsze. We fragmentach rozgrywanych w Krakowie znalazłem tylko jedną wzmiankę o wszechobecnym zapachu gotowanej kapusty, co w poprzedniej „polskiej” książce („Dziecku ciemności”) autor czynił nagminnie.
Polacy zostali ukazani mało interesująco – w książce występuje dwóch przedstawicieli naszego narodu. Jednym z nich jest Rafał Jaślewicz, właściciel pożółkłych od tytoniu zębów, starego (przedwojennego?) prochowca, który z pensji pracownika muzeum urządza mini bankiet u Wierzynka. Jest też znachorka Zofia, ale ona pojawia się w książce tylko na moment, na dodatek nie różni się od innych kobiet obdarzonych zdolnościami parapsychicznymi, które bardzo często występują w książkach Mastertona.
Co do fabuły – historia naukowców pragnących odtworzyć mityczne stworzenia dla ratowania ludzkiego życia (komórki macierzyste itp.) jest strasznie naiwna i mało logiczna. Chociażby kwestia znalezienia odpowiednich funduszy czy miejsca na prowadzenie badań. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że część opisanych w książce eksperymentów jest mocno nieetyczna, ale zawsze znajdą się osoby, które dla pieniędzy zrobią wszystko. Tymczasem autor próbuje przekonać czytelnika, że lepiej „produkować” bazyliszki domowymi metodami w ciągłej obawie przed policją.
Często fabułę książek Mastertona ratowała rozbudowana warstwa legendarna np.: wierzenia Indian Ameryki Północnej (cykl „Manitou”) czy folklor Europy Środkowej („Ciało i krew”).Niestety, autor nie rozbudował wątku genezy bazyliszka i jedynie raz czy dwa wspomniał o fikcyjnej „Czarnej księdze” Wincentego Kadłubka i związanej z nią historią . Można również autorowi zarzucić, że autor nie odrobił dokładnie pracy domowej – w Polsce bazyliszek jest związany raczej z Warszawą, a nie z Krakowem.
Sytuacji nie poprawiają bohaterzy. Naukowiec niewidzący niczego poza własną pracą, dociekliwa dziennikarka, zbuntowany nastolatek – wszyscy są stereotypowi i nie posiadają rozbudowanej osobowości. Jeśli dodamy do tego nudną, rozwlekłą fabułę i wspomnimy, że w trakcie lektury horroru Mastertona odczuwanie lęku jest praktycznie nie możliwe, to dostaniemy pełen obraz nieudanej powieści.

„Bazyliszek” należy do najsłabszych książek w dorobku Mastertona. Szwankuje w nim wszystko, zalet trudno się dopatrzeć. Jeśli angielski pisarz chciał w ten sposób uhonorować Polskę, to nazwałbym jego działania sabotażem. I tylko bazyliszka żal.

Ocena 2/10

Tigana - 2009-02-02, 01:02
:
Jeffery Deaver "Spirale grozy"


„Spirale grozy” to już drugi na naszym rynku zbiór opowiadań amerykańskiego mistrza thrillerów Jeffery’a Deavera. Podobnie, jak w przypadku „Spirali strachu”, i tym razem otrzymujemy szesnaście utworów łączących w sobie cechy kryminału i thrillera.
Cechą charakterystyczna dla twórczości Deavera jest umiejętność zaskakiwania czytelników. Każde z prezentowanych opowiadań pisarz zaczyna dość standardowo , najczęściej mamy do czynienia z policyjnym śledztwem, by pod koniec zrobić woltę o sto osiemdziesiąt stopni i przedstawić dotychczas poznane wydarzenia w zupełnie innym świetle. Zabieg ten powoduje, że pomiędzy autorem a czytelnikiem toczy się swoista gra o to kto będzie górą – zwodzący na manowce pisarz czy starzy „wyjadacze” kryminałów. Wie o tym sam Deaver i świetnie się bawi. W „Dziewczynie z Tunelu” sami bohaterowie opowiadania wymyślają, a następnie obalają kolejne rozwiązania zagadki. Odniosłem wręcz wrażenie, że pisarz chce w pewnym miejscu powiedzieć: „Wiem, czego się spodziewacie, wiem jak myślicie – i dlatego znów was oszukam”. Do najbardziej udanych pod tym względem opowiadań zaliczyłbym „Zepsutą do szpiku kości” (historia matki czekającej na powrót marnotrawnej córki) oraz „Podwójne zaskoczenie” (o procesie w sprawie zabójstwa)
Z drugiej strony te wieczne próby zaskakiwania czytelników w pewnym momencie wydaje się być sztuką dla sztuki. Nie ważne czy fabuła jest logiczna – ważny staje się efekt suspensu. W dodatku pisarz lubi powtarzać swoje tricki i tak finałowa scena ujęcia przestępcy w „Zasadzie Locarda” jest żywcem wyjęta z wcześniejszych powieści „Mag” i „Dwunasta karta”. Oczywiście dla osób, które nie miały jeszcze okazji przeczytać tych książek nie stanowi to większego problemu, ale …
Natomiast mocną stroną „Spirali grozy” są wiarygodne portrety psychologiczne bohaterów. Wystarczy kilka zdań, aby postać znudzonego biznesmena czy nadgorliwego policjanta zyskała własną, niepowtarzalną osobowość. Tak jest chociażby w opowiadaniu „Podglądacz”, gdzie Deaver po mistrzowsku tworzy obraz życiowego nieudacznika, dla którego jedynym sensem życia staje się podglądanie atrakcyjnej sąsiadki. Spodobać może się również otwarte zakończenie kilku utworów, Deaver nie stawia kropki nad „i” dając czytelnikom możliwość dopisania własnego zakończenia.
Na minus zapisałbym z kolei małe zróżnicowanie tematyczne prezentowanych opowiadań. O ile w poprzednim zbiorze najczęściej powtarzającym się motywem była zdrada małżeńska, tym razem autor postawił na przebiegłych przestępców, którzy na różne sposoby unikają kary. O ich sprycie niech świadczy fakt, że nawet legendarny Sherlock Holmes, który pojawia się w jednym z opowiadań, nie jest w stanie wskazać winnego. Ta sztuka udaje się jedynie Lincolnowi Rhym’owi – no, ale wiadomo, to jest po prostu geniusz.
Całemu zbiorowi natomiast do geniuszu dużo brakuje. Owszem, poszczególne utwory czyta się bardzo przyjemnie, ale lektura jednego po drugim prowadzi do lekkiego znudzenia. Niespodzianki przestają zaskakiwać, a intryga wydaje się niekiedy mało logiczna. Czytać? Jak najbardziej, ale w małych dawkach. Nie dość, ze wystarczy na dłużej, to i przyjemność płynąca z lektury będzie większa.

Ocena 6/10
Romulus - 2009-02-03, 09:47
:
Roberto Saviano – Gomorra.
Książka ta jest poruszającym zapisem podróży autora (tej dosłownej i tej mentalnej) przez imperium neapolitańskiej mafii – kamorry. Roberto Saviano stworzył niesamowity fresk współczesnej włoskiej zorganizowanej przestępczości, który nie może pozostawić nikogo obojętnym, choć wielokrotnie – jeśli nie przez cały czas trwania tej podróży – pokazuje właśnie obojętność na mafię. Nie chodzi wcale o obojętność organów ścigania wobec tych zbrodniarzy. Pokazuje on obojętność – nazwijmy to – systemową, wpisaną w mentalność Włochów, która pozwala mafii na funkcjonowanie.

Czytając tą książkę nie można zapominać o perspektywie, z której autor opisuje mafię neapolitańską. Jest to ważne, ponieważ czytając różne opinie, omówienia i recenzje tej książki natknąłem się na jednorodny ton piszących, który wskazywał na przejęcie przez nich perspektywy pisarza. Jest oczywistym, iż będąc neapolitańczykiem, żyjąc a nawet współpracując z ludźmi kamorry, aby poznać ten świat „na dole” mafijnej drabiny – autor pisze ze swej własnej, „miejscowej” perspektywy, która każe mu właśnie kamorrę określać jako najgroźniejszą mafię i Włoch i świata. Ta perspektywa każe mu też bagatelizować znaczenie mafii sycylijskiej. Skrótowo zaznaczę w tym miejscu tylko, że mafia sycylijska przynajmniej do końca lat 80 – tych XX wieku była najgroźniejsza strukturą przestępczą świata. Mało kto wie, że włoska mafia w Ameryce przez wiele lat była po prostu lokalnym „oddziałem” mafii sycylijskiej. Nowojorscy bossowie przyjmowali polecenia z Sycylii, a ci którzy chcieli się usamodzielnić kończyli rychło martwi. Kręgosłup mafii przetrąciły dopiero zorganizowane akcje FBI i Departamentu Sprawiedliwości – to w USA (np. akcja pod kryptonimem „Pizza Connection”), a we Włoszech głośne akcje, które skończyły się pokazowymi procesami w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. To dzięki rozbiciu mafii sycylijskiej, a raczej przetrąceniu jej, mafia neapolitańska rozwinęła skrzydła. Z tej perspektywy „Gomorra” tego zjawiska nie ujmuje, ale – jak zorientował się każdy czytający – nie jest to jej żadną wadą. Roberto Saviano nie mianował się bowiem badaczem naukowym, czy kryminologicznym tego zjawiska.

Truizmem jest twierdzenie, że prawdziwa mafia różni się od tej pokazywanej w przeróżnych wielkich filmach. Ojciec Chrzestny, czy Chłopcy Z Ferajny to wielkie dzieła, przedstawiające mafię, jaka nigdy nie istniała (w mniejszym stopniu film M. Scorsese). Jednak, zwrócić należy uwagę, na co wskazuje także i Roberto Saviano, że dzieła te miały wpływ na kształtowanie się różnych postaw mafijnych. A czasami niemal filmy te nieświadomie dotykały rzeczywistości. Od siebie dorzucę tu jeszcze kilka faktów z historii mafii sycylijskiej. Najpotężniejszy jej klan pochodził z Corleone na Sycylii (tego samego uroczego, ale typowego miasteczka, od którego nazwy przyjął swe nazwisko filmowy i książkowy Vito Andolini). To stamtąd pochodził Luciano Liggio – legendarny boss sycylijskiej mafii. To z Corleone pochodzili także jego dwaj zausznicy zwani „wściekłymi psami”, z których jeden Salvatore „Toto” Riina, został ujęty dopiero kilka lat temu, jako ostatni „corleonesi”. Roberto Saviano, w odniesieniu do kamorry dorzuca jeszcze filmy bardziej współczesne: Matrix, Kruk, Pulp Fiction. Mafiosi przejęli nawet nomenklaturę filmową kazali do siebie mówić „padrone”, ubierali się jak Neo, czy – jak Sandokan Schiavone – inscenizowali niemal swoje aresztowanie, kreując się wizerunkowo na postaci z filmów, aby oddziaływać na tych, którzy będą relację z zatrzymania oglądać. Do końca musieli pokazać siłę, niezłomność, dać znak podwładnym, członkom klanu i wrogom.

Roberto Saviano zabiera czytelnika w swoją podróż po każdym istotnym, dającym się zidentyfikować, fragmencie mafijnej rzeczywistości. Pisze wściekły, ale nie traci z oczu rzeczywistości. Tam, gdzie nie sięga jego własna wiedza, jego doświadczenie – posiłkuje się bogatą dokumentacją sądową. Styl tej książki przypomina reportaż, fabularyzowany dokument czasami mieszany z esejem. W zasadzie trudno przypisać ta książkę do jakiegoś konkretnego gatunku. Przy tym w trakcie tej podróży Saviano nie gubi czytelnika, który za nim podąża. We właściwych miejscach zatrzymuje się, aby szczegółowo opisać jakieś zjawisko: dzieci w strukturach kamorry, kobiety u steru władzy w mafii, krwawa wojna klanu DiLauro z „Hiszpanami”, która zakończyła się realizacją jednej z największych operacji anty-mafijnych przeciwko neapolitańskiej kamorze. I znowu wraca motyw obojętności: krwawe porachunki mafijne, w których giną niewinni zabijani dla postrachu przyciągają uwagę mediów. Ale ta skupiona jest na sensacji, powierzchowna i nie niosąca żadnych wymiernych skutków. Czego przykładem było relacjonowanie procesu bossów kamorry, w którym uczestniczyli już tylko lokalni dziennikarze. I Roberto Saviano, który potem go opisał, nadając rozgłos, który zwiększył zainteresowanie mediów kolejnymi rozprawami.

Obojętność mediów, to jedno – gorszym zjawiskiem wydaje się być obojętność władzy. Z jednej strony wprawdzie walczy ona z kamorrą, ale poza konfiskatą ich majątków nie odcina mafii od źródeł dochodów. Dziś skonfiskowana willa nie zmieni tego, że System działa dalej, a – jak pisze Saviano – organizowana co jakiś czas „redukcja” na szczytach mafijnej hierarchii dokonywana przez władze, stała się wliczonym w tą działalność, pożądanym ryzykiem. Droga na szczyt mafijnej hierarchii jest usłana trupami i ktoś kto osiąga szczyt nie może czuć się na nim pewnie, bo to psuje biznes, sprzyja monopolowi a ten z kolei eliminuje mafijny „wolny rynek”, hamuje „konkurencję”, tworzy zastój a ten obniża zysk. A mafia jest jak wolny rynek pozbawiony jakichkolwiek hamulców. Rynek musi się kręcić, interes musi się kręcić, zysk jest wszystkim, człowiek nikim.

I tu właśnie jest clou problemu. Bo ludzie na Południu skazani są na mafię – to ona daje im głodowe, ale pewne pensje wyzyskując ludzi na budowach, w handlu narkotykami, na plantacjach. Panująca bieda nie pozostawia im wyboru. Toteż społeczeństwo nie wystąpi tam przeciwko mafii. Nie tylko ze strachu, ale i dlatego, że straci szansę na 500 euro co miesięcznej pensji. Nawet biznes legalny nie chce rezygnować z mafii. Sprawa Parmalatu (firmy mleczarskiej, znanej także w Polsce) pokazuje to jaskrawo: lepiej było się opłacać mafii, sprzedać jej trochę udziałów, a w zamian otrzymać monopol na lokalnym rynku. Także włoskie firmy odzieżowe, również szyjące pod znanymi, ekskluzywnymi i sławnymi markami wolą wykorzystywać mafijne „firmy” krawieckie organizując dla nich bardzo proste przetargi na szycie odzieży. Krótko mówiąc: działanie mafii to spełnienie snu o liberalnym kapitalizmie bez żadnych ograniczeń. Przy tym Saviano pokazuje działanie i skutki tego systemu także poprzez pryzmat spotykanych ludzi, jak np. bardzo uzdolnionego krawca, który za 500 euro co miesięcznej pensji szyje suknie dla bogatych, nie tylko Włoszek, ale i Angeliny Jolie. I nikt go nigdy za to nie doceni, bo jest nikim, bez przyszłości. Tak jak pozostali „niewolnicy” mafii, uzależnieni od niej ekonomicznie. Żyjący w psychozie strachu. Jest tego rewelacyjnym odbiciem opisywana scena aresztowania jednego z bossów. Kiedy był wyprowadzany z domu przez karabinierów, ci zostali zaatakowani przez mieszkańców miasteczka, wyzwiskami i kamieniami. Ale nie była to obrona bossa, tylko pokaz lojalności wobec niego w strachu, że za aresztowanie bossa na miasteczko spadnie zemsta mafii. A ta jest ślepa i bezwzględna.

Przy tym problem mafii neapolitańskiej nie jest tylko lokalnym problemem Włochów. Kamorra to sieć obecnie najpotężniejsza na świecie, sięgająca swymi mackami każdej sfery życia, czy działalności człowieka począwszy od ulic Neapolu po ulice Moskwy, Los Angeles, Kairu, Sao Paulo. Niszczone macki kamorry w poszczególnych miejscach to tylko chwilowe rozwiązanie problemu, bo nikt nie uderzył i nie wie, jak uderzyć w jądro Systemu. Można najwyżej ogłuszyć mafię na jakiś czas, ale ona się szybko odbudowuje. I ma długą, bezwzględną pamięć. Ofiarą tej pamięci może stać się R. Saviano. Paradoksalnie, póki wokół jego książki panuje rozgłos – może czuć się bezpiecznie, bo kamorra nie będzie chciała robić z niego męczennika. Jednocześnie tenże rozgłos, jaki zyskała „Gomorra”, stał się przyczyną kłopotów autora. Bo interesy mafijne, tak jak interesy legalne, tak jak wielkie pieniądze – lubią ciszę. Zgodzić się trzeba z twierdzeniem, że siła tej książki nie tkwi w wyciągnięciu nazwisk bossów – te wszyscy znali, choćby z procesów. Dopiero ukazanie mechanizmów działania mafii i nagłośnienie tego opisu stało się groźne i dla mafii i dla R. Saviano.

Osobiście czasami nie mogłem uwierzyć w to, co czytałem. Tym bardziej to było przerażające, bo było prawdziwe. Każdy kto miał okazję odwiedzić południowe Włochy i Sycylię wraca oszołomiony pięknem tych biednych regionów. I trudno tym bardziej uwierzyć w opisy rzeczywistości R. Saviano ukazujące degradację tych regionów, pod każdym względem. Po przeczytaniu „Gomorry” nie można także się łudzić, że mafia neapolitańska jest lokalnym problemem Włoch. Ale nie wiem, jak mam nie być wobec niej obojętny.

10/10
Tigana - 2009-02-04, 18:33
:
Jacek Piekara - "Charakternik"

Sukces „easternów” Jacka Komudy spowodował, że wytyczoną przez niego ścieżką zaczęli podążyć inni autorzy. Jednym z nich jest Jacek Piekara autor osadzonego w realiach XVII-wiecznej Polski „Charakternika”. Pisarz z niego bardzo sprawny, więc zapowiadał się ciekawy pojedynek na słowa.

Początek powieści jest zachęcający. Zwykła szlachecka zwada w przydrożnej karczmie staje się początkiem dziwnej znajomości pana Żytowickiego z dwójką charakterników – Szczurowickim i Myszkowskim. Znajomości, która stanie się okazją do podróży przez szlachecką Polskę – miejsce tyleż urokliwe co niebezpieczne.

Niby mamy do czynienia z tym samym co u Komudy – swarliwa szlachta, zajazdy, pojedynki, jednakże pomiędzy słowami zabrakło czegoś – wyczucia, oddania ducha tamtych czasów. Czytając „Bohuna” czy „Czarną szablę”, czułem, że ich autor żyje opisywaną epoką; tymczasem w wypadku Piekary odniosłem wrażenie, że dla niego świat Rzeczypospolitej Obojga Narodów to jedynie dekoracja. Owszem widać przygotowanie do tematu, wystarczy przeczytać sążniste przypisy na końcu książki, ale dla czytelnika to jednak tylko puste słowa. Opisy starć, zresztą bardzo nieliczne, nie porywają, nie pobudzają wyobraźni i bardziej przywodzą na myśl potyczki Mordimera Madderdina niż Jacka Dydyńskiego. Twórca „Charakternika” stara się oddać klimat ówczesnej polszczyzny wstawiając często słowa lub całe zwroty łacińskie, jednocześnie jednak dialogom brakuje kwiecistości, polotu.

Znakiem rozpoznawczym twórczości Jacka Piekary są interesujące postaci, które szybko zyskują sympatię czytelnika. Niestety tym razem autorowi stworzyć takiego bohatera się nie udało. Na pierwszy plan wysuwają się wspomniane już wyżej postaci: panowie Żytowicki, Szczurowicki i Myszkowski. Pierwszy z nich łączy w sobie najlepsze/najgorsze cechy ówczesnej szlachty – obżarstwo, słomiany zapał, ksenofobię, łatwowierność połączoną ze specyficznym sprytem. Innymi słowy prezentuje „klasyczny” wizerunek rodem z sienkiewiczowskiej „Trylogii” i nic ponadto. O pozostałych bohaterach trudno powiedzieć coś konkretnego. Myszkowski to milczek, a Szczurowicki dla odmiany – gaduła, ale ciężko stwierdzić, na ile wypowiadane kwestie to jego prawdziwe poglądy. Obaj są odważni, skorzy do użycia przemocy, ale i do szlachetnych uczynków. Patrząc z perspektywy całej powieści, wydali mi się jednak niedopracowani, tak jakby przeszli obok powieści, której są głównymi bohaterami. Trudno jest mi nawet powiedzieć, czy ich polubiłem, czy nie – zostawili mnie dziwnie obojętnym *.

Spore zastrzeżenia wzbudziły we mnie również opinie wygłaszane przez poszczególnych bohaterów. Peanów na temat bliźniaków, którzy zrobią porządek w państwie, czy ostrej krytyki kościoła katolickiego, w którym upatruje się jednej z głównych przyczyn upadku Polski szlacheckiej, nie mogę zaliczyć w poczet książkowych zalet.

W jednej rzeczy wszelako Jacek Piekara Komudzie nie ustępuje, a wręcz go przewyższa. Jest to zawartość elementu magicznego. O ile u twórcy „Bohuna” magii z książki na książkę ubywa, tutaj mamy pod dostatkiem istot czystych (anioły) i nieczystych (demony, wodnik), a i podróże na „druga stronę” życia się zdarzają. Inna sprawa, że wmieszanie istot nadprzyrodzonych do dziejów naszego państwa nie jest czymś nowym.

Nie ma dla mnie wątpliwości, że z pojedynku Jacek Piekara – Jacek Komuda zwycięsko wychodzi ten drugi. „Charakternik”, chociaż jest nieźle napisaną powieścią, nie spełnia pokładanych w nim nadziei i pokazuje, jak trudno będzie literacko przeskoczyć „Diabła Stadnickiego”. Zobaczymy, może następnym razem ktoś dotrzyma pola.

* Przy okazji postaci warto zwrócić uwagę na pewną manierę Piekary. Autor z uporem godnym lepszej sprawy przy każdym nazwisku szlacheckim używa słówka „pan”.


Ocena: 5/10
Beata - 2009-02-05, 21:31
:
Tom Harper - "Mozaika Cieni"

Schyłek XI wieku. W Bizancjum od piętnastu lat władzę dzierży Aleksy I Komnen. Od piętnastu lat próbuje przywrócić dawną świetność Cesarstwu, zręcznie lawirując pomiędzy zewnętrznymi i wewnętrznymi wrogami, skutecznie posługując się zarówno dyplomacją, jak i prowadząc – tu już ze zmiennym szczęściem – kampanie wojskowe. Jednak zasoby osłabionego państwa nie są nieograniczone – w 1095 roku Aleksy nie ma wyjścia i musi prosić papieża Urbana II o pomoc. I, jak to czasami bywa, otrzymuje znacznie więcej, niż oczekiwał. Pod murami Konstantynopola stają uczestnicy I Krucjaty. W tym samym czasie dochodzi do zamachu na życie cesarza. Zamachu, w którym użyto nietypowej, dawno zapomnianej w Bizancjum broni.

W tym momencie rozpoczyna się akcja „Mozaiki cieni”. Demetrios Askiates – były najemnik, obecnie: tropiciel zagadek – zostaje wezwany do pałacu, gdzie otrzymuje zlecenie odnalezienia niedoszłego zabójcy i wykrycia zleceniodawców zamachu. Zadanie jest wyjątkowo delikatne – w spisek na życie cesarza mogą być zamieszani członkowie jego rodziny. Tymczasem Demetrios nie prowadził jeszcze żadnej sprawy w środowisku wysokich rodów, dworskie życie i pałacowe intrygi są mu obce. Ale czyż można odmówić takiej „prośbie”? I prawdziwie cesarskiemu wynagrodzeniu?

Tom Harper studiował historię średniowieczną i to podczas lektury wyraźnie się czuje – autor odmalowuje bardzo plastyczną i bogatą w szczegóły panoramę XI-wiecznego Bizancjum. Nie ogranicza się jedynie do wątku kryminalnego – z równą swadą opisuje pałacowe mozaiki, klasztory, wyścigi na hipodromie, ówczesne procedury medyczne. Zabiera czytelnika z wizytą do dzielnic nędzy, na targ, przedstawia nie tylko ceremoniał dworski, ale również zwyczaje domowe mieszkańców Konstantynopola. I świetnie kontrastuje obyczajowość i mentalność przedstawicieli różnych kultur. Na podkreślenie zasługuje fakt, że Tom Harper traktuje historię kompleksowo, nie trzyma się kurczowo Bizancjum – nawiązuje do wydarzeń, które miały miejsce w odległym państwie i tam odnajduje ukrytą motywację bohaterów – dla autora dzieje średniowiecznej Europy są całością, a nie sztucznie rozdzielonymi historiami poszczególnych krain czy władców.

Chociaż wątek kryminalny nie jest specjalnie wyszukany i nie dorównuje stopniem komplikacji opowieściom o Sherlocku Holmesie, które są dla mnie wciąż niedoścignionym literackim wzorcem powieści detektywistycznej, to opowieść o perypetiach Demetriosa obfituje w niespodziewane zwroty akcji, mylne tropy i pomniejsze zagadki. Bohaterowie książki (nawet ci drugoplanowi) nie pojawiają się znikąd i nie demonstrują cudem nabytej wiedzy – mają przeszłość, postępują zgodnie z posiadanym doświadczeniem i cechami charakteru. A najważniejsze jest, że rozwiązanie nie pojawia się znienacka, żaden deus ex machina nie uszczęśliwia bohatera prezentując wyjaśnienie.

W bizantyjskiej scenerii rozgrywa się także akcja „Błazna wkraczającego na scenę” Alana Gordona. Książki łączy nie tylko miasto – czas opisywanych wydarzeń dzieli raptem sto lat, okres niedługi w skali trwania imperium. W obu opowieściach tematem przewodnim jest spisek przeciwko cesarstwu. A jednak oba utwory różnią się zasadniczo: punktem widzenia głównego bohatera – błazen Feste jest zewnętrznym obserwatorem, Demetrios – obywatelem Bizancjum. Feste puentuje dostrzeżone różnice obyczajowe zgryźliwymi i nieco powierzchownymi uwagami, dla Demetriosa są one codziennością, której nie poświęca błyskotliwych bon motów – jego komentarze cechuje raczej pobłażliwa rezygnacja, akceptacja dla miasta i kultury, w których żyje. I – mimo że w „Mozaice cieni” mniej jest żartów i dowcipów – to oceniam książkę wyżej, ze względu na szerzej przedstawione i pogłębione tło obyczajowe.

Podsumowując, choć wydaje się, że „Mozaika cieni” Toma Harpera przeznaczona jest głównie dla młodszego czytelnika, to książka zdecydowanie jest warta lektury – jeśli nawet śledztwo tropiciela zagadek nie zadowoli wymagającego odbiorcy, to ewentualne rozczarowanie z pewnością wynagrodzi świetnie odmalowane tło historyczne i obyczajowe. Z czystym sumieniem – 7/10.
Ł - 2009-02-13, 14:22
:
Wadim Panow - Wojny prowokują nieudaniczy" "

„Wojny prowokują nieudacznicy” to mała 500-stronnicowa cegiełka, z okładką kojarzącą się raczej z artworkiem robionym na potrzeby gry komputerowej niż typowo książkową okładką. Wadim Panow był przed lekturą autorem zupełnie mi nieznanym, dlatego nie odpuściłem sobie małej lustracji przez sieć. Na wschodzie podobno odniósł sukces wydawniczy przez cykl o Tajnym Mieście, jaki recenzowana książka rozpoczyna. Jest to kolejny autor w Fabrycznej serii „Obca Krew” – gdzie rosyjscy autorzy raczej nie stanowią mniejszości. Blurb zarysowuje nam realia książki, które od samego początku...
...niezbyt odkrywcze są zresztą. Z pomysłem tajemnego nadnaturalnego półświatka (tutaj zwanego „Tajnym Miastem”), żyjącego obok nas, prowadzącego własną grę, mamy do czynienia w popkulturze od dawna. Najbardziej zinstytucjonalizowane zostało to w grach fabularnych White Wolfa, a w Rosji ze swoimi „Patrolami...” zabłysnął też Łukjanienko. Panow w przeciwieństwie do powyższych przykładów oferuje niewiele poza pomysłem wyjściowym. Należy docenić próbę kreacji własnych realiów, ale co po dobrych chęciach, skoro świat powieści jest mdły w swoich rozwiązaniach. Brak tu jakiegoś definitywnego wyróżnika, pełno za to konstruktów tworzonych na zasadzie „dodajmy im dodatkową parę rąk”, albo „zróbmy trzy wielkie nacje, a każdą przypiszmy do żywiołu” itp. Taka scenografia byłaby całkiem dobrym materiałem na grę komputerową, trzymając się skojarzenia z początku recenzji. Panow dość dobrze akcentuje element rywalizacji, szukania równowagi w układzie sił; ale nie jest to rozwiązanie na 500-stronnicową książkę. Fabuła sprowadza się do gigantycznej zabawy w chowanego czy też berka na terenie Moskwy – cały czas ktoś kogoś szuka, bo ten ktoś uciekł, ale już go ktoś inny przechwycił, ale tak naprawdę to nie jego szukamy, bo to ktoś inny itd., itp. Czasem naturalnym biegiem rzeczy dochodzi do jakiegoś starcia – pyskówki czy walki o średnim poziomie widowiskowości. A że samo genesis świata, – czyli motyw kolejnych ras, których czas przeminął, zajmujących miejsce w Tajnym Mieście, otaczających się czarami, na które moc pochodzi z ekskluzywnych magicznych źródeł skorelowanych z genami danych istot, brzmi nieco... Ok, nie brzmi. Autor na szczęście, nie miesza później i trzyma się wstępnych założeń, a także stara się przekładać je spójnie na chociażby ekonomię czy genealogie świata.
W to wszystko wpleciony jest tak rzadki w fantastyce wątek wybrańca, rozegrany bez zbędnego mieszania – wybraniec owszem, ale zdradzono go, więc postanowił wziąć odwet na wszystkich. W dodatku wybraniec ma wielką traumę i adekwatne kompleksy, które musi rekompensować sobie w podły sposób (a to i tak chyba najbardziej skomplikowany charakter tej powieści...). Główna postać to tymczasem bohater z przypadku – ot, znalazł się w (nie)właściwym miejscu o (nie)właściwym czasie i wciągnięto go w berka toczonego wg zasad, których nie zna. Cały czas się mota, próbując zrozumieć, co się dzieje – pomysł może i niezły, ale z perspektywy czytelnika, który wie, o co chodzi, bohater stwarza wrażenie biednego ciołka. Zresztą nie dałbym sobie ręki uciąć, że to właśnie jest główny bohater – może to major Korniłow wspomniany bezpośrednio w blurbie? Autor serwuje nam wielką masę ludzkich i nieludzkich charakterów, a każdy z nich ma swoje pięć minut współuczestniczenia w narracji. Łatwo się pogubić. Nie jestem przekonany czy to dobry zabieg – spora cześć postaci nawet nie musząc wysilać się dłużej niż pięć minut nie potrafiła interesująco się zaprezentować. Niektóre opisy faktycznie funkcjonują bardziej na zasadzie zapychaczy niż czegoś, co posuwałoby fabułę do przodu lub dawało czytelnikowi cokolwiek w zamian.
Książka, mimo że jest częścią cyklu, stanowi raczej autonomiczną całość, bez syndromu „ciąg dalszy nastąpi”. Wszystkie nitki zbiegają się w jednym miejscu, następuje rozwiązanie akcji a bohaterowie odjeżdżają samochodem w dal. Nie jestem szczególnie chętny zobaczyć, gdzie dojadą. W zasadzie trudno mi sobie wyobrazić kontynuację tego cyklu, jeśli miałaby wyglądać podobnie do tom pierwszy. Choć wiem, że niektórym – zarówno autorom, jak i czytelnikom – takich zabaw w berka na większą skalę, nigdy dość.
Podsumowując, „Wojny prowokują nieudacznicy” to dobra książka-czasowypełniacz. Można ją przerwać w dowolnym momencie, a później wrócić i będziemy mieli do czynienia z tym samym. Czasem fajnie poobserwować sobie taką ganianinę postaci o niezbyt zawiłych charakterach. Niestety, na dłuższą metę jakikolwiek brak oryginalności w warstwach ontologicznej i fabularnej – nudzi. I nie przysłoni tego nawet największy wybuch.
batou - 2009-02-17, 15:33
:
China Mieville - Blizna

Jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy fantastycznych - China Mieville zabiera nas znów w podróż po znanym z Dworca Perdido świecie Bas-Lag. Akcja Blizny również toczy się w mieście, ale nie jest nim Nowe Crobuzon. To nowe miasto – Armada jest tworem niepodobnym do czegokolwiek, z czym spotkałem się do tej pory.

Bellis Coldwine ucieka z Nowego Crobuzon okrętując się na statek zmierzający do kolonii Nova Esperium. Na pokładzie podróżują nim ludzie wolni, jak Bellis, pod pokładem zaś upchnięci w nieludzkich warunkach skazańcy, więźniowie, niewolnicy, wśród których jest wielu Prze-Tworzonych, czyli istot poddanych karze transformacji ich ciał w Nowym Crobuzon. Statek nie dociera do kolonii, gdyż po drodze zostaje zaatakowany przez piratów i odholowany do Armady. Tragiczne początkowo wydarzenie okazuje się być dla niektórych z pasażerów statku wybawieniem. Inni, jak Bellis, nie mogą przestać myśleć o ucieczce.

Tak jak Nowe Crobuzon w poprzedniej powieści Mieville’a było czymś więcej niż tylko scenerią dla rozgrywających się w nim wydarzeń tak i Armada staje się jakby jednym z bohaterów powieści w Bliźnie. To miasto, to dryfujące po oceanach świata skupisko statków, miasto zbudowane z kadłubów, masztów i takielunku, podzielone na dzielnice, z wykształconą administracją i własnym językiem, zamieszkane przez wiele ras Bas-Lag i kipiące życiem niczym Nowe Crobuzon.

Wyobraźnia pisarza i rozmach w opisywaniu stworzonego świata, które były wielkimi atutami Dworca Perdido także i tutaj wywierają na czytelniku ogromne wrażenie. Po raz kolejny książkę trudno przypisać jednoznacznie do jakiegokolwiek gatunku literackiego. Mamy tutaj elementy fantasy pod postacią uprawianej na Armadzie specyficznej magii, mamy Sci-Fi w opisach przeróżnych mechanizmów wykorzystywanych w mieście, wampiryczne wątki rodem z horroru, czy marynistykę z racji samego miejsca akcji i słownictwa wykorzystywanego przez Mieville’a. Kolejny raz pisarz czerpie pełnymi garściami z różnych stylów i konwencji podporządkowując je swojej wizji i tworząc tym samym coś na wskroś nowego.

Blizna wydaje się też książką ciekawszą fabularnie niż Dworzec Perdido. Tam w pewnym momencie miałem wrażenie, że pisarz zapędził się tak, że stanął przed dwiema ścieżkami, w które mógł popchnąć powieść: jedną bardziej w klimacie Sci-Fi, a drugą będącą pomieszaniem horroru i kryminału i wybierając drugą z nich z konieczności nieco ograniczył arsenał wypracowanych już pomysłów. Blizna jest książką bardziej spójną i przemyślaną, która pomimo wielu zwrotów akcji od początku prowadzi w określonym kierunku.

Bardzo dobre wrażenie pozostawiają też wykreowani przez pisarza bohaterowie, a Mieville świetnie pokazuje ich wzajemne relacje, w których często iskrzy przez to jak są oni różni, jak różną przeszłość mają za sobą przed Armadą i jak inaczej odczuwają sytuacje, w której się znaleźli. Chyba najlepiej widać to w relacjach Bellis – uprowadzonej, nie przestającej myśleć o ucieczce z miasta i Doula – obywatela Armady z własnej woli, ochroniarza i żołnierza rządzących miastem.

Blizna jest dla mnie krokiem naprzód w twórczości Mieville’a. Nie gubi się tu nic z wcześniej znanych atutów pisarza, a zauważalne są nowe, jak lepsze prowadzenie fabuły powieści. Mimo tego nie jestem w stanie ocenić, czy Blizna to powieść lepsza niż Dworzec Perdido. Wcześniejsza książka autora miała specyficzny klimat, opisy miasta ociekały brudem, a panująca w nim atmosfera strachu tworzyła ten niepowtarzalny nastrój. Tutaj jest tego mniej, klimat powieści jest inny, ale przez wiele innych atutów jest to i tak kawał świetnej fantastyki pochłaniającej bez reszty i dającej ogrom przyjemności z lektury.
Tigana - 2009-02-19, 19:01
:
Marcin Mortka "Miecz i kwiaty”

Krucjaty do Ziemi Świętej zawsze rozpalały wyobraźnię. Tysiące ludzi porzucało dotychczasowe życie, by pod znakiem krzyża i ze słowami „Dieu le veut” na ustach wyruszyć w nieznane. Głód, przemoc, śmierć, ale także bogactwo i sława stawały się ich przeznaczeniem. Był to czas wielkich czynów, ale i zwykłych ludzkich podłości. W tę jakże barwną epokę zabiera nas Marcin Mortka pierwszym tomem najnowszej powieści – „Miecz i kwiaty”.
Jest rok 1188. Kilka miesięcy wcześniej pod Hittinem padł kwiat rycerstwa Królestwa Jerozolimskiego, a samo Święte Miasto wpadło w ręce Saladyna. Jedyną nadzieją na przetrwanie krzyżowców w Ziemi Świętej jest pomóc z Europy. Z całego kontynentu ruszają władcy (Fryderyk Barbarossa, Ryszard Lwie Serce, Filip August), możni, a także setki pielgrzymów marzących o ujrzeniu Jerozolimy oraz rychłym wzbogaceniu się. Są też tacy, którzy pragną odkupić swe złe uczynki. Jednym z nich jest Gaston de Baideaux. Z pozoru kolejny rycerz, który marzy o cudach Orientu, w rzeczywistości osoba skrywająca wiele tajemnic. Niestety nie wie, że w Ziemi Świętej do własnych kłopotów doda kolejne, związane z dawno niewidzianym bratem. Uwikłany w intrygi nieświadomie staje się pionkiem w grze prowadzonej przez ambitnych władców, zdradzieckich możnowładców oraz zagadkowych templariuszy.
W internecie można spotkać się z opiniami, że najnowsza powieść Marcina Mortki przypomina „Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego. I nie sposób tym głosom nie przyznać choć odrobiny racji. W postaci Gastona de Baideaux rzeczywiście łatwo doszukać się wielu cech wspólnych z Reynevanem – zawód miłosny, brat, który staje się źródłem kłopotów, umiejętność wpadania w tarapaty. Nawet kompani podróży wydają się nieco podobni. Włoski rycerz Vittorio niczym Szarlej reprezentuje zdroworozsądkowe podejście do życia, a niemy sługa Bernard niewiele ustępuje siłą Samsonowi Miodkowi. Podobieństwa można także się doszukiwać w samej fabule – Gaston kilkakrotnie popada w niewolę, by niedługo potem odzyskać wolność. Na szczęście Mortka nie przesadził z tym ostatnim elementem i książkę czyta się bez uczucia nieustannej „powtórki z rozrywki”.
Nieco inna jest także konstrukcja głównego bohatera. Chociaż widać, że ma słabość do nadobnych panien i wykazuje się życiową naiwnością, odniosłem wrażenie, że postać Gastona dużo szybciej dojrzewa. Owszem, do końca książki nie wyzbywa się on zapędów godnych „błędnego rycerza”, ale równocześnie widać jak wydarzenia, w których wziął udział, odcisnęły na nim swoje piętno.
Obok postaci głównego bohatera warto zwrócić uwagę na chyba największą zaletę książki Mortki – kreację świata. Pisząc o Ziemi Świętej w czasach krucjat, bardzo łatwo popaść w nadmiar szczegółów i stworzyć coś na kształt bryku z „Dziejów wypraw krzyżowych” Stevena Runcimana. Na szczęście autor „Miecza i kwiatów” potrafił znaleźć „złoty środek” pomiędzy suchą faktografią, a warstwą fabularną. Otrzymujemy sporą dawkę informacji o ówczesnej sytuacji politycznej Ziemi Świętej, ale podanej w bardzo przystępny sposób, dlatego nie odnosi się wrażenia, iż mamy do czynienia z podręcznikiem. Dodatkowym atutem jest fakt, że Mortka potrafił ożywić przedstawiany świat, oddać ducha opisywanej epoki. W trakcie wędrówek po Tyrze czuć zarówno zapach orientalnych przypraw, jak i respekt przed templariuszami, słyszymy głębokie wyznania wiary jak i czystą herezję, widzimy niesamowitą mieszanką kultur, narodów i religii.
Spodobało mi się, iż w historii opowiadanej w „Mieczu i kwiatach”, tak jak w prawdziwym życiu, nie ma miejsca na ideały. Większość postaci występujących w książce to ludzie z krwi i kość, a podział na dobro i zło jest bardzo płynny. Jedyną osobą, co do której nie można mieć zastrzeżeń, jest Balian z Ibelinu – bohaterski dowódca obrony Jerozolimy – rycerz bez skazy, trzeźwo patrzący na otaczający świat, dostrzegający wszystkie odcieni szarości.
Pisząc recenzję z poprzedniej książki Mortki („Ragnarok 1940”), narzekałem na zbyt małą ilość pierwiastka magicznego – tym razem jest inaczej. Magii pojawia się dużo, równocześnie jednak pozostaje ona czynnikiem niedominującym, jedynie kolejnym orężem w walce, fabularną przyprawą.
Do tej pory uważałem Mortkę za specjalistę od powieści osadzonych w mroźnej Skandynawii, tymczasem okazało się, iż pustynny klimat równie dobrze służy temu pisarzowi. W moim prywatnym rankingu pierwszy tom przygód Gastona de Baideaux stawiam na równi z „Ostatnią sagą” i „Wojną runów”, które uważam za najlepsze w dorobku poznańskiego autora. Cóż, teraz czekam na drugą część „Miecza i kwiatów”. Mam tylko nadzieję, że autor nie wystawi mojej cierpliwości na zbyt wielką próbę.

Ocena 8/10

Tigana - 2009-02-25, 13:34
:
„Imię wiatru” Patrick Rothfuss

Kiedy zaczynam czytać książkę z gatunku fantasy, której twórcą jest debiutujący autor, dość często zastanawiam się, czy będę miał do czynienia z oryginalnymi pomysłami, świeżym spojrzeniem na gatunek, czy też z powieścią o fabule opartej na znanych motywach i schematach. W przypadku „Imienia wiatru” Patricka Rothfussa trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Fabuła jest dziwnie znajoma. Raczej trudno doszukiwać się czegoś nowego w historii osieroconego chłopca, który wstępuje do szkoły magii. Sytuacja staje się jeszcze bardziej klasyczna, gdy bohater zostaje ulubieńcem jednej – i obiektem nieżyczliwości drugiej części nauczycieli. Również wątek sielskiego dzieciństwa zakończonego tragicznym wydarzeniem czy złodziejskich praktyk nie jest niczym nowym. A jednak „Imię wiatru” czyta się znacznie lepiej od setek podobnych książek zalegających księgarskie półki.
Bez wątpienia największa w tym zasługa stylu Rothfussa – plastycznego, bogatego, świetnie oddającego stan uczuć, emocji głównego bohatera. Autor dobrze sobie radzi z opisami przyrody, dialogami, nieco słabiej ze scenami akcji (mało dynamiczne). Za to prawdziwe majstersztyki to na przykład opisy gry na lutni czy ciszy zalegającej w gospodzie. Bardzo sugestywne, grające na uczuciach czytelnika, a przy tym – nie wpadające w banał.
Na uwagę zasługuje konstrukcja powieści. Historię życia legendarnego bohatera poznajemy z punktu widzenia dorosłego i doświadczonego już życiem mężczyzny, który potrafi spojrzeć z dystansem na swe dokonania. Widzi czyny wielkie, ale i głupotę, naiwność i dojrzałość. Dzięki temu nie otrzymujemy ckliwej opowieści o kolejnym cudownym dziecku, ale wnikliwy obraz dorastania. Ciekawie wypada także konfrontacja mitów z prawdziwą historią – fakty ulegają zatarciu, pozostaje legenda. I tak wypadek w warsztacie przeistacza się w olbrzymi pożar, a szczęśliwy zbieg okoliczności w cudowną interwencję.
Rothfuss potrafi podtrzymać zainteresowanie czytelnika. Niby wiemy, jak skończy się cała historia, ale dzięki opanowanej prawie do perfekcji sztuce niedomówień – nie możemy oderwać się od książki. Z jednej strony autor psuje nam zabawę, zapowiadając niemal od początku pewne wydarzenia, a jednocześnie osnuwa całość mgiełką tajemnicy, czyniąc opowiadaną historię intrygującą. Szukamy zatem porozrzucanych faktów, zbieramy je, próbujemy zbudować pełen obraz i czekamy na kolejne wydarzenia, które stworzyły człowieka-legendę.
W trakcie czytania „Imienia wiatru” dostrzega się rozmach, z jakim autor wykreował fantastyczny świat. Mimo że większość akcji rozgrywa się w jednym mieście, nie mamy uczucia izolacji. Rothfuss tworzy bardzo złożone uniwersum – pełne legend, starych obyczajów, w którym znalazło się miejsce i na kilka różnorodnych systemów magii, jak i istoty nie z tego świata. Ta różnorodność najbardziej widoczna jest na przykładzie Uniwersytetu – studenci pochodzący z różnych krain mają własny system wartości, specyficzny sposób ubierania, język.
Powyższe zachwyty nie oznaczają oczywiście, że Rothfuss napisał książkę bez wad. Pomimo ciekawej konstrukcji, fabuła nie jest, jak już wspomniałem, oryginalna. Ot, kolejna wersja dobrze znanej historii. Zastrzeżenia budzi również tempo narracji, zbyt powolne, mogące znudzić. W książce, pomimo dużej objętości (prawie 900 stron), nie dzieje się wiele. Wprawdzie znajdziemy w niej kilka scen, które podnoszą poziom adrenaliny, ale ogólnie lektura jest co najwyżej letnia. Zastrzeżenia budzi także postać głównego bohatera – zbyt często popełniającego błędy, jak na osobę z tak dużym bagażem doświadczeń.
„Imię wiatru” to obiecujący debiut, którego wypadałoby życzyć każdemu początkującemu pisarzowi. Rothfuss udowadnia, że ma duży potencjał i w przyszłości może być jedną z gwiazd fantasy. Chociaż fabularnie książka nie odkrywa przed czytelnikiem nowych horyzontów, to sposób, w jaki została napisana, skutecznie wynagradza tę niedogodność.
Beata - 2009-02-26, 21:43
:
Tom Harper - "Rycerze krzyża"

Od wydarzeń opisanych w „Mozaice cieni” minęły dwa lata. Armie krzyżowców przekroczyły Bosfor, cesarz Aleksy I Komnen wynegocjował z nimi układ, na mocy którego zdobyte przez uczestników krucjaty ziemie – pierwotnie własność cesarstwa, miały powrócić pod rządy Bizancjum. Przedstawicielem cesarza, który ma czuwać nad przestrzeganiem układu, jest Tatikios, któremu towarzyszy Demetrios Askiates – znany z pierwszego tomu tropiciel zagadek, tym razem pełniący rolę skryby. Nad ich bezpieczeństwem czuwa trzystuosobowy oddział Waregów.

Krzyżowcy docierają pod Antiochię i rozpoczynają oblężenie twierdzy. I wkrótce zaczynają się kłopoty z dostawami żywności. Pora roku również nie sprzyja działaniom wojennym – właśnie zaczynają się jesienne deszcze i chłody. Na domiar złego armia pozbawiona jest jednolitego dowództwa – poszczególni hrabiowie i książęta nie zamierzają się nikomu podporządkować i wszystkie decyzje podejmują podczas niekończących się sporów na posiedzeniach rady. Te nastroje przenoszą się na żołnierzy – animozje pomiędzy członkami poszczególnych oddziałów ujawniają się coraz częściej. Tymczasem po kilkumiesięcznym oblężeniu, spędzonym przez głodnych żołnierzy w błocie i chłodzie, jeden z wasali księcia Boemunda zostaje zamordowany – książę obawia się, że ta zbrodnia może ostatecznie zniszczyć morale armii i doprowadzić do rozpadu krucjaty. Demetrios zostaje zaangażowany do znalezienia sprawcy.

W powieści na plan pierwszy wybijają się opisy kampanii wojennej, widzianej oczami zwykłego żołnierza – wszechobecny brud, przenikająca wszystko wilgoć, chłód, ciągłe niedojadanie, monotonia stale tych samych obowiązków, przerywana jedynie przez potyczki z Turkami i pogłoski o nadciągającej tureckiej odsieczy. A dodatkowo dzięki postaci Demetriosa czytelnik ma wgląd w posiedzenia protokołowanej przez niego rady i może z bliska obserwować rozgrywki między przywódcami, tworzone ad hoc sojusze i intrygi. Hrabiowie i książęta nie przebierają w środkach i daleko im do chrześcijańskiej miłości bliźniego – wielu z nich przyłączyło się do krucjaty, by coś zyskać, zdobyć dla siebie królestwo.

Zastanawiający dla historyków jest fakt, że oblężenie Antiochii i późniejsza jej obrona przed Turkami w ogóle zostały uwieńczone powodzeniem, szczególnie w zestawieniu z błędami, popełnionymi przez przywódców krucjaty. I nawet nie chodzi o to, że twierdza została zdobyta dzięki pozyskaniu zdrajcy wśród obrońców. Fascynujące jest, że nastąpiło to w ostatnim możliwym momencie (a walki pod miastem trwały ponad pół roku), tuż przed nadejściem tureckiej odsieczy, która – gdyby pojawiła się dwa dni wcześniej – miałaby szansę zakończyć ostatecznie ziemskie dzieje tej wyprawy. Morale uczestników krucjaty zdecydowanie podniosło odnalezienie świętej włóczni, które nastąpiło również w ostatniej chwili, by zmobilizować pielgrzymów – występujących tym razem w roli obrońców Antiochii – do walki ze znacznie przeważającymi tureckimi siłami.

Istotną część książki zajmuje przedstawienie doktryn najróżniejszych sekt i herezji chrześcijańskich. Przyznaję, że poświęciłam tym zagadnieniom szczególną uwagę, gdyż na takie informacje w odniesieniu do krzyżowców nie natrafiłam wcześniej w żadnym opracowaniu naukowym. Na szczęście, zanim wyruszyłam na prywatną krucjatę w tej sprawie, w nocie historycznej znalazłam wyjaśnienie, w którym autor wyraźnie stwierdza, że pozwolił sobie na znaczącą dowolność – książkowe opisy dotyczące heretyckich doktryn religijnych, choć generalnie prawdziwe, nie znajdują historycznego potwierdzenia w odniesieniu do pielgrzymów. Są to po prostu spekulacje, oparte na wiedzy o odłamach religijnych funkcjonujących wówczas na terenie Bliskiego Wschodu. Cóż – licentia poetica.

Na tym tle wątek detektywistyczny nie prezentuje się zbyt imponująco – odniosłam wrażenie, że autor odsunął go na dalszy plan. Być może wrażenie takie wzięło się stąd, że dochodzenie jest przerwane przez udział Demetriosa w potyczkach wojskowych i bitwach, więc prowadzone przez niego śledztwo w sposób naturalny traci tempo. Zresztą wyjaśnienie tajemnicy zabójstwa w miarę postępu opowieści staje się coraz mniej istotne – wojska krzyżowców w końcu zdobywają miasto i książę Boemund – pragmatyk do szpiku kości – ma teraz inne priorytety: jest władcą Antiochii.

Zatem, choć intryga kryminalna nie porywa, to książka zasługuje na uwagę – stanowi swoiste dopełnienie naukowych opracowań historycznych (z zastrzeżeniem dowolności przedstawienia kwestii herezji wspomnianej powyżej) – prezentuje jeden z epizodów I Krucjaty w sfabularyzowanej, łatwo przyswajalnej dla czytelnika formie.
coorchuc - 2009-03-02, 10:34
:
Lon Nie Dyn - China Mieville
Muszę przyznać, że Lonniedyn to dziwna książka. Była dziwna już w zamierzeniu autorskim i to się świetnie sprawdziło. Nie powinno to dziwić. W podziękowaniach i inspiracjach odnajdujemy między innymi Neila Gaimana.

Odwołania do Nigdziebądź są akurat bardzo czytelne. Może to tylko magia Londynu – ale w obu książkach równie łatwo przychodzi uwierzyć w istnienie drugiej warstwy miasta. Strafy, do której trafiają wszyscy zapomnieni, niechciani lub nieprzydatni. Do Lonniedynu trafiają również porzucone i zbędne przedmioty, które dość szybko zaczynają na nowo żyć nowym życiem. Czasem wręcz dosłownie.
Jednakże ustalenie, które z dwóch miast było pierwsze już nie jest aż takie łatwe. Nawet biorąc pod uwagę, że zarówno nazwa jak i surowce Lonniedynu biorą się z jego „zwyczajnego” odpowiednika to i tak mnóstwo rozwiązań i pomysłów, tak praktycznych jak gigantyczny młyn wodny, przedostało się przez granicę właśnie w drugim kierunku.

W samym niemieście wszystko obowiązkowo musi stać na głowie. Oczywiście w metaforycznym sensie. Nie zmienia to jednak faktu, że praktycznie każdy drobny szczegół ma swoją własną nazwę.
To było punktem wyjścia do stworzenia całej masy neologizmów i stworków słownych, które miały oddać dziwaczność tej niemiejscowości. Założę się, że był to również niezły ubaw dla tłumacza – który musiał wykonać podobną robotę przekładając nazwy na język polski. A trzeba przyznać, że nowe słowa pojawiają się niemal na każdym kroku. Jest to niewątpliwy urok tej książki.

W płaszczyźnie bohaterów Lonniedyn jest jednak, w stosunku do utworu Gaimana znacznie złagodzony. Owszem są czarne charaktery, są brutalne bijatyki z wykorzystaniem wielu ostrych i tępych nieprzedmiotów, giną współbohaterowie oraz postronni, ale jednak coś jest nie tak...
Umieszczenie dwóch nastoletnich dziewcząt w roli głównych postaci może jednak sprawić, że książka zostanie odebrana jako młodzieżowy ekothriller. To może być najsłabszy punkt tej historii. Z drugiej jednak strony – od czego jest wyobraźnia – nie jest to pierwsza opowieść o bardzo młodych wojownikach, czy podróżnikach i zazwyczaj udawało im się przyciągnąć uwagę czytelnika. Lonniedyn czyta się bardzo szybko, co sugeruje, że również w tym wypadku bohaterowie dadzą sobie radę i wzbudzą słuszne zainteresowanie.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że tak, jak w większości podobnych historii, również i ta niesie ze sobą niemały ładunek zaskakujących i czasem przezabawnych obserwacji społecznych poczynionych raczej w tym mniej absurdalnym mieście. Niesamowitości tego drugiego zaś pozwalają tylko jeszcze bardziej je podkreślić i, jeśli trzeba, napiętnować.
Beata - 2009-03-03, 20:41
:
"Cień w środku lata" - Daniel Abraham

Do prowadzenia wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. To stwierdzenie przypisywane Napoleonowi znają najwyraźniej także mieszkańcy Galtu, bo – dążąc do podboju Saraykeht – przede wszystkim starają się doprowadzić metropolię do ruiny finansowej. Ale nie oblegają miasta, nie próbują blokować połączeń morskich – na takie rozwiązania przyjdzie czas, być może, w następnych tomach tetralogii „Cena ostateczna”. Na początek Galtowie uciekają się do podstępu i intrygi, wymierzonej w podstawy gospodarczego istnienia Saraykeht – handel bawełną i jej odziarnianie.

Wybijającym się atutem powieści jest konstrukcja świata – nie ma w nim inżynierów. Racjonalizacja, wynalazczość, postęp techniczny w naszym rozumieniu nie istnieje – ulepszanie procesów produkcyjnych, podnoszenie wydajności pracy w wybranych dziedzinach dokonuje się przy użyciu specyficznego rodzaju magii, która umożliwia materializację idei i zamknięcie jej w ludzkiej postaci – oto, czym jest andat. Oczywiście, należy zarówno ideę, jak i jej ludzką formę, dokładnie zdefiniować. Precyzja jest bardzo ważna, lecz równie istotna jest unikatowość opisu – każda próba związania musi być inna. Wiązanie idei i utrzymywanie kontroli nad andat to zajęcie poetów. Praca ta – choć prestiżowa – jest jednak bardzo niebezpieczna. Poeci ryzykują życiem przez cały czas – najmniejsza niedokładność, drobne niedookreślenie... i konsekwencje są ostateczne. Uwieńczone powodzeniem związanie nie oznacza końca kłopotów – poeta dokonując personifikacji czerpie z siebie, w pewnym sensie stwarza swoje alter ego, a potem musi żyć w towarzystwie andat, przez cały czas je nadzorować, wymuszać na nim posłuszeństwo. A andat nieustająco walczy o zrzucenie pęt… Poeta patrzy andat w twarz i widzi… siebie?

Istnienie andat liczy się nie w latach, a w pokoleniach – odpowiednio wykształceni uczniowie poetów są w stanie przejąć od starzejących się mistrzów kontrolę nad już związaną ideą. Wrażenie wielopokoleniowości trwania opisywanego społeczeństwa podkreślają kolejne elementy – hierarchiczna struktura społeczna i przekształcenie wielu zwykłych czynności w rytuały, na tyle wszechobecne, że przenikające nawet do języka. Wypowiedzi podkreślane są językiem gestów, w którym każda pozycja ciała i ułożenie rąk ma swoje sformalizowane znaczenie – im wyższy stopień odebranego wykształcenia i pozycja społeczna, tym gestykulacja jest oszczędniejsza, bardziej elegancka, a przez to pełna niuansów. Spodobał mi się ten pomysł – to tak, jakby do wygłaszanej kwestii, wzbogaconej już o ton głosu i mimikę, dodać swoiste analogi emotikonów, współgrających lub zaprzeczających wypowiadanej treści i w ten sposób nadających wypowiedzi dodatkowy, głębszy sens. A dodatkową zaletą tego połączonego języka jest to, że – aby nie stracić niczego z przekazywanych treści – rozmówcy muszą patrzeć na siebie, stale obdarzać się uwagą.

Przedstawiony przez autora system społeczny ma swoje wady. Przede wszystkim zasady, które w nim obowiązują, są bezosobowo bezwzględne i przez to – okrutne. Niewolnictwo za długi jest usankcjonowane prawnie, niewolnikami są także andat. W rodzinach panujących zabójstwo pretendentów do tytułu jest rzeczą powszechną, a o dobrej krwi i prężności rodu ma świadczyć bratobójstwo – najlepiej gdy trzeci syn po trupach starszych braci obejmuje pozycję ojca. Prawidła te są nieakceptowane dla nas w dzisiejszej rzeczywistości, ale dzięki temu, że zostały przedstawione, świat powieści zyskał głębię, nie jest idyllicznie cukierkowy ani powierzchowny.

Kolejną zaletą książki Daniela Abrahama są postaci – wyraziste, prawdziwe, pełne życia. Niektórzy bohaterowie są bardzo młodzi i dojrzewają podczas opowieści, inni – przeciwnie, mają młodość już dawno za sobą. Postawieni przed wyzwaniami, które czasami ich przerastają, muszą dokonywać wyboru, stawić czoło dylematom. Każdy z nich ma inną motywację i inne doświadczenia życiowe, zgodnie z którym postępuje. I żadna z głównych postaci nie jest jednoznacznie dobra ani zła. Muszę przyznać – dają się lubić.

Akcja „Cienia w środku lata” w przeważającej części toczy się w mieście – dzięki czemu autorowi udało się uniknąć schematu dojrzewania bohatera podczas wyprawy, wzbogaconej o zasadzki, galopady i szermiercze popisy obrońców-mimo-woli przypadkowo poznanych na gościńcu. Nie oznacza to, że książka całkowicie pozbawiona jest schematów – oczywiście, że nie – przyjemność ich odkrycia pozostawiam czytelnikom, nie mogę przecież zdradzić wszystkiego. Jednak pozwolę sobie na stwierdzenie, że choć zakończenie nie jest przesadnie zaskakujące, to ma jedną, podstawową zaletę – nie jest hollywoodzko optymistyczne. Pod względem fabularnym opowieść przedstawiona przez Daniela Abrahama jest zamkniętą całością, a zakończenie nie pozostawia żadnych wskazówek, co do tematyki kolejnych tomów cyklu.

Podsumowując, „Cień w środku lata” pozostałby w moich oczach jedynie średniej klasy opowieścią fantasy z bardzo dobrze zarysowanymi postaciami, gdyby nie omówiona wyżej koncepcja andat, która zdecydowanie podnosi ocenę książki. Z ciekawością przeczytam kolejne tomy i mam nadzieję, że wydawnictwo dopilnuje poszerzenia marginesów wewnętrznych, tak by żadne niezamierzone „atrakcje” nie psuły przyjemności, płynącej z lektury.
coorchuc - 2009-03-10, 00:12
:
Co właściwie można powiedzieć o kimś... czymś... kimczymś takim, jak ork. Albo nawet para orków. Przecież wszyscy wiedzą, że tylko elfi albo ludzcy wojownicy i księżniczki zasługują na to, by pisać o nich trylogie, baśnie, pieśni i inne opowiadania. Orkowie zaś nadają się tylko do tego czym pachną.


Dwa zapyziałe Orki nie mogą być przecież bohaterami. A jednak. „Powrót Orków” to książka, gdzie właśnie Orkowie grają pierwsze skrzypce. Może instrument ten nie do końca jest nastrojony, ale to właśnie dwaj Orkowie - bracia - stają się rozwiązaniem zagadki pradawnego elfiego proroctwa.
Czy wspominałem już, że to było ELFIE proroctwo?
Nie chcę tu szerzyć gatunkizmu, ale czy takie orki zdolne są do zrealizowania jakiejkolwiek misji, bez konieczności bycia kontrolowanym przez wielkiego i złego maga na przykład.

Cóż... okazuje się, że tak. Ale też Rammar i Balbok nie są zwykłymi przedstawicielami swojego rodu. Owszem – zachowują większość orczych zwyczajów, bezbłędnie władają, językiem, i mają poszanowanie dla tradycji, ale są te małe szczegóły. Mają instynkt zachowawczy, zamiast pędu ku samozagładzie, zachowali dystans do pewnych konkretnych dań z orczej kuchni i szanują się jak bracia. Albo raczej nie szanują się, ale nie próbują się pozabijać... w każdym razie zachowują się jak bracia – co w świecie istot pozbawionych tradycji rodzinnych jest dość dziwne.

A zaczęło się właśnie od tego instynktu przetrwania. A konkretnie od bitwy - podczas potyczki z goblinami, która wkrótce zamieniła się w regularną rzeź. Wtedy też zginął dowódca oddziału. Co gorsza – zginęła również jego głowa. Zgodnie z tradycją, po bitwie, głowa dowódcy powinna wrócić do wioski. Jeśli nie może uczynić tego sama, powinna zostać tam przyniesiona przez tych, którzy przeżyją. A to byli właśnie ci dwaj. Głowa jednak się zgubiła, więc do wioski wrócili z pustymi rękami. Potem zaczyna się robić zabawniej.

Orkowie... – dla zaspokojenia konwencji nazwijmy ich „bohaterami”, zatem:

Bohaterowie wyruszyli na poszukiwania głowy. Nie zrobili tego z własnej woli – aż tak idealni nie byli. Po prostu stanęli przed koniecznością wyboru między odnalezieniem jednej głowy wodza, a położeniem pod topór dwóch głów innych orków. Sęk w tym, że obaj czuli się do tych głów dość mocno przywiązani.
W tym miejscu historia z sielankowej zmienia się w przygodową. Czasem są to przygody dramatyczne, czasem groteskowe, czasem bohaterowie mają wizje, a do tego cały czas coś wisi w powietrzu...
No dobrze - p o z a zapachem orków, coś jeszcze wisi w powietrzu.

Przygoda i sama podróż już od początku nie zapowiadała się na lekką łatwą i przyjemną. No i taką nie była. Nie można jednak jej było zarzucić monotonii. Nie codziennie przecież wykrada się kapłanki, rozmawia istotami nieżyjącymi od eonów, rozbija szajkę przemytników, czy wreszcie walczy z trollami i spełnia proroctwa. Ale przecież oni chcieli tylko odnaleźć głowę...

Powrót Orków to druga część przygód dwójki bohaterów. Fakt, że jest to kontynuacja niczego nie zmienia – bo nawet bez czytania pierwszej części można wyciągnąć z tej lektury dużo frajdy, a czytelnik nie czuje się „niewprowadzony” w temat. Autor utrzymuje względną równowagę między mrocznością i humorem – nie jest za śmiesznie i jest dość strasznawo i momentami naturalistycznie. Nie można odmówić autorowi znajomości kanonu literatury fantastycznej. Wiele rozwiązań i epizodów da się odnaleźć w klasyce gatunku. Ale nie zmienia to faktu, że książka czyta się bardzo przyjemnie.
Tigana - 2009-03-18, 14:09
:
Alan Campbell - "Żelazny anioł"

Gdybym miał użyć jednego słowa do scharakteryzowania „Żelaznego anioła” Alana Campbella, to wybrałbym: „niespodzianka”. Drugi tom „Kodeksu Deepgate” zaskakuje od samego początku. Już w prologu powieści pojawiają się kolejni bogowie będący, jak się okazuje, braćmi zgładzonego Ulcisa. Co więcej, dowiadujemy się, że świat jest polem bitewnym w wojnie toczonej pomiędzy siłami bogów a mesmerysami. Walka ogarnia całe kontynenty, a zmagające się ze sobą armie liczą setki tysięcy żołnierzy. W starciu tytanów ludzie stanowią jedynie mięso armatnie i tylko nielicznym będzie dane odegrać większą rolą. Kimś takim jest Dell – anioł z Deepgate, który staje się ważnym elementem w niejasnej grze obu stron konfliktu.
Wraz z ewolucją fabularną ulega zmianie także miejsce, w którym rozgrywa się akcja powieści. Tylko przez niespełna połowę książki poruszamy się wraz z bohaterami po okolicach Deepgate, później autor przenosi nas do samego Piekła, a następnie na odlegle kontynenty. Nie można przy tym odmówić Campbellowi wyobraźni – wizja podróży Della przez wciąż zmieniającą swe oblicze Inferno, gdzie napotykamy metamorficzne maszkary, zwodnicze drzwi czy żyjące budowle, jest bardzo sugestywna i plastyczna. Widać w tym elemencie niczym nieskrępowaną fantazję, widać rozmach. Wizja poraża swym ogromem i pewnie wielu czytelników zachwyci, ale ja nie raz i nie dwa zatęskniłem do znacznie bardziej kameralnych uliczek łańcuchowego miasta.
Największe zastrzeżenia budzi u mnie jednak końcówka książki, kiedy akcja przenosi się w realia zbliżone do XIX-wiecznej Europy. O ile byłem w stanie zaakceptować sterowce, którymi poruszali się bohaterowie „Nocy blizn”, to już pędzący po torach pociąg nieco mnie raził – być może jestem purystą gatunkowym, ale ten element mocno mi zgrzytał. Tym bardziej, że perypetie jego podróżnych przypominają pod względem fabuły bardziej „Morderstwo w Orient Ekspresie” Agathy Christie niż książkę fantasy. Zdziwił mnie też finał tego wątku – nie mam pojęcia, jakie były intencje Campbella, ale scena z ujawnieniem tożsamości mordercy to czysta farsa.
„Żelazny anioł” to nowi bohaterzy. Ze „starej gwardii” pozostają jedynie Dell i Rachel, a kilka innych postaci przemyka gdzieś w tle. Niestety los ten spotyka również Carnival, bodajże najciekawszą postać występującą w „Nocy blizn”. Pewnym zadośćuczynieniem staje się kreacja Johna Kotwicy, człowieka, którego głównym zadaniem jest ciągnąć przywiązany do siebie statek. Interesująco wypadają także wojowniczy bóg Hasp oraz młoda inżynier Alice Harper. Szkoda tylko, że, w moim odczuciu, Campbell nie do końca opanował jeszcze umiejętność zarządzania bohaterami. Częstotliwość, z jaką autor nieoczekiwanie porzuca wątki związane z daną postacią, by wrócić do nich dopiero za kilkadziesiąt czy kilkaset stron, jest uderzająca. W rezultacie trudno mocniej związać się z poszczególnymi bohaterami – pojawiają się na zbyt krótko.
I jeszcze zwięźle o zakończeniu książki. Być może jestem staroświecki i nie potrafię należycie docenić nieszablonowych pomysłów, ale po prostu lubię, kiedy wraz z ostatnią stroną domykają się wszystkie wątki. Tymczasem „Żelazny anioł” nie posiada nawet otwartego zakończenia, to raczej urwana w pół zdania akcja.
Ocena drugiego tomu „Kodeksu Deepgate” nie jest sprawa łatwą, otrzymujemy powieść, która w niewielkim stopniu przypomina pierwszy tom cyklu. Mnie osobiście fabularny zabieg polegający na eskalacji konfliktu, wprowadzeniu nowych sił i zmianie miejsca akcji nie przypadł do gustu. Na pewno jednak znajdą się osoby, które ucieszy opuszczenie ciasnych murów Deepgate i poszerzenie pola walki. Dzięki temu manewrowi Campbell może pozyskać nowych czytelników. Tylko co z tymi, którzy woleliby pozostać w łańcuchowym mieście?

Ocena 6/10

Ł - 2009-03-20, 17:48
:
Mort Castle - Księżyc na Wodzie

Książka opatrzona jest aż dwoma przedmowami które anonsują Castle'a jako mistrza krótkiej formy przez duże M. „Księżyc na Wodzie” jest tamże opisany jako zbiorek w którym zawarto jedne z jego najlepszych opowiadań – co dla polskiego czytelnika jest o tyle ważne iż Mort Castle nie jest u nas szczególnie znanym i często wydawanym autorem. Ponadto podkreślono jak trudną sztuką jest właśnie pisanie opowiadań – myślę że można zgodzić się bez dyskusji iż napisanie przyzwoitej powieści jest łatwiejsze niż napisanie podobnej wielkości przyzwoitego zbioru opowiadań. Zbiorek wymaga większego stężenia pomysłów na stronę; nie można tu sobie popłynąć fabularnymi interludiami. Mam na myśli ten czysty rodzaj fabularnego „pomysłu na”, a nie kolejny szkic potwora, czy próżnego pejzażu. Z kolei blurb informuje iż jedno z opowiadań zbiorku - „Jeśli weźmiesz mnie za rękę mój synu” - zostało zaliczone do „Top Terror Tales of all Time” koło takich nazwisk H.G. Lovecraft czy Clive Barker, co nasuwa skojarzenie w środku książki czekają nas zjawiska nie z tej ziemi. Czekają?

Z pewnością nie jest to konwencja horroru w domyślnym słowa tego znaczeniu. U Castle’a często jest to horror codzienności gdzie bohaterowie skonfrontowani są z chorobą, nałogiem, trudnymi relacjami rodzinnymi czy brakiem pracy. Tego rodzaju dramat obyczajowy, występuje obok opowiadań-makabresek, nieco w stylu Rolanda Topora. Elementy fantastyki nie są stałym elementem repertuaru opowiadań - a jeśli już występują to częstokroć w formie niedopowiedzenia (omam czy rzeczywistość?) czy pod postacią realizmu magicznego (opis klubu i jego bywalców w „Bird nie żyje”!). Warto w kontekście tego akapitu zwrócić uwagę na przedostatnie opowiadanie „Historia Dani”. Jeśli ktoś nie ma indukcyjnego zacięcia, to właśnie tutaj, pod sam niemal koniec, autor niejako spowiada się z tego czym dla niego jest HORROR i na pewno nie jest to „trochę wyobraźni, dorzuć wampira i masz!”. Ukazuje jednocześnie napięcie twórcze i emocjonalne w procesie tworzenia takiej historii – napięcie która można poczuć również je czytając. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się oglądając horror klasy B, jak wygląda HORROR klasy A, to już wiecie.

Opowiadania są autonomiczne względem siebie ale daje się zauważyć stałe motywy w jakiś sposób łączące ich większość - muzykę jazzową, środowisko robotnicze-górnicze US, strachy i frustracje dzieci, nałogowców, ludzi wyalienowanych z społeczeństwa. Pod tym względem Castle równie dobrze jak Stephen King potrafi zaprezentować panoramę kultury amerykańskiej z całą jej amerykańskością – od wielkich metropolii do zapadłych mieścin, od problemów ameryki lat dwudziestych, do rock’n’rollowej rewolucji. Czasem w trakcie czytania tego czy innego opowiadania, wydawało mi się że za wiele tu właśnie takiej kulturowej anegdoty, ale w ostateczności puenta z siłą pioruna pokazała mi klarowność i ostrość rozumowania i estetyki autora - to się łączy, to wynika! Z pewnością Castle to mistrz mocnego zakończenia, a zakończeń w tym zbiorku mamy grubo ponad dwie garście.

Warta docenienia jest różnorodność form literackich zbiorku - przez to każdy utwór różni się nie tylko miejscem akcji i fabułą ale i sposobem opowiadania, narracją. Występują kolejno tradycyjne narracje, gawędziarskie stylizacje, literackie przekładańce gdzie proza przeplata się z innymi środkami wyrazu, jak i odważne eksperymenty z formą, przykładowo bardzo liryczna powiastka "FDR: Historia Miłości" czy autoanalityczna wyżej wymieniano „Historia Dani.”. Obcowanie z tego rodzaju wyćwiczonym w rozmaitości piórem to prawdziwa gratka dla koneserów słowa; nie sposób o znużenie. Jeśli chodzi o długość poszczególnych utworów to właściwie mało które przekracza próg trzydziestu stron, sporo jest natomiast miniatur. Nigdy właściwie nie byłem pewien czy autor już na następnej stronie nie zakończy opowiadania – ta to niepewność z rodzaju intrygująco-przyjemnych.

Jak dotąd same superlatywy, prawda? Są i wady, wynikające bezpośrednio z samej konstrukcji zbiorku - to w końcu ponad dwadzieścia autonomicznych opowiadań, więc siłą rzeczy nie wszystkie reprezentują ten sam poziom i zdarzają się odbicia od wysokiej średniej. Szczególnie ostatnie opowiadanie „Stary człowiek i zmarli” wydaje się niesłychanie przeciętne (zwłaszcza że jest jednym z dłuższych). W jednym wypadku uderzała mnie również powtarzalność - opowiadania "Miejsce Hendersona/Dziewczyna o oczach w kolorze lata" i "Nienawiść, miłość i piękne morze złomu" są do siebie uderzająco podobne. Te mankamenty jednak w żadnym razie nie psują ostatecznej, bardzo wysokiej oceny tego zbiorku. Teraz powinienem chyba wymienić te utwory, które wywarły na mnie szczególne wrażenie, ale z drugiej strony, nie chcę przepisywać połowy spisu treści i sugerować czegokolwiek czytelnikowi. Z pewnością ogólny poziom opowiadań jak i ich różnorodność sprawią że każdy doceni ten zbiorek z swojej perspektywy, niekoniecznie w korelacji z moimi typami. Zdecydowanie polecam i czekam na kolejne polskie wydania tego autora.
Sharin - 2009-03-22, 18:11
:
Carlos Ruiz Zafon Cień wiatru

Parafrazując słowa Juliana Caraxa:
Mojej przyjaciółce Carlin, która zwróciła mi głos i pióro.

***

Książka, za którą tęskniłem.
W wieku licealnym pochłaniałem dzieła Wiktora Hugo i Aleksandra Dumasa. Czytając powieści tych pisarzy ciarki przechodziły mi po plecach, oczy piekły od niewyspania a nauka schodziła na dalszy plan. Hrabia Monte Christo mówił mi „dobranoc” a nędzna Francja sprawiała, że historia stawała się jeszcze bardziej interesująca.
Któż nie pragnął wtedy znaleźć się w centrum tajemniczych, niemalże mistycznych wydarzeń? Kogóż nie pociągała romantyczna historia, w której granica pomiędzy miłością a nienawiścią dawno przestała być dostrzegalna? Któż nie tęsknił?

Cień wiatru („La sombra del vento”) ukazał się w 2001 roku. Na polskim rynku pojawił się dzięki warszawskiemu Wydawnictwu Literackiemu MUZA w 2005 roku (2008 r. – wydanie drugie). Jego autorem jest barcelończyk, dziennikarz Carlos Ruiz Zafon, który karierę pisarską zaczynał od książek dla dzieci i młodzieży. Za sprawą Cienia wiatru stał się sławny na całym świecie. W 2008 roku ukazała się jego kolejna powieść Gra anioła.

Bohaterem powieści – Cień wiatru – jest młody chłopak, pracownik jednego z barcelońskich antykwariatów, którego młodość zostaje zdominowana przez pisarza Juliana Caraxa. Daniela Sempere, bo tak nazywa się postać główna, poznajemy, gdy trafia na Cmentarz Zaginionych Książek, do miejsca, gdzie ma przejść przez pewnego rodzaju inicjację. Nasz bohater ma wybrać książkę, tą jedną jedyną, którą musi ocalić od zapomnienia. Właśnie na owym tajemniczym cmentarzysku po raz pierwszy natrafia na Cień wiatru. Wkrótce okazuje się, że z jej autorem (Julianem Caraxem) wiąże się straszna, pogrążona w mrokach przeszłości historia.
Nie chciało mi się spać i nawet nich chciało mi się próbować zasnąć. Podszedłem do balkonu i ujrzałem świetliste opary wydobywające się z latarni na Puerta del Angel. Można się było tylko domyślać obecności stojącej tam nieruchomo postaci. Jej realność potwierdzał jedynie zarys cienia padającego na bruk i bursztynowe drżenie żaru papierosa odbijające się w jej oczach. Stała, ciemno ubrana, z jedną dłonią ukrytą w kieszeni marynarki, drugą przytrzymując papierosa, który prządł niebieskawą pajęczynę dymu wokół głowy. Patrzyła na mnie milcząco, kryjąc twarz za padającym z latarni światłem. Stała tak ponad minutę, paląc niedbale, z utkwionym we mnie spojrzeniem. Gdy o północy rozległy się dzwony katedry, postać leciutko kiwnęła głową w geście pozdrowienia i tylko domyślać się mogłem niewidocznego uśmiechu. Chciałem opowiedzieć, ale byłem sparaliżowany. Ów człowiek odwrócił się i zobaczyłem, jak powoli odchodzi, lekko kulejąc. (...) Opis podobnej sceny przeczytałem w „Cieniu wiatru”. W powieści główny bohater co noc wyglądał o północy przez balkon i spostrzegał, że obserwuje go, skrywając się w cieniu i niedbale paląc papierosa, jakiś dziwny nieznajomy. Jego twarz zawsze kryła się w mroku i tylko domyślać się można było żaru jego spojrzenia. Nieznajomy stał przez jakiś czas, prawą dłoń chowając w kieszeni czarnej marynarki, by następnie oddalić się, lekko kulejąc. W scenie, której właśnie byłem świadkiem, owym nieznajomym mógł być jakikolwiek przechodzień, postać bez twarzy i bez tożsamości. W powieści Caraxa owym nieznajomym był diabeł.
Życie Daniela nabiera niewyobrażalnego tempa. Z dnia na dzień główny bohater coraz bardziej zatraca się w plątaninie wydarzeń z przeszłości. Tajemnica pisarza Caraxa staje się dla niego niemalże obsesją. Daniel poddaje się nowemu hobby z niezwykłą energią. Posiadając znajomości w środowiskach księgarsko-bibliotecznych zaczyna zbierać informacje na temat autora Cienia wiatru. Jak każdy młody chłopak oczarowany cudowną zabawą, nie wie kiedy powiedzieć sobie „dość!”. Niewiedza bardzo szybko okazuje się tragiczna w skutkach.



O czym jest książka?
Powiedziałbym, że o zmaganiach młodego chłopaka z dawno zapomnianą historią ale będzie to kłamstwo. Powiedziałbym, że o Julianie Caraxie ale wtedy także bym skłamał. Książka Carlosa Ruiza Zafona jest bowiem o uczuciach. O tych długowiecznych, najdłużej towarzyszących ludziom. O miłości silniejszej niż śmierć i nienawiści dojrzewającej przez całe życie. Miłości godnej pióra Marqueza i nienawiści zrodzonej przez Dumasa.
Ktoś mógłby jednak zapytać: gdzie tajemnica i tworzący ją bohaterowie? Otóż postacie Cienia wiatru nie stanowią sedna powieści. Są nośnikiem informacji (jakże mogłoby być inaczej?) ale nie są główną osią książki. Nie są też specjalnie oryginalne. Czytając dzieło Zafona spotkamy zbiór charakterystycznych hugowsko-dumasowych marionetek, które sprawnie opowiedzą romantyczną historię ale nic więcej. Poznamy Fermina wesołka wprowadzającego w dobry nastrój, Fumero konspiratora wyjętego żywcem z Nędzników, tragiczną Nurię a także nowe wcielenie hrabiego Monte Christo. Każdy odnajdzie w nich dawno nie widzianych przyjaciół. Bohaterów, którzy kochali, nienawidzili i mścili się.
Postacią, która jest poza powyższymi zarzutami jest Daniel Sempere. W powieści jest łącznikiem pomiędzy dawnymi, romantycznymi uczuciami a życiem każdego z nas. Bohaterem, który odkrywając przeszłość Juliana Caraxa zaczyna rozumieć, że tak naprawdę jest ona wieczna i dotyczy każdego człowieka, bez względu na czas. Daniel pragnie, kocha, tęskni. Można powiedzieć, że jest jak bohater wiersza Juliana Tuwima Romans romantyczny:

Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz,
Śnieżnych iskier w zadymce elektryczne loty,
Przez miasto rozbłyskane samochód mnie niósł
I omdlewałem całą młodością z tęsknoty.

Jasnowłosej mimozy miałem wonny pęk
A w głowie mi parował koniak ciemnozłoty
I śpiewał mi daleki twego głosu dźwięk
I umierałem całą miłością z tęsknoty.

Nie tobie byłem pijany i nie tobiem wiózł
Błędne oczy i kwiaty i śnieżne zawroty,
Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz,
Gdy całym swym szaleństwem skonałem z tęsknoty.

I kiedy z samochodu wysiadł sztywny trup,
Jeszcze go śnieg przysypał popiołem martwoty.
Wtedy z wdzięcznością srogą wziąłem smutny ślub,
Ach, biedny oblubieniec! Ach, upiór tęsknoty!


Carlosa Ruiza Zafona należy uznać za pisarza oczarowanego twórczością Hugo, Dickensa, Dumasa. Autor bez wątpienia czerpał z ich stylu, starał się nawiązywać do ich języka, do ich sposobów pozyskiwania wyobraźni czytelnika. Dlatego też czytając Cień wiatru nie odpędzimy się od emocji. Tajemnica będzie goniła tajemnicę a wątki poboczne dodatkowo będą pobudzać nasz apetyt. Niektórzy krytycy doszukują się wpływów Pedro Almodovara ale według mnie jest to zdecydowana przesada. Jak to się mówi „jedna jaskółka wiosny nie czyni”.
Cień wiatru jest powieścią trzymającą w napięciu, sięgającą do najbardziej trwałych wyobrażeń ludzkich, miotającą czytelnikiem zarówno po sferze czynów jak i ich uczuć. Można powiedzieć, że jest historią samą w sobie.
Beata - 2009-03-22, 21:18
:
Trudi Canavan - "Uczennica maga"

Dawno, dawno temu... setki lat przed wydarzeniami opisanymi w „Trylogii Czarnego Maga”, w Kyralii żyła szesnastoletnia Tessia, córka uzdrowiciela, marząca o kontynuowaniu pracy ojca. Jednak prostą realizację jej planów uniemożliwia los – na skutek pewnego bardzo nieprzyjemnego incydentu dochodzi do niekontrolowanego wyzwolenia posiadanej przez Tessię mocy magicznej. Dziewczyna nie tylko musi zaakceptować zmianę własnego statusu i konieczność rozpoczęcia nauki magii, ale również stawić czoła znacznie poważniejszym wyzwaniom: między Kyralią i Sachaką dochodzi do wojny.

Opowieść przedstawiona przez Trudi Canavan rozpoczyna się w czasach, gdy w Kyralii nie istnieje jeszcze żadna organizacja zrzeszająca magów, nie powołano także uniwersytetu – przekazywanie wiedzy magicznej odbywa się wyłącznie indywidualnie, jedynie w prostej relacji mistrz – uczeń. Również praktyki medyczne realizowane są bez użycia magii. Wprawdzie istnieje gildia uzdrowicieli, ale zrzesza jedynie zwykłych medyków. Oczami głównej bohaterki czytelnik ma możliwość obserwować początki tworzenia się gildii magów i pierwsze – nie zawsze udane – próby użycia magii do ratowania ludzkiego życia.

Fabuła „Uczennicy maga” jest przewidywalna – w zasadzie żadne wydarzenie nie zaskakuje czytelnika. Taki już los prequeli – może gdybym czytała poszczególne tomy cyklu w kolejności zgodnej z wewnętrzną chronologią wydarzeń, moja reakcja byłaby inna. Niestety, książka zrobiła na mnie wrażenie utworu napisanego na zamówienie fanów cyklu, domagających się potwierdzenia ich przypuszczeń na temat wczesnej historii Kyralii i Sachaki. „Uczennica maga” jest pozycją poprawną, trzymającą się zasad – bohaterowie są gładko wprowadzeni do opowieści, przedstawieni, lekko scharakteryzowani, postępują zgodnie z oczekiwanym przez czytelnika schematem, w miarę postępu opowieści ich charakterystyki są pogłębiane, akcja – w końcu – osiąga punkt kulminacyjny, po czym poszczególne wątki zostają stopniowo zamknięte.

A propos – autorka umieściła w książce jeden wątek, opisujący losy Sterii, który nie jest kompozycyjnie połączony z resztą opisywanych wydarzeń. Wątek ten sprawia wrażenie kompletnie niepotrzebnego, rozdymającego jedynie, już i tak dużą objętościowo, książkę. A jednak... gdy potraktuje się „Uczennicę maga” i „Trylogię Czarnego Maga” łącznie, jako jedną opowieść, to okazuje się, że istnienie tego wątku jest niezbędne do zrozumienia, czyim wysłannikiem jest Savara, tajemnicza sojuszniczka Cery’ego z ostatniego tomu trylogii i skąd zna magię klejnotów.

Zwolennicy poszukiwania „drugiego dna” czy jakiegokolwiek ukrytego przesłania mogą sobie takie działania darować – autorka niczego nie ukrywa. Wyraźnie piętnuje niewolnictwo, wskazuje zakłamanie i egoizm członków arystokracji, ich obojętność i zamknięcie na problemy biedaków i chorych, wyśmiewa seksistowskie stereotypy. Na plus należy jej policzyć, że powyższymi wadami obdzieliła równo społeczeństwa obu krajów przedstawione w powieści. I nie proponuje łatwych i pozornie prostych rozwiązań w rodzaju „wystarczy znieść niewolnictwo i wszystko będzie dobrze”.

Oceniając poprawność językową książki, w oczy rzuca się – obecny już w „Trylogii Czarnego Maga” – neologizm „inkal”, użyty w znaczeniu: znaku, herbu, godła, ewentualnie inicjału. Nie mam nic przeciwko neologizmom, ale ten akurat nie wydaje się być trafny – pierwsze, całkowicie automatyczne skojarzenie prowadzi nie w stronę herbarzy i tytulatury, a w kierunku pewnego komiksu…

Podsumowując, „Uczennica maga” to przede wszystkim pozycja dla wielbicieli twórczości Trudi Canavan – oferuje im ciekawe uzupełnienie opowieści o dziejach Sachaki i Kyralii oraz korzeniach utworzenia Gildii Magów.
Brzuzka - 2009-03-23, 16:59
:
Rozpoczynająca nową serię autorstwa Andrzeja Pilipiuka ,,Droga do Nidoras" reklamowana jest jako książka, w której napięcie wciąż rośnie, a strony przewracają się wręcz same. Czy tak jest? Ciężko stwierdzić.

Początek rzeczywiście spada na nas jak grom z jasnego nieba. Jeszcze dobrze nie usiedliśmy w fotelu a naszej kochanej planety już nie ma na mapie wszechświata. W tym momencie książkę mogą odłożyć na półkę fani wielkich jatek, rzeźni i ciągłych zwrotów akcji, sięgnąć po nią mogę jednak miłośnicy przeciągających się w nieskończoność tasiemców.

Głównym bohaterem, ale i również narratorem jest Marek. Młody niespełna trzydziestoletni nauczyciel, informatyk. Jest to postać raczej pozytywna, lecz z początku trudno jest nam to stwierdzić. W czasie opisanej na pierwszych stronach powieści zagłady świata poznaje on licealistę, Staszka który razem z nim, jest świadkiem nietypowego zdarzenia, jeszcze bardziej niecodziennego od końca świata. Tutaj zakończę zdradzać fabule bo w gruncie rzeczy jest ona mało istotna.

Pierwszą z wielu rzeczy które rażą po oczach jest właśnie fabuła, a raczej logika, której miejscami brak w opowiadanej przez Pilipiuka historii.
Marek otrzymuje zlecenie od osoby, która sama mogła by je wykonać , szybciej i lepiej, jest co prawda wyjaśnione w książce czemu to właśnie on został ,,wybrańcem" lecz jest to dość mało wiarygodne.
Kolejną wpadka fabuły jest jej rozwlekłość. To co Pan Andrzej zapisał na 400 stronach można by z łatwością zmieścić na góra 100. Co prawda dzięki takiemu zabiegowi autor obsypuje czytelnika masą historycznych ciekawostek (które są co prawda na plus) i pokazuje jak w czasach XVI wiecznej europy ciężko było o jedzenie i dach nad głową, ale czytanie po raz któryś z kolej jak ociepla sobie gniazdko, lub chodzi na wieś, na jabłka jest bardzo meczące.
Następnym niedociągnięciem a raczej dowodem na brak pomysłowości autora jest zaskakująca wiedza historyczna bohaterów. Po przeczytaniu pierwszej części Oka Jelenia dowiadujemy się, że Marek, informatyk spokojnie mógłby pracować na Uniwersytecie Jagielońskim i wykładać historie ze specjalizacją - XVI wieczna Norwegia. Wykazuje się on wiedzą tak szczegółową, że aż niewiarygodną (niezapomniana łyżka Bony). Są oczywiście sytuacje gdy czegoś nie wie, lecz raczej sporadycznie.
Pilipiuk mógł się chociaż nie ograniczać w tłumaczeniach głównych bohaterów, jeśli chodzi o przeczytane przez nich książki historyczne i zapamiętane skrawki lekcji z podstawówki, internet i telewizja przecież też nas w jakiś sposób edukują.

Jeśli chodzi o zwroty akcji to jest ich możne 3-4 na całe 400 stron, nie są to też zwroty nazbyt zaskakujące, wszystko dzieje się powoli i wręcz nudno. Co nie zmienia faktu ze książkę czyta się jednym tchem. Zapewne dzięki przystępnemu językowi, który raczej stroni od staropolszczyzny. Na dodatek Pilipiuk pisze bez ogródek, co może się podobać, nie straszne mu są sceny wielokrotnych gwałtów, czy prowadzenie postaci szlakiem burdeli. Doskonale opisuje świat do którego trafili bohaterowie, w każdym wersie widać ile czasu poświecił w zgłębianie historii Norwegi i europy u schyłku średniowiecza. Dobrze napisane są także dialogi i przemyślenia. Nie brak w nich humoru i ironii tak typowej dla Pilipiuka.
Paradoksalnie wciągająca jest także fabuła. Mimo ze wlecze się jak flaki z olejem i w większości nie zaskakuje, ma się ochotę zajrzeć na następna stronę, na następną, i jeszcze kolejna, aż do tylnej okładki.

Ciekawe jest tu jeszcze już wcześniej wspomniane prowadzenie narracji. Gdy jesteśmy prowadzeni głównym nurtem fabuły narracje prowadzi Marek, gdy przenosimy się do jego porwanej towarzyszki narracja zamienia się w trzecioosobową lecz dalej prowadzi ją Marek. Dopiero przy trzecim wątku fabuły, zupełnie odrębnym zresztą narracje prowadzi zwykły trzecioosobowy narrator. Jest to zabieg jak najbardziej dobry w odbiorze, i bardzo dobrze wykonany przez Pilipiuka.

Na pochwale zasługuje jeszcze okładka i oprawa graficzna. Jest ona bogato zdobiona i świetnie wykonana, są na niej także prawdopodobnie tłoczony element, co może naprawdę się podobać. Ponadto każda kartka jest w rogu zdobiona wzorkiem, a i pojawiające się co jakiś czas ilustracje są dobrej jakości. tak więc technicznie rzecz biorąc książka jest miła dla oka i świetnie prezentuje się na książkowym regale.

Podsumowując, Droga do Nidoras to naprawdę dobra książka, lecz niedopracowana fabularnie, pozostaje mieć tylko nadzieję że wszystkie minusy nakreślone przeze mnie znikną po przeczytaniu następnego tomu, który na pewno zakupię. Jedno jest pewne Oko jelenia czyta się jednym tchem!
7/10
Uczeń Czarnoksiężnika - 2009-03-24, 07:55
:
Dan Simmons Hyperion

Rozpoczynałem lekturę Hyperiona z uczuciem zaciekawienia, nie nastawiając się na nic konkretnego, gdyż niewiele o książce wiedziałem ponad kilka zdawkowych informacji. Powieść zdobyła kilkanaście lat temu Nagrodę Hugo oraz zaliczana jest przez wielu do kanonu światowej fantastyki, ja jednak kilka tygodni temu usłyszałem o niej po raz pierwszy.

Hyperion to opowieść o siódemce ludzi, wysłanej przez Kościół Chyżwara na pielgrzymkę do Grobowców Czasu, na spotkanie z najbardziej tajemniczą istotą we wszechświecie. Tyle można wyczytać z okładki. Podczas podróży każdy z pielgrzymów opowiada pozostałym historię swojego życia oraz wyjawia powody, które skłoniły go do podróży na Hyperiona. Z każda przeczytaną stroną coraz trudniej było mi odłożyć książkę. Dan Simmons ma niesamowitą wyobraźnię, oczami pielgrzymów opisuje czytelnikom losy ludzkości za kilka stuleci. Wyobraźcie sobie, że ludzie opuścili Ziemię, skolonizowali blisko trzysta planet. Wynaleziono napęd Hawkinga umożliwiający podróże z prędkością wielokrotnie większą od świetlnej. Z takimi podróżami niestety związany jest dług czasowy, czyli różnica między czasem pokładowym a rzeczywistym. Wybierając się w odległe zakątki cywilizacji podróżnik musi liczyć się z utratą kilku lat. Dług czasowy nie dotyczy podróży przez transmitery, które łączą ponad sto pięćdziesiąt planet w tzw. Sieć. Bardzo komfortowo jest mieć duży dom, ale wyobraźcie sobie, że dom taki nie dość, że jest pokaźnych rozmiarów, to jeszcze umieszczony jest na kilku planetach, dzięki transmiterom zastępującym drzwi. Biuro na Pierwszej Tau Ceti, salon na Lususie a sypialnia na Maui-Przymierzu na przykład - ciekawa perspektywa.

Sztuczna inteligencja rozwinęła się tak bardzo, że uniezależniła się od człowieka. Nie spełniła się jednak wizja twórców Terminatora, maszyny i komputery nie wystąpiły przeciwko ludzkości, lecz współistnieją z nią na partnerskich warunkach. TechnoCentrum obsługuje system transmiterów, transakcje finansowe i wspiera radą władze Hegemonii. Wizja Dana Simmonsa jest naprawdę imponująca. Musiał się dużo napracować, by ogarnąć cały ten ogrom świata. Dzięki szkatułkowej kompozycji Hyperiona poznajemy go z różnych perspektyw. Inna jest rzeczywistość żołnierza, inna poety, zaś jeszcze inaczej wygląda z perspektywy konsula Hegemonii. Każda kolejna opowieść jest jakby częścią układanki, a wszystkie razem dają nam kompletny obraz rzeczywistości.
Przeczytałem książkę z prawdziwą przyjemnością. Będę z niecierpliwością czekał na kolejną część cyklu zatytułowaną Zagłada Hyperiona, która ukaże się nakładem wydawnictwa Mag w czerwcu. A najprawdopodobniej to pójdę do biblioteki i przeczytam zanim pojawi się nowe wydanie.

Po skończyłem Hyperiona przez jakiś czas miałem książkę przed oczami, wciąż chodziła mi po głowie. Powieść prowokuje do myślenia i stawia sporo pytań, na które ciekaw jestem odpowiedzi. Ci się stanie z ludźmi, gdy TechnoCentrum wypowie przyjaźń? Czy Hegemonia przetrwa napaść Intruzów, czy zwycięży? I wiele innych. Z pewnością zasługuje na to, by wziąć ją do ręki po raz kolejny.

Co do oceny, książka zrobiła na mnie takie wrażenie, że mogę wystawić jej nawet 10/10.
Tigana - 2009-03-24, 23:15
:
Andrzej Pilipiuk „Pan Wilków”


„Pan Wilków” to już czwarta część powieściowego cyklu Andrzeja Pilipiuka. Co ciekawe, na kolejną odsłonę „Oka Jelenia” przyszło nam czekać prawie pół roku, biorąc pod uwagę tempo wydawania poprzednich tomów (trzy książki w ciągu sześciu miesięcy), mnóstwo czasu. Nie wpłynęło to jednak zasadniczo na samą jakość powieści, która na tle całego cyklu niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Oś fabularną książki tworzą dwa główne wątki. Staszek i Hekla po cudownym ocaleniu z pokładu tonącej „Srebrnej Łani” wyruszają do Gdańska. W tym samym czasie kozak Maksym podąża do Szwecji, by samotnie stawić czoła tytułowemu Panu Wilków. Oba wątki prowadzone są równolegle, co mocno uwypukla istniejące między nimi różnice.
Z jednej strony – powtórką z rozrywki: urządzanie przez Staszka i Helę nowego domu, opis XVI-wiecznego Gdańska i obyczajów (tym razem świątecznych) jego ówczesnych mieszkańców. Wątek nużący, a jedyną atrakcją jest nieoczekiwane odkrycie ojcostwa jednego z podróżników w czasie. Kiedy z kolei fabuła przenosi się na terytorium Szwecji, otrzymujemy wciągającą powieść akcji, gdzie trup ściele się gęsto, a czytelnik nie nadąża z przewracaniem kartek. Szkoda tylko, ze kulminacyjny moment opowiadanej historii, rozprawa z Panem Wilków, wypada mniej więcej w dwóch trzecich powieści, potem na dobrą sprawę aż do końca nie dzieje się nic ciekawego. Owszem, zakończenie jest dość zaskakujące, ale należy je traktować przede wszystko jako zachętę do zakupu kolejnego tomu.
Narzekając na nierówne tempo fabuły nie sposób nie pochwalić autora za samą konstrukcje cyklu. Na tle innych pisarzy piszących powieściowe cykle Pilipiuk wyróżnia się in plus. Przede wszystkim stara się nie mnożyć na siłę kolejnych wątków, a wręcz przeciwnie – domyka całe historie, i dopiero wtedy zastępuje je kolejnymi. Podobnie ma się rzecz z bohaterami – na kartach cyklu przewija się ich stosunkowo mało, a autor koncentruje się wyłącznie na tych, którzy są niezbędni dla ciągłości fabularnej. Warto także zwrócić uwagę na pojawiającą się po raz kolejny sugestię, że będziemy mieli do czynienia z historią alternatywną. Czyżby więc pod pozorem poszukiwań kosmicznego artefaktu pisarz szykował nam wizje Rzeczypospolitej od morza do morza? Czas pokaże.
Można natomiast zarzucić Pilipiukowi brak większych umiejętności prowadzenia postaci. Chociaż mamy do czynienia już z czwartym tomem, zachowanie poszczególnych bohaterów nie ulega zmianom. Co prawda przestają snuć sny o imperium mydlarskim czy aptekarskim, ale ich zdolności adaptacyjne do skrajnie różnych warunków nadal są niebywałe. Zresztą pod tym względem niewiele gorzej wychodzą przedstawiciele Hanzy czy kozak Maksym, którzy w epoce, gdzie wynalazki i odkrycia naukowe były często traktowane na równi z czarami, bez mrugnięcia oka akceptują podróże w czasie czy współczesne nam zdobycze techniki, jak noktowizory czy kałasznikowy. Wyjątkowo światli ludzie.
Chyba nie ma sensu zachęcać lub zniechęcać do przeczytania „Pana Wilków”. Wysokie miejsce w rankingu najlepiej sprzedających się książek salonów EMPIK świadczy o sporym gronie wielbicieli „Oka Jelenia”. Z kolei osoby, które zraziły się do poprzednich odsłon cyklu lub są zaciekłymi wrogami wszystkiego, co napisał Wielki Grafoman, mają również już od dawna wyrobione opinie. Recenzowana książka nie sprawi, że jedni lub drudzy zmienią zdanie. Ze swojej strony mogą więc tylko dodać: ciąg dalszy nastąpi.

Ocena: 6/10
Tigana - 2009-03-26, 20:58
:
Peter Brett - "Malowany człowiek 2"

Na początek kilka słów wyjaśnienia. Recenzując kilka miesięcy temu „Malowanego człowieka” Petera Bretta byłem przekonany, że mam do czynienia z całą powieścią. Tymczasem okazało się, iż „Fabryka Słów”, w swoim stylu, po raz kolejny podzieliła pojedynczy utwór na dwie osobne książki. Stąd niniejszy tekst nie jest recenzją kolejnej odsłony cyklu, a jedynie dokończeniem omawiania pierwszej części „Trylogii demonów”.
Książkę otwiera scena pojedynku Arlena z jego nemezis – jednorękim skalnym demonem. Wynik starcia jest łatwy do przewidzenia, podobnie jak reszta fabuły powieści. Zgodnie z oczekiwaniami dochodzi do przecięcia się ścieżek trzech głównych bohaterów: wspomnianego już Arlena, Leeshy i Rojera. Szybko łączy ich nie tylko chęć pomocy bliźnim, ale też rodzące się między nimi uczucie. W trakcie lektury odniosłem nawet wrażenie, że cała fabuła książki stanowi jedynie pretekst dla spotkania bohaterów i opisu pierwszej zwycięskiej bitwy z demonami. Nie oczekujmy zatem żadnych spektakularnych rozwiązań fabularnych czy domknięcia wątków – „Malowany człowiek” to nic innego jak przydługie preludium do kolejnych tomów.
Pewnym novum jest niekorzystne ukazanie gatunku ludzkiego. Czytając o przeżyciach bohaterów można dojść do smutnego wniosku, że to właśnie ludzie są o wiele gorszymi potworami niż demony. Otchłańcami zawiaduje bowiem instynktowna, może wręcz nieświadoma nienawiść, tymczasem człowiek jest zły z wyrachowania i świadomie krzywdzi innych. Potwierdzenia tej tezy nie trzeba szukać daleko – wszystkie nieszczęścia, które spadają na Arlena i jego przyjaciół były spowodowane przez ludzi. Lekkim powiewem świeżości jest również opis kastowego społeczeństwa Krasjanów – jedynego ludu, który podjął walkę z demonami. Nie stanowi to na pewno nowej jakości w fantasy, ale zawsze to miła odmiana od kolejnej podróbki systemu feudalnego. Szkoda tylko, że autor nie poświecił temu wątkowi za dużo miejsca – może w kolejnych tomach.
Zabrakło mi natomiast interesująco zarysowanych postaci drugoplanowych; na dobrą sprawę jedynie wojownik Jardir posiada coś na kształt złożonej osobowości. Z kolei główni bohaterzy w porównaniu z poprzednią książką dorastają, ale jednocześnie ich charaktery nie ulegają specjalnej zmianie. Leesha pozostała dobrą samarytanką gotową dniem i nocą nieść pomoc innym. Rojer, owszem, zmienia się w kochliwego minstrela, ale w głębi serca nadal jest małym, okaleczonym przez Otchłańce chłopcem. Z kolei Arlen, teraz bezwzględny pogromca demonów, nadal marzy o uwolnieniu ludzi od plagi tych istot.
Akcja powieści wciąż toczy się wartko, a czytelnicy nie powinni narzekać na nudę; powiem nawet, że w porównaniu z poprzednią częścią mamy więcej starć z demonami i są one bardziej spektakularne. W pamięci zapadają szczególnie sceny walki Arlena, kiedy pokonuje potwory gołymi rękami.
Druga część „Malowanego człowieka” nie jest ani lepsza, ani gorsza od swej poprzedniczki. Otrzymujemy książkę utrzymaną w identycznym klimacie, powtarzającą wady i zalety wcześniejszego tomu. Komu spodobała się pierwsza odsłona dzieła Petera Bretta, ten również po kolejną sięgnie z przyjemnością.

Ocena 5/10
Tigana - 2009-04-05, 00:42
:
Miroslav Żamboch, - "Mroczny zbawiciel", tom 2

Druga część „Mrocznego zbawiciela” Miroslava Žambocha to kolejna dawka przygód R.C. – człowieka, cyborga i demona w jednej osobie. Choć dostajemy to co zwykle, mnóstwo akcji okraszonej czarnym humorem, z jakiegoś powodu lektura recenzowanej książki stanowiła dla mnie prawdziwe wyzwanie. I nie chodzi tu o to, że nie lubię twórczości czeskiego pisarza. Wręcz przeciwnie, jak do tej pory kolejne utwory Žambocha stanowiły dla mnie solidną dawkę mało wymagającej rozrywki. W czym zatem tkwi problem?
Być może w przesycie. Kolejne trzy opowiadania o R.C. (plus epilog) to nic innego jak powtórka z rozrywki. Główny bohater nadal przemierza postapokaliptyczne Czechy w poszukiwaniu prawdy o swojej tożsamości, a jego droga, jak zwykle, usłana jest stertami trupów. Nieważne, czy to będzie grupa najemników, zawodowy morderca, czy przebiegły mag – nikt nie ma szans w walce z niepokonanym herosem. Szkoda tylko, że ta pewność co do wyników kolejnego starcia szybko się nudzi, a z czasem zaczyna irytować. Jak można traktować poważnie książkę, choćby fantasy, której główny bohater pocięty na dokładnie 226 kawałków zbiera się do kupy i walczy dalej.
Sama fabuła też nie zostawia po sobie najlepszego wrażenia. Opowiadanie „Beskidy – spróbuj jeszcze raz kolego” można streścić w jednym zdaniu – R.C. spotyka oddział najemników, wybija ich do nogi i rusza dalej w podróż. Najlepiej pod względem fabularnym sprawdza się „Ostrawa – zamarznięte piekło”. Najdłuższy ponad 250-stronicowy utwór przynosi miłą odmianę w postaci przeniesienia akcji do dużego miasta. Ekskluzywne domy publiczne, zakazane knajpki, zakurzona biblioteka – a wszystko skute okowami lodu. Plus kilka niezłych pomysłów – jak chociażby ceny siedziby zależne od panującej wewnątrz temperatury. Im niższa, tym nocleg jest tańszy. Szkoda tylko, że zmiana lokalizacji nie wpływa zasadniczo na samą fabułę. Bohater szybko znajduje nowych (oraz starych) wrogów i cała opowieść ponownie sprowadza się do mniej lub bardziej malowniczych opisów bijatyk i strzelanin. Co prawda w międzyczasie R.C. dowiaduje się całej prawdy o sobie i własnym przeznaczeniu, ale rozwiązanie zagadki nie jest zbyt ciekawe i pozostawia czytelnika dziwnie obojętnym.
Nie przekonuje również sama kreacja bohatera. Autor za wszelką cenę stara się ukazać R.C. jako istotę, która resztkami silnej woli broni się przed przeistoczeniem w bestię z piekła rodem. Zamysł dobry, ale efekt mało przekonujący. Zabrakło finezji, kunsztu pisarskiego. W rezultacie osobowość głównego bohatera przypomina typ postaci z wcześniejszych książek Czecha – cynicznego twardziela, który w głębi duszy jest porządnym facetem.
Drugi tom przygód R.C. udowadnia, że Miroslav Žamboch jest więźniem jednego schematu. O ile pierwsza część „Mrocznego zbawiciela” za sprawą odświeżenia scenografii, nowego klimatu mogła się spodobać, to jego kontynuacja zawodzi. Mimo że dostajemy sprawnie napisaną opowieść pełną seksu i przemocy, jest ona dziwnie nudna i mało wciągająca.

Ocena 4/10

Sharin - 2009-04-05, 08:29
:
Philip K. Dick Boża inwazja

- Opowiem Ci coś jeszcze – odezwał się Elias. – Do wielkiego rabina Hillela, który żył w pierwszym wieku, przyszedł człowiek i powiedział: „Nawrócę się pod warunkiem, że nauczysz mnie całej Tory, podczas gdy będę stał na jednej nodze”. Hillel powiedział „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło. To jest cała Tora. Reszta to komentarz, idź i ucz się”. Uśmiechnął się do Herba Ashera.

Ursula K. Le Guin w jednym z wywiadów nazwała Philipa Dicka „amerykańskim Borgesem”. Sama przyznaje, że do autora zbioru opowiadań zatytułowanego Alef („Fikcje”) porównuje Dicka ze względu na wagę jego eschatologicznych dociekań.
Po przeczytaniu książki zgadzam się w całej rozciągłości z powyższym stwierdzeniem.

Boża inwazja („The Divine Invasion”) została wydana w 1981 roku. Czytelnicy w Polsce mogli się z nią po raz pierwszy zapoznać w 1996 roku dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka oraz pracy Lecha Jęczmyka, który podjął się tłumaczenia. Autorem niniejszej powieści jest Philip Kindred Dick (1928-1982), pisarz amerykański drugiej połowy dwudziestego wieku, który przez wielu współczesnych krytyków jest nazywany Dostojewskim science fiction.
Boża inwazja jest drugą częścią trylogii Valis. W jej skład wchodzą jeszcze Valis (1981 r.) oraz Transmigracja Timothy’ego Archera (1981 r.).

Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości. W czasach, gdy podróże kosmiczne nie nastarczają większych problemów. Ba! Nawet kontakty z przedstawicielami obcych ras są czymś zupełnie naturalnym.
Bohaterem Bożej inwazji jest Herb Asher, którego w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy pracownikiem międzygwiezdnej rozgłośni radiowej. Jest on czterdziestoparoletnim mężczyzną, który mieszka na jednej z planet spoza Układu Słonecznego i stamtąd nadaje sygnał dźwiękowy. Wiedzie spokojne, ustabilizowane, pozbawione większych wrażeń życie. Wydawać by się mogło, że świat zapomniał o nim całkowicie. I tak de facto było. Społeczeństwo ziemskie zapomniało o Herbie Asherze. Był dziwną, obcą istotą, której sensem istnienia było nadawanie piosenek międzygalaktycznej gwiazdy, Lindy Fox.
Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia poprzez płonącą konsolę przemawia do niego Jah. Bóg Izraela wygnany wieki temu z Ziemi, na której władzę zaczęło sprawować Zło. Jak łatwo się domyślić spotkanie z Bogiem wywraca życie Herba Ashera do góry nogami. W jednej sekundzie bohater Dicka zostaje postawiony przed zdaniem, które będzie wymagało przede wszystkim wiary. Herb Asher zostaje bowiem wybrany nowym Józefem! Przybranym ojcem Boga, pragnącego powrócić do stworzonego przez siebie świata.
Rybys poklepała go po ręce.
- Nic nie szkodzi. Ja też nie rozumiem. Dlaczego właśnie ja? Zadawałam sobie to pytanie, kiedy stwierdzono u mnie SM. Dlaczego, do diabła, ja? Dlaczego, di diabła, ty? Ty też musisz zostawić swoją stację i swoje kasety z Fox. A także bezczynne wylegiwanie się po całych dniach, z aparaturą nastawioną na automat. Jezu Chryste. No cóż, chyba Hiob miał rację. Bóg doświadcza tych, których kocha.
- Polecimy we trójkę na Ziemię – powiedział Elias – i tam urodzisz syna, Emmanuela. Jah zaplanował to na początku czasu, przed upadkiem Masady, przed zburzeniem Świątyni. Przewidział swoją porażkę i przedsięwziął kroki dla naprawy sytuacji. Bóg może przegrywać tylko chwilowo. U Boga lekarstwo jest zawsze silniejsze niż choroba.

Od momentu przybycia Jaha na Ziemię zaczynają się przygotowania Dobra do walki ze Złem. Herb Asher zostaje wciągnięty w grę, której stawki nie rozumie i tak naprawdę nie pragnie pojąć.
Zaczyna się batalia o świadomość Boga. Zaczynają się spełniać proroctwa Eliasza!



O czym jest Boża inwazja?
Mógłbym ograniczyć się do stwierdzenia, że o Bogu. I będzie to święta prawda, gdyż Dick czyni Go przyczyną wszystkiego, co stało się, stanie bądź ma dopiero stać. Kreuje na istotę wszechmogącą, znającą początek i koniec czasu. Pana groźnego, który zamierza batem i ogniem zmienić świat na lepsze. Warto wspomnieć, iż z takim Bogiem spotykamy się między innymi w Starym Testamencie, gdzie miłosierdzie przegrywało w starciach ze srogą sprawiedliwością bożą.
- Ja jestem twórcą światów, ja i tylko ja. Nikt inny nie może stworzyć świata. Ja jestem tym , który powołuje do istnienia, ty nie.
- A jednak...
- Nie rozumiesz – powiedział Emmanuel – Jest wiele możliwości, które nie zostały zrealizowane. Ja wybieram spośród możliwych bytów te, które wolę, i nadaję im realność.

Tak jak już wspomniałem Bóg w niniejszej powieści jest źródłem wszystkiego. Zarówno świata, Herba Ashera, Lindy Fox jak i samego Dobra i Zła. Takim widzi go autor Bożej inwazji. Oczywiście nie jest to oryginalne podejście do wizerunku Boga, gdyż tak naprawdę jest to kreacja czysto biblijna. Różnica polega jedynie na tym, że według Dicka ta wszechmogąca istota zgodziła się kiedyś zostać pokonaną. Poległa pod naporem Zła, które zawładnęło światem ludzi. Ziemią przyszłości.

W powieści możemy doszukać się kilku ważnych zagadnień egzystencjalnych: dokąd zmierza świat, na czym polega prawdziwe zbawienie, itd. Jednak najważniejsze z pytań brzmi: jakie plany ma Bóg w stosunku do ludzkości? Philip K. Dick stara się nie odpowiedzieć nie tylko w Bożej inwazji ale całej trylogii Valis. Zastanawia się nad pierwotną naturą Boga, nad Jego miłosierdziem i sprawiedliwością.

Boża inwazja jest książką napisaną prostym, rzeczowym stylem. Autor nie udziwniał powieści psychologicznymi zwrotami, religijnym bęłkotem. Nie starał się upodobnić jej do traktatu filozoficznego. Moim zdaniem chciał aby była przede wszystkim przystępna w odbiorze a jednocześnie poruszała kwestie trudne do jednoznacznego rozważenia.
Tigana - 2009-04-08, 15:07
:
Nicolas d'Estienne d'Orves, - "Sieroty zła"

Chociaż od zakończenia II wojny światowej minęło już ponad 60 lat wciąż stanowi ona inspirację dla naukowców, literatów czy filmowców. Spektrum poruszanych tematów jest bardzo szerokie – od rekonstrukcji kluczowych bitew, poprzez mało nieznane epizody aż po wymyślone od początku do końca historie. W końcu II wojna światowa stanowi idealny punkt wyjścia do przeróżnych teorii spiskowych.
Pisząc kwietniową zgadywankę zastanawiałem, jakie w tym literackim układzie okażą się "Sieroty zła" francuskiego pisarza Nicolasa d’Estienne’a d’Orvesa. Czy dostaliśmy historię bliższą duchowi prozy Roberta Ludluma, czy też mroczny thriller? Do końca ani jedno, ani drugie. Prawda leży gdzieś pośrodku.
Wątkiem przewodnim opowiadanej przez d’Orvesa historii jest współczesne śledztwo młodej dziennikarki Anais, która na życzenia norweskiego milionera Vidkuna ma mu pomóc w rozwiązaniu tajemnicy czterech zagadkowych samobójstw. Równocześnie w sięgających początku II wojny światowej retrospektywach poznajemy splot wydarzeń, które w konsekwencji doprowadziły do dziennikarskiego śledztwa.
„Sieroty zła” nie są książka akcji, a prowadzone dochodzenie sprowadza się raczej do odwiedzania historycznych miejsc (Monachium, Berlin), rozmów z nielicznymi świadkami, wizyt w archiwach aniżeli pościgów samochodowych czy starć z płatnymi zabójcami. Autor, chyba słusznie, postawił na powolne budowanie napięcia, a sporadyczne zwroty akcji są dobrze przemyślane. Nie oznacza to jednak, że książka nudzi, wręcz przeciwnie. Opowiadana historia jest wciągająca, a poskładanie wszystkich elementów w jedna całość sprawia dużo satysfakcji. Tym niemniej nieco zawiedzeni mogą być miłośnicy „mocnej” literatury. D’Orves unika epatowania przemocą, chociaż bez trudu znajdziemy kilka makabrycznych opisów. Większe przerażenie od opisów eksperymentów genetycznych budzi sama ideologia faszystowska oraz ludzie, którzy bez zastanowienia wykonywali rozkazy przełożonych.
Pewne zastrzeżenia można mieć do końcówki książki, która jest przewidywalna. Niby to właśnie do niej prowadziły wszystkie opisywane w książce wydarzenia, z drugiej strony czytelnik oczekiwałby jakiejś niespodzianki. Jako fabularne minusy zakwalifikowałbym pewne uproszczenia zastosowane przez autora – cudowne tabletki na zapomnienie czy łatwość, z jaką główni bohaterzy uzyskują dostęp do pewnych tajnych informacji. W kilku miejscach mamy też do czynienia z syndromem „Kodu Leonarda da Vinci” – bohaterzy są prawie geniuszami i trochę zbyt łatwo kojarzą pewne wydarzenia czy znajdują ukryte wskazówki. Nie jest to jednak aż tak męczące jak w przypadku prozy Dana Browna, więc można przymknąć oko.
Zresztą pod względem przygotowania historycznego „Sieroty zła” są rzeczą godną pochwały. Widać, że d’Orves solidnie przygotował się do książki – wykorzystuje znane postaci i wydarzenia (Heinrich Himmler, organizacja Lebensborn), a równocześnie tworzy własną wizję II wojny światowej (rozbudowana rola Towarzystwa Thule). W rezultacie otrzymujemy zajmującą książkę z gatunku historical fiction, w której trudno jest odróżnić prawdę od spekulacji pisarza. Pewne fragmenty budzą jednak zdziwienie – raz autor wspomina o Francuzach oswabadzających obozy koncentracyjne na terenie Polski, w drugim przypadku – o panicznej ucieczce Niemców z Francji na początku 1944 roku, na pół roku przed D-Day.
Tym, co wyróżnia książkę Nicolasa d’Estienne’a d’Orvesa od setek podobnych mówiących o eksperymentach genetycznych doktora Mengele czy o ideologicznych potomkach III Rzeszy, jest nienaganny styl, ciekawie prowadzona fabuła, jej nieszablonowa konstrukcja. Zauważalny jest też nieco inny od anglosaskiego punkt widzenia historii. Takim interesującym motywem przewijającym się w książce jest samokrytyka Francuzów za swoją postawę w okresie wojny. Widmo kolaboracji pomimo upływu dziesiątek lat wciąż odciska piętno na ludziach i determinuje ich późniejsze życie. Warto o tym przeczytać.

Ocena 7/10
Tigana - 2009-04-09, 15:00
:
Pierre Bottero „Wyprawa”


Napisanie dobrej książki dla dzieci lub młodzieży nie jest sprawą łatwą. Wbrew obiegowo powtarzanej opinii najmłodsi miłośnicy słowa pisanego są wymagającymi czytelnikami i bezwzględnymi krytykami. Biorąc do ręki książkę oczekują nie tylko ciekawej fabuły i bohaterów, z którymi mogliby się utożsamić, ale również poważnego traktowania ze strony autora. Dzieci bezbłędnie wyczuwają, gdy ktoś próbuje wcisnąć im kit, i odkładają książkę na półkę.
„Wyprawa” Pierre’a Bottero, pierwszy tom serii „Ewilan z dwóch światów”, wpisuje się w nurt książek otwarcie nawiązujących do cyklu o Harrym Potterze (która to już książka?). Główna bohaterka powieści, Camille, to sierota wychowywana przez przybranych rodziców w dużym francuskim mieście. Podobnie jak w powieściach Rowling jej opiekunom wiele brakuje do ideału – są egoistycznymi, zapatrzonymi w siebie snobami, którzy wychowywaną dziewczynkę mają za zło konieczne. Identycznie jak w przypadku Pottera Camille nie wie prawie nic o swojej przeszłości oraz o drzemiącej w niej magii. Dopiero przypadkowe zdarzenie, wypadek na ulicy, powoduje, że dziewczynka przenosi się do magicznej krainy, gdzie odkrywa prawdę o swym pochodzeniu. Tu znów mamy do czynienia ze znanym schematem – okazuje się, że Camille jest dzieckiem przeznaczenia, którego zadaniem będzie ocalenie ludzi przed złowrogą rasą Ts’żerców.
Na szczęście zamierzeniem Pierre’a Bottero nie było stworzenie Harry’ego Pottera bis. Pomimo licznych podobieństw fabularnych „Wyprawa” to książka przynajmniej pod jednym względem – systemu magii – oryginalna. Zamiast machania różdżkami, warzenia eliksirów czy rzucania zaklęć mamy do czynienia z siłą wyobraźni. Dar Rysunków, bo tak nazywa się ta magia, polega na rysowaniu w myślach obrazów, które stają się rzeczywiste. Jeśli czujesz chłód, stwórz obraz płonącego ogniska, zostałeś zaatakowany mieczem – narysuj tarczę. W prostocie systemu tkwi jego siła. Dzieciom będzie o wiele łatwiej zrozumieć magię, której na co dzień same używają malując farbami egzotyczne wyspy czy fantastyczne zamki.
Spodobać mogą się także bohaterzy występujący w książce. Co prawda Camille może nieco drażnić – chwilami przemądrzała, znająca odpowiedzi na wszystkie pytania, zawsze postępująca szlachetnie. Ale miłą odmianę stanowi jej nieodłączny towarzysz, syn emigrantów z Kamerunu, Salim, który reprezentuje bardziej przyziemne podejście do życia. Sporą dozę sympatii zdobywa również u czytelnika rycerz Bjorn – chwalipięta, ale i wyborny wojownik w jednej osobie. Szkoda natomiast, że w powieści zabrakło miejsca na postaci niejednoznaczne. Wszyscy bohaterzy są albo pozytywni, albo negatywni, a przecież sympatia, jaką cieszył się Severus Snape, brała się głównie z jego skomplikowanego charakteru... Należy jednak pamiętać, że mamy do czynienia dopiero z pierwszym tomem cyklu – wszystko jest jeszcze możliwe.
Fabuła książki toczy się wartko. Autor zrezygnował ze szczegółowych opisów świata, być może dlatego nie znajdziemy w „Wyprawie” dłużyzn. Sceny akcji są odpowiednio dramatyczne, ale równocześnie pozbawione nadmiernej brutalności. Książkę napisano przystępnym stylem, który powinien przypaść do gustu czytelnikom. Również tłumaczenie jest bez zarzutu – drażniło mnie jedynie ciągłe używanie przez Selima zwrotu „staruszko” wobec Camille, ale to kwestia gustu.
„Wyprawa” Pierre’a Bottero to kawałek solidnej fantasy skierowanej do młodszych odbiorców. Znajdziemy w nim sporą dawkę akcji, sympatycznych bohaterów i mnóstwo magii. Brakuje ciut rozmachu, epickości, nie jest to jednak specjalnie duży mankament. Czy książka przypadnie do gustu każdemu dziecku? Trudno powiedzieć – jedni wolą przygody Harry’ego Pottera, inni zachwycają się „Eragonem”. Najprostszym rozwiązaniem tej zagadki będzie zakup książki i wspólna lektura z pociechą.
Ł - 2009-04-12, 13:59
:
Witold Jabłoński - Fryne Hetera

Parę pierwszych stron powieści przywodzi na myśl „Wywiad z wampirem”. To moje pierwsze skojarzenie, gdy tylko zacząłem czytać wspomnienia odległych czasów, które tajemnicza nieznajoma wyjawia staremu poecie, w aleksandryjskim dwudziestowiecznym kabarecie. Historię o namiętnościach przekładających się wprost na porządek polityczny antyku. Historię opowiadaną ustami tytułowej hetery. Charakterystyka profesji cór Koryntu została w naszych czasach mocno rozmazana, dlatego już w blurbie znajduje się wytłumaczenie, że chodzi nie o zwykłe prostytutki, tylko o kobiety bliższe gejszom. Moim zdaniem ciekawy dobór tematyki, sposób rozpoczęcia i umieszczenia akcji; to trzy kroki w dobrą stronę już na samym starcie.

Czas i miejsce właściwej akcji – Grecja, zmierzch epoki polis, początek epoki hellenistycznej. Większość postaci występujących w książce to postacie historyczne, zaczynając od poety Kawafisa, powiernika opowieści Fryne, kończąc na plejadzie postaci dramatu sprzed niemal dwóch i pół tysiąca lat. Jeśli chodzi o wierność oddania greckich realiów, od strony czysto historycznej nie czuję się kompetentny oceniać, ale myślę, że nie do końca klarownie zaakcentowano ducha epoki. Z całą pewnością nie jest to sposób projekcji teraźniejszych wyobrażeń na historię jak w przypadku „300”, gdzie Sparta wydawała się leżeć gdzieś miedzy Teksasem a Luizjaną, ale jednak, szczególnie jeśli chodzi o kwestie antycznego rozumienia pojęć takich jak „wolność”, mam wątpliwości. Zwłaszcza w kontekście przełomu epoki, gdzie doszło do znacznych przewartościowań w kulturze Hellenów. Zaś jeśli już mowa o Sparcie, to tu również daje się zauważyć przerysowanie, ale w drugą stronę niż w „300” – tam amerykanizowano ją radośnie, natomiast Jabłoński faszyzuje ją w wypowiedziach postaci, zupełnie ahistorycznie.

Nie jest to w żadnym razie wielka ujma, bo książka koncentruje się na zupełnie innych kwestiach – sednem powieści jest relacja płci z płcią. Książka podważa przyjęty w naszej kulturze wzorzec tradycyjnej pary męsko-damskiej, robi to jednak na modłę antyczną, mającą niewiele wspólnego ze współczesnymi gender – czy queer studies, i robi to z naszej perspektywy, czasem, bardzo niepoprawnie politycznie. Płeć w greckiej wizji Jabłońskiego nie jest uwarunkowana kulturowo; jako dar i wyrok bogów ma wymiar metafizyczny – światy mężczyzny i kobiety dzieli przepaść, której próby przekroczenia grożą upadkiem. Spółkowanie między przedstawicielami tej samej płci nie jest traktowane jako odchylenie od normy, ale jako eksplorowanie swojego żywiołu. Dlatego trochę śmieszne wydaje się posądzanie autora o prowadzenie agitacji homoseksualnej, co wytknięto mu w pewnej politykierskiej recenzji. Faktem jest, że motyw ten w książce występuje bardzo często – ale faktem jest też, że autor bardzo wyraźnie zaznacza, jak bardzo zmieniło się pojmowanie tych zachowań przez stulecia. Nie sądzę, żeby książka stała się kultową pozycją w środowiskach feministek czy LGBT – z wielu względów stanie się wprost przeciwnie – narratorka na każdym polu z iście nietzscheańskim zacięciem gloryfikuje starożytność i nie szczędzi negatywnych uwag na temat naszych czasów – nie tylko ich judeochrześcijańskiej genezy i kontekstu, ale również nowoczesności i ponowoczesności w ogóle.

O sile książki stanowi właśnie główna bohaterka – jest od początku do końca bardzo przekonująca i naturalna w swej inteligencji i dystyngowanym sposobie bycia. Bardzo dobrze daje się wyczuć jej motywacje – Fryne jest heterą a nie heroiną, i miałem wrażenie, że gdyby tylko nie przeznaczony jej piórem Jabłońskiego los, byłaby zdolna żyć niezależnie od książkowej historii. Zresztą jej położenie implikuje wikłanie się w intrygi polityczne i spiski; brak tu jakieś niepotrzebnej gimnastyki typu „jak wrzucić bohatera w fabułę”, albo „jak skonstruować fabułę, by uwiarygodniła mi bohatera”. Pozostałe persony również są sugestywnie przedstawione – chociażby protagonista: Aleksander Macedoński. Kreacja ciekawa, szczególnie z naszej perspektywy, gdy pamiętamy głównie o wielkich czynach, mało uwagi poświęcając codziennemu życiu w cieniu tyrana. Wśród wielu namiętności starego świata, o jakich książka wspomina, namiętność wielkości jest szczególnie akcentowana. Postacią, która zapowiadała się ciekawie, ale jej potencjał się nie rozwinął, okazał się Apolloniom, co wpływa szczególnie na koniec książki, gdzie jego postaci nie brakuje.

Fabuła jest sprzężona z wydarzeniami historycznymi, rozciągnięta na kilkadziesiąt lat (nie licząc klamry kompozycyjnej). Wada tego rozwiązania ujawnia się w tym, iż fabuła jest ograniczona przez historyczne kalendarium – czasami miałem wrażenie, że autor czuł się tym skrępowany i trochę nie bardzo wiedział, co zrobić z główną postacią na przestrzeni lat, dlatego kierował ją to tu, to tam. Czasem trafiają się opisy zapchaj-dziury, dla których ciężko doszukać się uzasadnienia. Im dalej końca historii, tym wprost przeciwnie – więcej przeskoków i lekka chaotyczność. Rośnie również stężenie elementów fantastycznych oraz biblijnej symboliki. Jeśli kogoś wystraszyło przywołanie „Wywiadu z wampirem” na początku recenzji (mam nadzieje, że w tym momencie nie przestał jej czytać), to powiem, że w moim odczuciu koniec książki bliski jest duchowi „Mistrza i Małgorzaty”, choć może nie tak przejmujący. Gdybym miał iść w następne skojarzenie – jeśli chodzi o dobór tematu, sposób używania środków artystycznych i ilość fantastyki w miksturze – proza Witolda Jabłońskiego bardzo przypomina literaturę pisaną przez Szczepana Twardocha, choć daje się wyczuć, że panowie tę samą metodą prezentują skrajnie różne poglądy. Ale poziom podobnie wysoki – dobra książka, do której trzeba troszkę tolerancji. Przy czym: do topornej narracji chyba nawet więcej niż do greckiej obyczajowości.
Beata - 2009-04-14, 21:31
:
Matt Ruff - "Złe Małpy"

Aresztowana na miejscu zbrodni kobieta twierdzi, że jest członkiem Złych Małp – organizacji eliminującej najgorszych przestępców. Osadzona na oddziale psychiatrycznym aresztu, składa obszerne wyjaśnienia, które obejmują nieledwie całe jej życie. Ale czy opowieść Jane Charlotte to rzeczywisty zapis faktów, czy tylko to, co kobieta uważa za prawdę? Kim tak naprawdę jest Jane Charlotte – egzekutorką czy znarkotyzowaną paranoiczką? Co ukrywa i jakim jest człowiekiem?

Autor od samego początku wciąga czytelnika w świat tajnych organizacji, sekretów, inwigilacji, spisków i kontrspisków. Złe Małpy – pion wykonawczy organizacji, która jest tak tajna, że nawet nie ma nazwy – dokonuje eliminacji złych ludzi. Można powiedzieć, że metodą pojedynczych egzekucji organizacja zmniejsza ogólną ilość zła na planecie. Kandydatów do usunięcia wybiera sama, kierując się własnym osądem. Złe Małpy nie dokonują aresztowań, nie udowadniają winy, nie biorą udziału w procesach sądowych, nie są zainteresowani ani zemstą, ani resocjalizowaniem przestępców. Łamanie przepisów prawa nie jest decydującym kryterium – aby znaleźć się na czarnej liście organizacji, trzeba być złym człowiekiem. To nie jest żadna metafora – członkowie organizacji wypełniają misję działania firmy z przerażającą wręcz dosłownością. Niewykrywalność i anonimowość zapewniają im skomplikowane procedury kontaktowe i najnowocześniejsza broń, dzięki której można dokonać egzekucji w sposób wskazujący na przyczyny naturalne: zawał serca, wylew…

W powieści przeważa opis wydarzeń pochodzący od Jane Charlotte i przypuszczam, że dlatego właśnie Matt Ruff wiele miejsca poświęcił jej wizerunkowi psychologicznemu. Na szczęście dla czytelników lubiących własnoręcznie układać literackie puzzle, autor nie oznajmia ex cathedra jakimi cechami charakteru postanowił obdarzyć bohaterkę. Każdą informację na ten temat należy wyławiać osobno z monologu Jane Charlotte – i w tym kontekście sposób wypowiedzi bohaterki jest równie ważny jak treść. W miarę postępu narracji czytelnik ma okazję kilkakrotnie zmienić zdanie na temat stanu zdrowia psychicznego i charakteru Jane Charlotte – lektura zwykłego na pozór, krótkiego zdania powoduje całkowitą zmianę punktu widzenia i konieczność zrewidowania dotychczas wyrobionego poglądu. Na dodatek autor takie zwroty wprowadza absolutnie znienacka, zupełnie bez jakiegokolwiek przygotowania czytelnika. I – mimo że wizerunek głównej bohaterki ulega drastycznej zmianie – wszystkie ujawnione elementy układanki nadal do siebie pasują. Do samego końca nie wiadomo, na ile opowieść Jane Charlotte jest relacją z narkotycznych wizji lub wytworem chorego, zmagającego się z poczuciem winy umysłu – granica między obiektywną, dającą się udokumentować rzeczywistością, a paranoją jest całkowicie zatarta.

W Literackich zgadywankach 03/2009 wyraziłam przekonanie, że inspiracją autora był „Raport mniejszości” Philipa Dicka. Po lekturze nadal uważam, że powieść Matta Ruffa jest solidnie zakorzeniona w twórczości Mistrza. Pierwszą wskazówką jest fakt, że bohaterka „Złych Małp” nosi imiona zmarłej w niemowlęctwie siostry bliźniaczki Philipa Dicka. Siostry, której brak Dick odczuwał boleśnie przez całe życie.

Ponadto obaj twórcy prezentują postać bohatera stosując podobną metodę – cechy charakteru postaci wychodzą na jaw wraz z rozwojem akcji utworu. O osobowości bohatera czytelnik może wnioskować na podstawie jego zachowań, reakcji, wypowiedzi. Postać jest taka, jaka jest, nie dlatego, że autor zdecydował o przypisaniu jej jakiejś cechy i arbitralnie oznajmił to czytelnikowi – ale dlatego, że to czytelnik, na podstawie cząstkowych informacji, sam ukształtował sobie jej obraz.

Kolejnym elementem wspólnym „Raportu mniejszości” i „Złych Małp” jest skrajnie pragmatyczne wykorzystanie technologii – nieważne czy korzysta się z najnowocześniejszych gadżetów w sposób etyczny, z poszanowaniem prawa innych do prywatności, istotne jest jedynie pytanie, czy da się te gadżety wykorzystać skutecznie. Członkowie organizacji nie zastanawiają się w ogóle nad moralną stroną swojego postępowania – to już obaj autorzy pozostawiają czytelnikowi. Zupełnie na marginesie, zastanawiam się, na ile „syndrom 9/11” miał wpływ na decyzję Matta Ruffa o ponownym postawieniu pytania o granice wykorzystania zdobyczy nauki. Bo nie ma co ukrywać – od czasów publikacji „Raportu mniejszości” odpowiedź na to pytanie się zmieniła. Jak wiele z naszej prywatności jesteśmy gotowi dzisiaj poświęcić w zamian za wyeliminowanie z otoczenia złych ludzi?

„Złe Małpy” warto przeczytać. Poza sprawnie poprowadzonym wątkiem sensacyjnym, który ma szansę przypaść do gustu szczególnie miłośnikom gatunku, wartość powieści podnoszą niuanse i subtelności, przy użyciu których został przedstawiony wizerunek psychologiczny głównej bohaterki. Odniosłam wrażenie, że autor szczególnie zadbał o to, aby praktycznie każdą informację można było interpretować dwojako, tak, aby czytelnik do ostatniej strony był utrzymywany w napięciu. I wobec tak wielu wyzwań postawionych przede mną przez Matta Ruffa – w ogóle nie zastanawiałam się, jaką technologię da się wykorzystać do skonstruowania opisanej w książce broni lub jak powinien być skonfigurowany system selekcjonowania i dostępu do danych zgromadzonych przez wszechobecne systemy inwigilacyjne. Bo, moim zdaniem, właściwe pytanie nie brzmi „jak?”, ale „czy?”.
Beata - 2009-04-16, 07:38
:
Karina Pjankowa - "Prawa i powinności"

Ratowanie świata powinno przebiegać według schematu. To ważne, każdy powinien znać swoje miejsce, swoje prawa i powinności. Powinna obowiązywać jakaś procedura, żeby czytelnik nie czuł się zagubiony. Przede wszystkim – musi powstać drużyna, która dzielnie będzie wspierać głównego ratownika w jego wysiłkach. W skład drużyny powinni wejść przedstawiciele wszystkich ras, aby potem nie okazało się, że o kimś zapomniano lub złośliwie pominięto czyjeś zasługi. Następnie drużyna wyrusza w podróż, aby w warunkach polowych hartować charaktery. Podczas wyprawy poszczególni członkowie zespołu uczą się trudnej sztuki współdziałania. Mogą też przełamywać stereotypy. A na koniec nadejdzie czas ostatecznej próby…

Taki jest od czasów Tolkiena kanon fantasy. Oczywiście, kanon ów podlega modyfikacjom – czasem bohaterowie nie zdają sobie sprawy, jak ważne zadanie mają wypełnić, czasem drużyna formuje się pozornie mimochodem lub wbrew woli zainteresowanych, czasem czarny charakter przeżywa duchową przemianę podczas misji… wybrany wariant zależy jedynie od wyobraźni autora. Jednak integralną częścią kanonicznych opowieści fantasy pozostaje etap wyprawy – alegorii dojrzewania głównego bohatera, psychicznego dorastania do wypełnienia zadania. Do tego miejsca wszystko w „Prawach i powinnościach” jest w zasadzie zgodne z kanonem – w zasadzie, bo główny bohater akurat nie dojrzewania psychicznego potrzebuje… Zatem, jest wyprawa, są przedstawiciele (najlepsi z najlepszych) wszystkich ras: elfy, rycerz-specjalista od walki ze smokami, demon górski, dwupostaciowa, krasnolud, demonessa, ork. I tu następuje definitywne pożegnanie ze zgodnością – już przy kreacji postaci autorka zaczyna grę z czytelnikiem: sposób przedstawienia poszczególnych członków drużyny bliższy jest satyrze niż kanonicznemu utworowi. Całość wieńczy obraz kandydata na głównego ratownika – nie dość, że wygląda na zagłodzonego małolata, to jeszcze ma niewyparzony język i zdecydowanie prezentuje niewłaściwą postawę. Na domiar złego stoi po niewłaściwej stronie mocy… a w ogóle, to traktującej bardzo poważnie swoje obowiązki drużynie został wciśnięty na siłę, nikt go nie chce polubić, ba – nawet o skromnej dozie tolerancji nie ma mowy.

Oczywiście, czytelnik od początku podejrzewa, że za tak odmalowanym wizerunkiem postaci coś się kryje. I słusznie. Wszak każdy ma swoje tajemnice. I w miarę lektury różne sekrety wychodzą na jaw – i te małe, prywatne, i te duże, dotyczące Początku Świata. Bo przecież każdy świat ma jakiś Początek, prawda? I każda z ras miała w Nim jakiś udział, z którego może być dumna. Tak przynajmniej uważają członkowie drużyny, w końcu w takim przekonaniu ich wychowano. I wszystko jest w porządku, dla dobra wyprawy gotowi są chwilowo akceptować nieco odmienne wersje Początku, prezentowane przez towarzyszy. Ale nagle ich złudzenia zostają rozwiane, mit odarty z kulturowych naleciałości, zakwestionowany dwubiegunowy obraz świata, rzekomo odwieczny podział na to, co przywykli uznawać za Dobro i Zło. I odtąd spoglądają na świat z zupełnie innego poziomu – poziomu, z którego zwycięstwo którejkolwiek ze stron jest zupełnie bez znaczenia. Bo ważne jest, aby świat jako całość przetrwał. W końcu nowe linie podziału można wytyczyć potem, po zwycięstwie... albo stworzyć nową wersję mitu… albo może bajki…?

Karinie Pjankowej udała się sztuka – czerpiąc obficie z kanonu fantasy stworzyła utrzymaną w bardzo dobrym tempie i pozbawioną dłużyzn opowieść. Nie przeszarżowała ani z wykorzystaniem i przewrotnym przekształceniem literackich schematów, ani z dowcipem. Autorka przez cały czas przymruża oko do czytelnika – czy to przedstawiając słabości charakterologiczne poszczególnych postaci, czy ich motywacje. W żadnym wypadku nie można stwierdzić, że wyśmiewa kanon, że szydzi – nic podobnego. Raczej go odbrązawia, traktuje z dystansem, przypomina, że nawet bohaterowie mitów miewają jakieś wady, śmieszne nawyki. A i powody ich działania nieczęsto należą do „posągowych” – czasem herosi po prostu się nudzą…
Sharin - 2009-04-18, 19:08
:
Roger Zelazny Dziewięciu książąt Amberu

Naprawdę zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie doświadczyli przygody spotkania z Rogerem Żelaznym
[Theodore Sturgeon]

Książka polecona przez Smoka. Świetna.

Dziewięciu książąt Amberu (ang. Nine Princes in Amber 1970) ukazało się w Polsce w 1989 roku. Autorem wspomnianej książki jest Roger Żelazny, amerykański pisarz SF i fantasy. Powieść Dziewięciu książąt Amberu jest pierwszą częścią dziesięciotomowego cyklu o tytułowym świecie.



Bohaterem powieści jest Corwin, jeden z książąt Amberu, prawdziwego miasta. Niniejszą postać poznajemy w momencie gdy opuszcza szpital, w którym znalazła się na skutek poważnego wypadku samochodowego. Wypada zaznaczyć, iż wówczas Corwin choć czuje się dobrze pod względem fizycznym nie jest w pełni sprawny. Dlaczego? Odpowiedź kryje się w słowie: amnezja. Nasz bohater zanim na nowo odkryje kim jest musi odzyskać swoją przeszłość. Od razu powiem, że nie będzie to łatwe gdyż wrogowie nie śpią. Co więcej, zbliżają się, okrążają go, spiskują i planują jak pozbyć się go na zawsze.
A Amber wabi!
Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu. Amber, Amber, Amber... Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że gdzieś w głębi serca zawsze cię pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie promenady i kolorowe, żółto-czerwone klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze, świątynie, pałace i niewysłowiony urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie zapomnę, podobnie jak i dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, pośród twoich odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic nie mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy stoję kontemplując Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu świadkowi, żeby mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie miłość na myśl o tym mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...


Czy książka zrobiła na mnie wrażenie? Tak. W jaki sposób?
Zacznijmy od początku.
Jeżeli zapytalibyście o czym powieść Rogera Żelaznego opowiada, powiedziałbym, że jest to historia rycerza – księcia, który pragnie odzyskać tron, prawnie do niego należący. Brzmi znajomo? Na pewno. Przecież nie raz spotykaliście się z podobną fabułą. Wystarczy wspomnieć przygody Conana, Aragona czy wielu, wielu innych herosów świata fantasy.
Zatem. Dlaczego zostałem oczarowany przygodami Corwina? Odpowiedź jest prosta. Przygoda. Książka pana Zaleznego jest nią przesiąknięta od pierwszej do ostatniej strony. Czytając ją nie uświadczyłem ani przez sekundę znużenia akcją. Oczywiście możecie powiedzieć, że fabuły przeładowane emocjami bardzo szybko męczą. Zwykle zgadzam się z tym stwierdzeniem ale nie tym razem. Książka Dziewięciu książąt Amberu jest napisania świetny stylem. Autor bez uciekania do wyszukanych, pseudo filozoficznych, momentami tandetnych i żenujących zwrotów buduje niezwykle ciekawą fabułę. Prostymi (nie mam w tym miejscu na myśli prostoty charakterystycznej dla grafomanów) środkami prezentuje nie tylko świat, w który rozgrywają się wydarzenia ale także myśli głównego bohatera. Stopniowo, nie śpiesząc się zaznajamia czytelnika z księciem Corwinem, postacią kluczową dla całego cyklu.

Gorąco polecam!
Beata - 2009-04-20, 22:24
:
Alan Gordon - "Śmierć w weneckiej dzielnicy"

Nastało lato roku 1203, a wraz z nim wojska IV krucjaty obległy Konstantynopol. Sytuacja polityczna jest nad wyraz skomplikowana – miastem rządzi Aleksy III Angelos, który obalił swego brata, Izaaka. Oślepiony Izaak przetrzymywany jest w lochu, zaś jego syn – Aleksy IV, przez krzyżowców uznany za prawowitego cesarza, domaga się tronu Bizancjum dla siebie. Całą krucjatą manipuluje doża wenecki, Enrico Dandolo, który żywi do cesarstwa wieloletnią urazę. Choć jego poprzednie knowania zostały udaremnione, tym razem Dandolo nie zamierza się ugiąć nawet przed ekskomuniką…

Tymczasem w Konstantynopolu popełniono morderstwo w dzielnicy, oddanej w zarząd Wenecjanom. I pewnie sam fakt niewyjaśnionej śmierci cudzoziemca nie wzbudziłby zainteresowania cesarskich urzędników, gdyby nie to, że cudzoziemiec ów był ich informatorem. Wobec weneckiej floty za murami, uzasadnione staje się podejrzenie, że mieszkający w Bizancjum Wenecjanie planują dywersję i dlatego szpieg został usunięty. Ale, zgodnie z odwiecznymi zasadami gier wywiadowczych, urzędnicy cesarscy nie mogą się w sprawę angażować wprost, dlatego do przeprowadzenia śledztwa delegują Feste.

Osią fabularną książki jest śledztwo kryminalne w sprawie morderstwa, oplecione skomplikowaną siecią wywiadowczych domniemań, których istnienia żadna ze stron oficjalnie nie potwierdza; Bizantyjczycy wiedzą, że Wenecjanie coś knują, ale nie wiedzą – co, Wenecjanie wiedzą, że zwrócili na siebie uwagę, ale nie wiedzą – w jakim stopniu, Feste zaś wie, że Bizantyjczycy odkryli jego podwójną grę. Na szczęście chwilowo cele Feste są zbieżne z planami cesarskich urzędników – obu stronom zależy na oddaleniu widma wojny, tym bardziej, że na wojskowe talenty panującego cesarza raczej nie mogą liczyć. Feste ma również prywatną motywację – jego żona, Viola, jest w ciąży i pobyt w szturmowanym mieście z pewnością nie wyszedłby jej na zdrowie.

Tym razem autor nie ogranicza się do jednoosobowej narracji – poza relacją pochodzącą z ust Feste, czytelnik otrzymuje kilka rozdziałów opowiedzianych przez Violę. Ta zmiana ożywczo wpłynęła na książkę. Dzięki niej mamy okazję spojrzeć na wydarzenia z dwóch różnych punktów widzenia: część wypadków poznajemy dzięki relacji zuchowatego i buńczucznego Feste, a część oglądamy oczami Violi – zaniepokojonej żony i partnerki w błazeńskim rzemiośle.

Przyznaję, że trzeci tom Gildii błaznów pozytywnie mnie zaskoczył. Po bardzo dobrej pierwszej części, która urzekła mnie głównie szekspirowskimi odniesieniami oraz znacząco gorszym drugim tomie cyklu, z przewidywalnym rozwiązaniem i nieco wymuszonym humorem, trochę się martwiłam o jakość kontynuacji. Jak się okazało – zupełnie niesłusznie. Wątek śledztwa jest poprowadzony bardzo dobrze, a rozwiązanie naprawdę zaskakuje. Ponadto autor zręcznie wykorzystał historyczny przebieg wypadków do podbudowania wersji, na której oparł konstrukcję całego cyklu: za kształt dziejów średniowiecznej Europy w znaczącym stopniu odpowiadają członkowie gildii błaznów, którzy zza kulis pociągali za odpowiednie sznurki. W Konstantynopolu prawdziwym architektem wydarzeń był Feste, który nie dość, że wymyślił polityczny plan opóźnienia weneckiej inwazji i sprawił, że wprowadzono go w życie, to jeszcze – manipulując głównymi uczestnikami – zdołał ukryć swoją rolę w tym przedsięwzięciu. Lubię takie przewrotne zabawy z Historią.

Podsumowując, w moim prywatnym rankingu książka Alana Gordona plasuje się na drugiej pozycji, zaraz po „Trzynastej nocy” – tomie otwierającym serię.
Tigana - 2009-04-23, 00:02
:
Antologia „Krwawe powroty”

Gdyby oceniać po okładce, „Krwawe powroty”, antologia anglojęzycznych opowiadań grozy, bez trudu zdystansowałyby konkurencję w plebiscycie na najgorszą książkę. To pewnie kwestia smaku, być może zbyt wrażliwy jestem, ale widok odciętego palca wystającego z zakrwawionego tortu działa na mnie dziwnie odstręczająco. Na całe szczęście od okładki o wiele ważniejsza jest zawartość książki. Na „Krwawe powroty” składa się trzynaście opowiadań, które łączy wątek przewodni: wampir i dzień urodzin. Połączenie wydawałoby się karkołomne, ale równocześnie dające autorom spore pole do popisu. Szkoda tylko, ze nie wszyscy postanowili z tej szansy skorzystać.
Zaprezentowane opowiadania można podzielić na dwie kategorie: osadzone w realiach dłuższej serii (m.in. teksty Tani Huff, Jima Butchera czy P.N. Elrod) i niepowiązane z żadnym cyklem. Tu uwaga: w trakcie lektury tekstów z pierwszej kategorii można poczuć się nieco zagubionym, ponadto zawierają one mnóstwo spoilerów (zwłaszcza tekst pani Huff).
Mimo wyżej wymienionych wad muszę przyznać, że „Krwawe powroty” mile mnie zaskoczyły. Owszem, może i nie znajdziemy wśród nich jakichś perełek, ale jednocześnie nie znajdziemy kompletnych knotów. Warto przede wszystkim zwrócić uwagę na różnorodność tematyczną. Chociaż w każdym z utworów obligatoryjnie występują wampiry oraz poruszana jest kwestia obchodzenia dnia urodzin autorzy starali się rozegrać te wątki po swojemu. Dla jednych twórców była to okazja do snucia rozważań o nieśmiertelności i przemijaniu („Zmierzch”), dla innych o dorastaniu („Smutna pieśń sów”). Mamy również teksty, które można gatunkowo zaliczyć do kryminałów („Jak Stella odzyskała swój grób”) czy parodii („Jak zostałem nastoletnim wampirem”). Rozrzut duży, ale dzięki temu czytelnik nie powinien się nudzić. Do najbardziej udanych zaliczyłbym „Fałszywe medium” P.N. Elrod (cykl „Akta Wampirów”) oraz „Jak Stella odzyskała swój grób” Toni L.P. Kelner. Oba są dobrze napisane, mają ciekawą fabułę i przykuwających uwagę bohaterów.
Pomimo różnorodnej tematyki poszczególne opowiadania raczej mało różnią się pod względem wyobrażeń dotyczących wampirów. Krwiopijca poluje na ludzi, unika światła słonecznego, trzyma się z daleka od wody święconej i osikowych kołków. Od czasu do czasu trafi się jakiś wyróżnik – spożywanie sztucznej krwi, częstotliwość „posiłków” czy posiadane umiejętności – niemniej prawie zawsze mamy do czynienia z klasyczną wersją wampira. Warto natomiast zwrócić uwagę, że większość występujących w utworach krwiopijców to w gruncie rzeczy bohaterzy pozytywni – piją krew w ostateczności – i zazwyczaj wybierają na swoje ofiary ludzi mających coś na sumieniu lub już umierających. Często też „nie dopijają” do końca. Bronią ludzi, walczą z demonami. Bodajże tylko w „Zemście Drulindy” Jima Butchera wampiry są wyjątkowo wredne.
„Krwawe powroty” można traktować jako klasyczny przykład tematycznej antologii z Zachodu. Stanowią też dobrą okazję, by sprawdzić, jakie trendy aktualnie są w horrorze modne. Z kolei polscy wydawcy dzięki niej być może wysondują, książki którego autora warto sprowadzić do Polski. I dobrze. W końcu usatysfakcjonowani powinni być miłośnicy horroru. Dobrych opowieści o wampirach nigdy za wiele.

Ocena 6/10
Beata - 2009-04-25, 22:05
:
Kazuo Ishiguro - "Nie opuszczaj mnie"

Na pierwszy rzut oka „Nie opuszczaj mnie” to wspomnienia dzieciństwa i młodości Kathy H., kronika pierwszych miłości i konfliktów z rówieśnikami, nota bene bardzo wiarygodnie przedstawiona, bogata w niuanse, dygresje, świetnie oddająca nastrój nastoletnich rozmów. Narratorka, zagłębiając się we własnej przeszłości, bardzo dokładnie analizuje wydarzenia, koncentruje się na szczegółach, próbuje dociec przyczyn, które determinowały jej ówczesne postępowanie. Zatem, na pierwszy rzut oka, można by sądzić, że to książka obyczajowa, poświęcona dorastaniu w elitarnej szkole z internatem, szkole, w której najważniejsze jest zdrowie uczniów i wykazywana przez nich kreatywność.

Wydawałoby się, że absolwenci tej szkoły to naprawdę przyszła elita społeczna, że przy takim modelu kształcenia mają ogromną szansę wyrosnąć na znanych sportowców lub artystów. Najlepsze prace plastyczne są eksponowane „na zewnątrz”, w Galerii prowadzonej przez tajemniczą Madame. Ale ich dalszy los jest nieznany – do uczniów nie docierają żadne recenzje. Żaden ekscentryczny bogacz nie składa ofert kupna, żaden mecenas sztuki nie proponuje stypendium, choć wystawiane prace „mają duszę”. Hierarchia szkolnych przedmiotów wydaje się być co najmniej dziwna – najlepszy piłkarz wcale nie jest obdarzany przez rówieśników podziwem. Przeciwnie, jako uczeń obdarzony silnym temperamentem i nie stroniący od rywalizacji, a jednocześnie słaby w „kreatywności”, ma wyraźne kłopoty z odnalezieniem swojego miejsca w grupie. Takich zaskakujących drobiazgów, przedziwnych karykatur naszej rzeczywistości, wreszcie niedopowiedzeń jest w książce znacznie więcej, a ich obecność prowokuje do snucia domysłów: w jakim świecie toczy akcja tej opowieści?

Ponadto zastanawiające stają się braki, tematy, których się nie porusza. Uczniowie nie jeżdżą do domu na wakacje, do nikogo nie przyjeżdżają w odwiedziny rodzice. W żadnym momencie narracji nie pojawia się list – ani od rodziny, ani od przyjaciół. Szkoła sprawia wrażenie enklawy, wyspy odizolowanej od świata zewnętrznego. Czytelnik zaintrygowany kolejnymi zaskakującymi, pozornie sprzecznymi szczegółami, zaczyna dociekać prawdy, z maleńkich okruchów informacji mozolnie buduje spójny obraz. I im bardziej zagłębia się w tekst, tym bardziej krąg szkolnej „dziwności” wydaje się rozszerzać, powieściowa rzeczywistość staje się mniej idylliczna, a zewnętrzny świat, w który wkrótce mają wkroczyć uczniowie opuszczający szkołę – bardziej okrutny.

Uczniowie Hailsham wiedzą, że są inni. Zdają sobie sprawę, że ich życie potoczy się inaczej niż życie innych dzieci, dzieci „z zewnątrz”. Ale całej prawdy nie znają, zresztą ta jest im przedstawiana w małych dawkach. Teoretycznie nauczyciele odpowiadają na każde zadane pytanie. Teoretycznie. Tyle tylko, że udzielane odpowiedzi są niepełne, często pozbawione kontekstu, obfitujące w dygresje zręcznie omijające sedno sprawy. A wszystko w trosce o młode umysły. Uczniowie nie mają szans poznania prawdy – omotani są bowiem subtelną siecią półprawd, niedomówień, informacji o odwróconej hierarchii ważności. W efekcie powstają szkolne legendy, krążą najfantastyczniejsze plotki, których nikt nie dementuje. Wieloletnia indoktrynacja eliminuje bunt wychowanków. Uczniowie akceptują swój los, ba – nawet są wdzięczni za wszystko, co otrzymali.

Jedynie Kathy i jej partner, Tommy, próbują zmienić przeznaczenie. Ale, o ironio, ich bunt nie jest tak naprawdę buntem – w głębi duszy Kathy i Tommy akceptują narzucone im konieczności, jedynie próbują negocjować odroczenie. Spośród wielu szkolnych mitów decydują się przetestować ten, w którym wielka miłość odsuwa w czasie wyrok losu. Wierzą, że mają szansę na kilka lat wspólnego życia, jeśli udowodnią ogrom łączącego ich uczucia. Ale jak udowodnić osobom postronnym, że jest się zdolnym do odczuwania miłości? I cóż to za społeczeństwo, które takiego dowodu wymaga?

Ryszard Kapuściński pisał, że żądając od „innych” potwierdzenia posiadania uczuć wyższych, de facto odbiera się im człowieczeństwo, kwestionuje możliwość posiadania duszy, zamienia się „innego” w nie-człowieka. I wtedy łatwo już można traktować „innych” przedmiotowo, czuć do nich odrazę i pogardę, wykorzystywać bez cienia wątpliwości, bez wahania, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. To już się w historii zdarzało – wystarczy wspomnieć wojny religijne, niewolnictwo, Holokaust… Wprawdzie w „Nie opuszczaj mnie” przyczyny klasyfikacji bohaterów jako „innych” nie mają natury stricte rasowej, kulturowej, finansowej czy religijnej, ale skutki upowszechnienia takiego podziału wcale nie są przez to mniej przerażające.

Chociaż słodka różowo-biała okładka oraz książkowa notka wydania kieszonkowego sugerują, że „Nie opuszczaj mnie” jest opowieścią o miłości, nie należy dać się zwieść. Nie uważam, aby można było uznać powieść Kazuo Ishiguro za romans czy melodramat – moim zdaniem to antyutopia, tym bardziej poruszająca, że tylko nieznacznie różniąca się od świata, w którym żyjemy. Warto ją przeczytać, zanurzyć się w alternatywnej rzeczywistości, utożsamić z bohaterami. Warto rozważyć przedstawiony problem, aby pewnego dnia nie obudzić się w samym środku powieściowej wizji autora. A przecież tak łatwo przekroczyć granicę…
Ł - 2009-04-26, 09:41
:
Marek Baraniecki - "Głowa Kasandry"

Mam wrażenie, że głównym zamysłem tego wydawnictwa było zaprezentowanie/przypomnienie sylwetki autora nowemu pokoleniu czytelników. Jest to nawet bardzo wskazane, jeśli powraca się po długim czasie „uśpienia”, jak w przypadku Baranieckiego. Już słowem wstępu pojawia się informacja, że autor „uznawany jest za jednego z najwybitniejszych obok Wellsa, Zelazny’ego i Kinga twórców wizjonerskiej fantastyki o końcu świata”. Słowo „uznawany” jest wygodne i ogólne; chodzi tu o ranking dzieł (a nie autorów) postapokaliptycznych Gazety Wyborczej z roku 2004 – marketingowcy Supernowej mogliby spokojnie dodać tę informację, zamiast stwarzać średnio przekonującą presję anonimowych autorytetów. Mój egzemplarz nie miał ostatniej strony 334, czyli posłowia od wydawcy. Znalazłem ją dołączoną w postaci złożonej kartki a4; z ważnych informacji można tam znaleźć tę o nadal aktualnych zamiarach ekranizacji „Głowy Kasandry” i tę, że do opowiadania zostały wprowadzone drobne poprawki. Sam zbiorek jest hybrydą dawnej i nowej twórczości Marka Baranieckiego – w jego skład wchodzą następujące opowiadania: „Karlgoro, godzina 18.00”, „Wynajęty człowiek”, „Ziarno Kirliana”, „Wesele dusz”. Oraz oczywiście tytułowa, zajmująca prawie pół całego zbiorku, mikropowieść „Głowa Kasandry”, której poświęcę większą część recenzji.

Świat po globalnej wojnie z użyciem broni jądrowej i chemicznej. W wyniku działań wojennych zmieniły się parametry astrofizyczne świata, co przełożyło się na zmiany klimatu i funkcjonowanie biosfery. Właściwie określenie „po wojnie” nie jest szczególne fortunne, ponieważ planeta wciąż jest sparaliżowana przez automatyczne stanowiska broni masowego rażenia, które są ciągle aktywne i gotowe do działania mimo śmierci swoich twórców. Nie każdy „postnuklear” ma podobne, uwiarygodniające świat założenia. Hornic jest łowcą – wyszukuje i unieszkodliwia niebezpieczne silosy rakietowe. Jego nemezis jest „Kasandra” – na poły legendarna broń zdolna do zniszczenia życia na całej planecie.

Krzysztof Pochmara w swojej recenzji napisał o tytułowym opowiadaniu: „to proza skondensowana, o wysokim stężeniu oryginalnych pomysłów, zwrotów akcji, detali i ciekawych technicznych koncepcji” – zaczynając od końca, osobiście „ciekawe techniczne koncepcje” postrzegałbym raczej jako swego rodzaju macgyveryzm, którego w książce jest wiele. Z pewnością autor nie szczędził wspomnianych detali na opisanie kwestii inżyniersko-technicznych i zdołał przekonać mnie, że nie znam się na rozbrajaniu silosów rakietowych. Ale przekonywanie się o tym za sprawą takiej ilości opisów nie było zajmujące. Czasami „wynudzenie” czytelnika jest całkiem przydatnym, zamierzonym bądź nie, środkiem artystycznym. Tutaj jednak nie działa w ten sposób; zwłaszcza, że kwestie technicznie przetykane są relacjami między niestety przeciętnymi, nieprzekonującymi postaciami.

Grubo po połowie opowiadania byłem znużony, bo zwroty akcji, o których wspomniał Krzysiek Pochmara, nie są w opowiadaniu rozłożone równomiernie. Z drugiej strony może właśnie tak wyglądałby świat po katastrofie – nudny, wymagający żmudnej pracy i pełen zrezygnowanych szarych ludzi? Tak różny od amerykańskiej wizji świata postatomowego, jaką przedstawiono choćby w „Mad Maksie”; tam mieliśmy do czynienia z westernowym przerysowaniem, u Baranieckiego udziela się raczej klimat, jaki panował w Europie Środkowej po II wojnie światowej. Można zaryzykować tezę, że ową „skondensowaną prozę” dałoby się – z pożytkiem dla niej – jeszcze trochę bardziej skondensować. Jednakże dla samego końca utworu opłaca się przeczytać to, co w nim przeciętne i co stanowi większość objętości tekstu. Część finałowa ujawnia bowiem naprawdę świetny, oryginalny i zaskakujący pomysł, który rzeczywiście klasyfikuje „Głowę Kasandry” jako opowiadanie, obok którego trudno przejść obojętnie.
Natomiast „Karlgoro...” „Ziarno...” i „Wesele...” posiadają wspólny pień – wizja Baranieckiego wychodzi daleko poza pojmowanie naukowe, przebija z niej przekonanie o istnieniu metafizycznej równowagi wszechświata. Tutaj właśnie w pełnej krasie objawia się, w „Głowie Kasandry” jedynie lekko zarysowane, zafascynowanie buddyzmem. Autorowi niech to będzie na zdrowie, ale ja jako czytelnik odczułem przesyt. Tym bardziej że motyw występuje we wszystkich trzech opowiadaniach, stanowiących niemal połowę książki. Baraniecki niebezpiecznie blisko ociera się o kaznodziejski ton newage’owego żyj-zgodnie-z-rytmem-wszechświata. W dodatku „Karlgoro...” i „Wesele...” wykazują spore podobieństwa, jeśli chodzi o konstrukcję fabularną (operacja prowadzona na odległość z tajnej kwatery), co moim zdaniem jest rozwiązaniem niekoniecznie na korzyść „Wesela...”, napisanego przecież dwadzieścia lat później. Natomiast za perełkę zbiorku uważam „Ziarno Kirliana” – próżno szukać w fantastyce opowiadania tak jak to niezmąconego agresją, pościgami czy szwarccharakterami, a jednocześnie posiadającego pewien magnes, ciężar przykuwający do lektury. Szkoda tylko, że podobny pomysł (intuicyjna jednostka jako arbiter sprawy wszechświatowego znaczenia), wykorzystał wcześniej Asimov kończąc cykl o Fundacji.

Natomiast „Wynajęty człowiek” jest dla odmiany krótkim thrillerem z akcją osadzoną na statku kosmicznym daleko w próżni. Skrótowość utworu przewyższa tylko jego intensywność. Umieszczenie tekstu w zbiorku było dobrym ruchem; stanowi ciekawy przerywnik, pozbawiony ciężaru charakterystycznego dla pozostałych utworów, a w zamian oferuje kryminalną zagadkę i adrenalinowy upust.

Trudno jednoznacznie ocenić ten zbiorek jako całość, zwłaszcza mając na uwadze jego mieszaną budowę. Przedstawił mi on Marka Baranieckiego jako pisarza który zasługuje na wspomnienie w kontekście literatury postnuklearnej; trudno mi sobie przypomnieć lepsze, bardziej nowatorskie dzieło na ten temat w Polsce. Jednocześnie, co tyczy się również reszty opowiadań, wyłonił się z książki obraz autora nierównego, częstokroć powtarzającego się, wygrywające jeszcze raz swoje ulubione motywy. Trudno wyznaczyć precyzyjnie granicę chronologiczną dla tych nierówności (zwłaszcza, że potrafią występować w jednym tytule – patrz „Głowa Kasandry”). Wydaje się, że starsze tytuły są nieco bardziej ułomne od strony stricte literackiej, potrafią jednak zaskoczyć niesamowitym pomysłem. Tymczasem te nowsze, choć pod względem stylu oraz konstrukcji bohaterów nieporównanie lepsze, są znacznie mniej oryginalne. Nie żałuję czasu, który poświęciłem na lekturę. Polecam wszystkim zmierzenie się z tym nierównym zbiorkiem, szczególnie tym, którzy jeszcze Baranieckiego nie znają.
Ł - 2009-04-28, 22:00
:
Joel Rose - "Kruk"

Po książkę sięgnąłem z dwóch przyczyn – skusiły mnie XIX-wieczne realia i postać Edgara Allana Poe. Trochę na zasadzie „wielkim pisarzem był”, ale również dlatego, że trudno w jakikolwiek sposób całościowo ujmować dzisiejsze popularne gatunki literackie, jak fantastyka i kryminał, nie uwzględniając dorobku, innowacyjności tego pana. Nie wiedziałem natomiast, kim jest Joel Rose – dopiero z książki dowiedziałem się, że to dziennikarz, pisarz i autor scenariuszy do „Kojaka”, „Miami Vice” czy komiksów DC: „Batmana” i „Supermana”. To krótkie CV z pewnością stanowi świetną rekomendację, ale z drugiej strony trudno mi było ożenić w głowie te wszystkie tytuły z pomysłem XIX wiecznego kryminału. Jednak już na samym początku...

Autor zastosował ciekawy chwyt – jako że Poe częstokroć zawierał w swoich utworach wątki biograficzne, przyjął on, że jedno z takowych opowiadań „Tajemnica Marii Roget” było inspirowane czymś więcej niźli tylko zasłyszaną historią (notabene – autentyczną). W dodatku główną figurą, zza pleców której (narracja trzeciosobowa) obserwujemy akcję, jest podstarzały naczelnik sił porządkowych Hays, postać, wedle Rose’a służącą za wzór samego C. Auguste Dupina. Fabuła (a zarazem blurb) zaczyna się od sceny, w której anonimowa postać żegna się z ciałem ofiary, oddając je nurtowi rzeki. Skandal wybucha wraz ze znalezieniem tegoż ciała. Jednocześnie nie ma mowy o szybkim rozwiązaniu tajemnicy zbrodni. Hays to człowiek prostych reguł i wielkiej konsekwencji, schludny, spostrzegawczy i opanowany – stąd jego śledztwo polega raczej na spacerach, zapowiedzianych wizytach i czytaniu gazet niż na włamaniach, spektakularnych misjach i ucieczkach. Tym samym kontrastuje on z Poem, z jego artystycznym rozgorączkowaniem i krzywdą niezrozumiałego geniuszu. Sylwetka artysty została bardzo sugestywnie przedstawiona, a to, że pojawia się w książce od czasu do czasu jeszcze ten efekt potęguje.

Wiernie przedstawiono epokę – na tyle wiernie, że lekkim nieporozumieniem wydaje mi się hasło z okładki „Gotham City XIX wieku”. Metafora o tyle śmieszna, że przecież komiksowe Gotham to właśnie wariacja na temat głównie Nowego Jorku (zwanego nieraz w tamtejszym żargonie – Gotham) – popkultura zatacza w tym momencie koło. Rzecz jednak w tym, że brak książce Rose’a tego komiksowego przerysowania, które dawałoby podstawy pod tego typu slogany. Zabieg czysto marketingowy. Co naturalnie samo w sobie nie jest żadną wadą – wręcz przeciwnie. Realizm powieści świetnie pasuje do rozpisanego na lata scenariusza i postaci naczelnika Haysa. Współczesny czytelnik przyzwyczajony do dużo większej, komiksowej właśnie, efektowności może odebrać „Kruka” jako nijakiego. Świadczyłoby to jednak o niezrozumieniu książki, w której formuła retro realizuje się w całości – a nie tylko w warstwie wymówki dla fabuły. Stąd całkiem duży akcent położony na obyczajowość epoki (zwłaszcza że motyw zabójstwa z miłości rozważany jest od samego początku) i ludzi, dla których jedno brutalne morderstwo było czymś dużo bardziej szokującym niż dla człowieka współczesnego słyszącego codziennie o podobnych przypadkach. Autor świetnie to przedstawił – w owych czasach ludzie byli w dalece większym stopniu oswojeni z śmiercią jako taką, ale nie z psychozami naszych czasów. Nie znając okoliczności wydanie książki, można by zaryzykować twierdzenie, iż faktycznie jest to proza sprzed wieku.

Miłymi wydawniczymi gestami są zwięzłe oddzielenie w posłowiu fikcji od prawdy oraz podanie krótkiej bibliografii, którą autor wykorzystał przy tworzeniu świata książki – zarówno opracowania o Poem, jak i scenerii Nowego Jorku. Rose’owi trudno odmówić profesjonalizmu, bowiem stworzył książkę dobrą, a jednocześnie zarzucić mu można, że do owego profesjonalizmu się ograniczył i stworzył książkę tylko dobrą. Być może „Kruk” będzie miał największą wartość dla fanów postaci E. A. Poe, którzy postawią go obok jego biografii/bibliografii na półce. Dla pozostałych będzie to dobry, ale w żadnym razie nie porywający kryminał retro w oszczędnej, schludnej formie.
Romulus - 2009-04-30, 13:01
:
Dennis Lehane MIASTO NIEPOKOJU

Nowa powieść autora świetnej "Mystic River", rewelacyjnej "Wyspy Skazańców", czy równie dobrych powieści o parze bostońskich detektywów Patricku Kenzie i Angeli Gennaro zabiera czytelników ponownie do Bostonu, tym razem jednak akcja osadzona jest w latach 1918 – 1919. Dennis Lehane porwał się na literackie namalowanie panoramicznego fresku społeczno – polityczno – obyczajowego Bostonu na początku XX wieku. Mimo że powieść to udana, to jednak zagubiła gdzieś pod drodze (celowo lub nie) to, co było najlepsze w dotychczasowych powieściach Dennisa Lehane.

Akcja nieprzypadkowo osadzona jest właśnie w latach 1918 – 1919. Spinają ją, jak klamry, dwa wydarzenia: epidemia grypy „hiszpanki” i strajk bostońskiej policji. To czas gwałtownych przemian społecznych. Kończy się pierwsza wojna światowa, w kraju zbliża się kryzys i rośnie niezadowolenie społeczne z powodu kapitalistycznego wyzysku. Pozbawieni jakiejkolwiek ochrony ze strony prawa, traktowani nie gorzej niż zwierzęta robotnicy, podnoszą głowę. Aktywizują się przeróżne anarchistyczne grupy, rośnie terror, wzmaga się fala socjalizmu we wszelkich jego odmianach. Ta wzbierająca tama jest nieudolnie hamowana przez rozgrywających własne gry polityków, ulegających naciskom biznesu i niemal zagłodzoną policję będącą narzędziem represji, niż pilnowania porządku i chronienia obywateli. Dodajmy do tego jeszcze segregację rasową oraz surowy i w pewien sposób pełen hipokryzji patriarchalizm społeczny (reprezentowany głównie przez Włochów i Irlandczyków) a będziemy mieli w pełni wybuchową mieszankę, która narasta stopniowo aż do nieuniknionego wstrząsu.

Zawartość tego wrzącego garnka konfliktów, sprzecznych interesów, niesprawiedliwości i przemocy czytelnik obserwuje oczyma dwójki bohaterów. Pochodzącego z tradycyjnej irlandzkiej, policyjnej rodziny Aidena Coughlina (nazywanego Dannym) starającego się zasłużyć na złotą odznakę detektywa oraz czarnoskórego Luthera Laurenca, podwórkowego gracza w baseball, robotnika, drobnego przestępcy, w końcu służącego. A obok nich pojawia się epizodycznie legendarny amerykański gracz w baseball, Babe Ruth, który spotyka bohaterów na różnych etapach ich życia. W pewnym momencie los skrzyżuje ich ścieżki wiążąc ze sobą dwójkę głównych bohaterów w dziwnej przyjaźni kolorowego i białego policjanta. Przyjaźni, która wydaje się oczywista zważywszy, że obydwaj są tak naprawdę przyzwoitymi ludźmi, którzy w pogrążającym się szaleństwie otaczającego ich mikro – świata próbują ocalić to, co dla nich najważniejsze.

Wydawałoby się zatem, że przy tak zarysowanym tle fabularnym, powieść tak skazana jest na etykietkę genialnej. Szczególnie zważywszy na poprzednie osiągnięcia tego autora. Znany jest on z oszczędnego stylu w rysunku swoich postaci. Ale oszczędność ta nie oznacza ubogości, bo bohaterowie Dennisa Lehane są zazwyczaj przy tym fenomenalnie sportretowani psychologicznie. Jednocześnie osadzeni są zazwyczaj w rzeczywistości, która skazuje ich na cierpienie, z czego sami, już wcześniej poranieni i „po przejściach” zdają sobie sprawę. Ten pociągający fatalizm postaci, brak łatwych zakończeń i naprawdę mocne ciosy wymierzane w związku z tym czytelnikowi – przesądzał zawsze o sile powieści tego autora.

Niektóre z nich zostały przeniesione z sukcesem na ekran. Wystarczy wspomnieć rewelacyjną "Rzekę Tajemnic" w reżyserii Clinta Eastwooda (ze świetnymi rolami Seana Penna i Tima Robbinsa), "Gone Baby Gone" w zaskakująco dobrej reżyserii Bena Afflecka (ze znakomitą rolą jego brata, Caseya). Spodziewać się należy także, że zbliżająca się premiera "Wyspy Skazańców" w reżyserii Martina Scorsese również nie przyniesie zawodu.

"Miasto Niepokoju" zawiodło mnie nieco właśnie z powodu braku powyższych atutów. Albo przysłoniła je przedstawiona przez autora panorama społeczno – polityczna, w którą bohaterowie wtopili się być może odrobinę za mocno, właśnie na tyle, aby zatracić ten zawsze poruszający czytelnika psychologiczny tragizm. Nawet wybory, których dokonują wydają się oczywiste i kwestią czasu pozostaje tylko, kiedy do nich dojdzie. Przy tym Dennis Lehane pilnuje się, aby żaden z nich nie opowiadał się po żadnej ze stron – nawet udział Aidena Coughlina w strajku nie może być odbierany jako opowiedzenie sie bohatera po stronie socjalistów, czy komunistów. Wybory, których dokonują podyktowane są ich wewnętrznym kompasem moralnym, nie są efektem jakiegoś przemyślanego, ukształtowanego światopoglądu. Jak pisałem, starają się po prostu być przyzwoici. Czytelnik zostaje zatem obdarowany przemyślaną, dopieszczoną, nadzwyczaj poprawną, mainstreamową (dla tego gatunku) fabułą, która zapewni mu długie godziny doskonałej rozrywki. Ale nie wstrząśnie nim, nie pozostawi w niepokoju (jak „Ciemności, weź mnie za rękę” lub „Gone Baby Gone” – polski tytuł „Gdzie jesteś, Amando?”), ani w zadumie („Wyspa Skazańców”).

Możliwe – i to jestem skłonny zaakceptować – że autor postanowił się zmienić. Nie chce stać w miejscu pisząc kolejne tomy o przygodach swoich bohaterów, lub eksploatować wciąż te same niepokoje. Tym razem zaserwował czytelnikowi świetną, trochę epicką, powieść z dobrze, odrobinę przejmująco skonstruowaną fabułą kryminalną, doskonale osadzoną w realiach Bostonu początku XX wieku. A pisanie „krwią i napalmem” zostawił innemu mistrzowi czarnego kryminału, Jamesowi Ellroyowi, który nie waha się przed egzorcyzmowaniem każdego możliwego demona tkwiącego w nim lub tylko w jego bohaterach, rozpaczliwie unurzanych w nieprawości i zbrodni a jednocześnie tęskniących do „łąk umajonych”.

Czy zatem po serii znakomitych powieści, którymi zyskał Lehane miano odnowiciela czarnego kryminału, przyszedł czas na nowy rozdział literackiej twórczości? Nie śmiem na to pytanie odpowiadać. Zważywszy, że jest on nie tylko cenionym pisarzem (dorzucę tu jeszcze kultowe opowiadanie „Until Gwen”), ale i scenarzystą (3 epizody jednego z sezonów serialu HBO „The Wire”) oraz dramaturgiem, można się spodziewać, że nie będzie zamieniał się w sztampowego wyrobnika.

Powieść to godna polecenia. Ktoś, kto nie czytał innych utworów tego pisarza, z pewnością nie będzie zawiedziony. Napisana jest doskonałym stylem, pochłania i nie pozwala się oderwać. Przeczytałem 648 stron w trzy wieczory z zaskoczeniem, że to już koniec. Fani pisarza mogą czuć się trochę zawiedzeni, ale bez wątpienia powieść ta może przysporzyć autorowi nowych czytelników, bo jest i znakomita i fabuła jest przystępna w percepcji. W Polsce nie jest on tak szeroko znany i doceniany, a naprawdę na to zasługuje. Myślę, że z przyjemnością do niej wrócę, już pozbawiony oczekiwań. Na razie, w skali od 1 do 10, nie waham się ocenić na 8.
Beata - 2009-05-06, 07:54
:
Antoni Libera - "Madame"

Zamiar podzielenia się wrażeniami po lekturze „Madame” powzięłam już dawno temu – książka mnie urzekła. A jednak gdy zabierałam się do pisania, zawsze coś mnie powstrzymywało, pozornie składne zdania rozpadały się na nieprzyjaźnie nastawione słowa i nic mi nie wychodziło. Coś było nie tak, okazałam się niezdolna do popełnienia recenzji, choćby tylko quasi-profesjonalnej. A jednak nie jestem w stanie o powieści milczeć – treści z „Madame” wciąż krążą mi w głowie, najróżniejsze drobiazgi wciąż się kojarzą... zatem poniższy tekst to nie recenzja, a raczej garść osobistych wrażeń i nieco wspomnień.

„Madame” to powieść o pierwszej, młodzieńczej i platonicznej fascynacji nastolatka nauczycielką francuskiego. Niby prosta i przewidywalna. A jednak... Bohater jest erudytą – wywodzi się z domu, w którym miłość do słowa pisanego jest tradycją, opoką, na której zbudowano całą rodzinną codzienność. Przeczytał tak wiele lektur, że aż momentami przeraża (w pozytywnym sensie). Zawiesza niezwykle wysoko poprzeczkę – nie zadowala się szkolnym poziomem interpretacji literatury, sam poszukuje drugiego dna, tworzy własne wyjaśnienia, rozważa celowość użycia pojedynczych słów, odnajduje paralele pomiędzy pozornie niepowiązanymi pozycjami. I w taki sam sposób przeżywa swoje uczucie – bardzo głęboko je analizując. Konstruuje w myślach kolejne scenariusze własnych zachowań, usiłuje przewidzieć reakcje obiektu westchnień i przygotowuje najróżniejsze warianty odpowiedzi. Jest nastolatkiem i jego młodzieńcza duma nie pozwala przyznać się do uczucia przed otoczeniem, a nawet, początkowo, przed sobą – stąd w powieści mnóstwo dwuznaczników, gry słów, aluzji...

Wszystkie powieściowe wydarzenia rozgrywają się w latach 60. w Polsce – w czasach szarych, siermiężnych, przesiąkniętych jedynie słuszną ideologią. W czasach, w których wypowiedzenie głośno własnej – a, co gorsza, niepokornie odmiennej – opinii mogło skończyć się relegowaniem z uczelni, wyrzuceniem z pracy, szykanami dla członków rodziny. Zresztą czasem tak się właśnie kończyło… W czasach, w których w szkołach uczono jednej wersji historii, a w niektórych domach przedstawiano – inną, diametralnie różną, o której należało milczeć. W czasach, gdy przekraczanie granic kraju było wyjątkowym przywilejem, dostępnym dla „zasłużonych”, a wśród pozostałych – oszczędnie reglamentowanym. Brzmi jak scenariusz antyutopii, prawda? Ale niestety, to nie wariacja na temat „Roku 1984”, taka naprawdę była rzeczywistość. Choć jestem młodsza od bohatera książki i do szkół chodziłam nieco później, to pamiętam koszmarne akademie „ku czci”, na których pod niebiosa wychwalano bohaterstwo i odwagę Natchnionego Przywódcy Ho Chi Minha, prowadzącego (nawet pośmiertnie) dzielny Naród Wietnamski do walki z bezprecedensową burżuazyjną amerykańską napaścią. W „Madame” dyżurnym tematem nachalnej propagandy jest wojna domowa w Hiszpanii. Tematyka różna, matryca przebiegu uroczystości – taka sama.

Cóż za kontrast – pierwsze, najpiękniejsze, najbardziej twórczo stymulujące uczucie rozkwita na socrealistycznym ugorze. Właśnie tak, na ugorze, bo w tamtych czasach na porządku dziennym była nawet reglamentacja sztuki – zamknięte dla ogółu wystawy malarstwa, pokazy filmowe, dystrybucja niektórych książek jedynie dla wybranych. Cóż za kontrast: od święta świat francuskiej kultury i konwersacji – ulotnej i zwiewnej, pełnej niuansów i uwodzącej magią niedostępnej zagranicy, świeżym artystycznym powiewem, a na co dzień – zamknięta, szara, zgrzebna rzeczywistość i wszechobecna pogarda dla człowieka.

Parafrazując Shreka, powieść Antoniego Libery jest jak cebula – ma warstwy. Aspekty poruszone powyżej to jedynie najbardziej zewnętrzne z nich. Największe bogactwo kryje się jednak głębiej – w omówieniach sztuk teatralnych, w opisie wystawy grafik Picassa, analizach utworów literackich, cytatach i ukrytych w tekście trawestacjach. Żałuję, że nie odebrałam klasycznego wykształcenia i posiadana wiedza nie pozwala mi cieszyć się pełnią zamieszczonych nawiązań, ale przede wszystkim żałuję, że nie rozpoznałam wielu z nich. Skąd zatem wiem, że tam są? Och, są z pewnością, ich obecność z łatwością się wyczuwa. To taka denerwująca świadomość – całkiem jak wrażenie posiadania na końcu języka zapomnianego nazwiska czy daty – drażniąca, ale i pobudzająca do wysiłku. I ponieważ przez znaczną część książki towarzyszyło mi uczucie, że właśnie coś mnie omija, że coś gubię – uważam, że umknęło mi sporo. Lecz wyłapałam kilka odniesień i traktuję to jako prywatny sukces.

Autor uczynił z głównego bohatera erudytę, przyszłego twórcę, wrażliwego znawcę historii, muzyka i poliglotę, nieledwie ideał. Denerwujący zabieg? Owszem. Mogący złościć? Tak. Mogący spowodować, że zniechęcony czytelnik odłoży „Madame”, by nigdy do niej nie wrócić? Możliwe. Zatem dlaczego autor się nim posłużył? Jeśli powieściowy czas akcji skonfrontuje się ze słowami: „Widzicie? Można w ten sposób żyć! Szybować! (…) wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo (…) na początku jest Słowo.”, otrzyma się jedno z prawdopodobnych wyjaśnień. Nie wolno się poddawać, nie należy rezygnować z aspiracji. Można oderwać się od codzienności, porzucić wszechobecne slogany, można inaczej: pełniej, bardziej świadomie, piękniej – można… latać. Oto rzecz prawdziwie ku pokrzepieniu serc napisana. Główny bohater jest taki, jaki jest, by zmobilizować czytelnika, a nie – pognębić.

W recenzji z prawdziwego zdarzenia powinien znaleźć się tutaj akapit krytyczny lub choćby jedno zdanie wytykające autorowi prawdziwe lub rzekome przewiny, bezosobowo lokujące książkę w odpowiedniej grupie lektur, przyporządkowujące ją konkretnemu czytelnikowi, porównujące z innymi – mniej lub bardziej szczęśliwie dobranymi – pozycjami, reprezentatywnymi dla gatunku. Tutaj tego nie będzie. Nie tylko dlatego, że nie czuję się wystarczająco kompetentna, żeby na taki zabieg się poważyć. Również dlatego, że dałam się uwieść urokowi tej historii, pozwoliłam się autorowi poprowadzić, wróciłam do przeszłości. I nadal pozostaję pod urokiem – jakże może być inaczej, skoro magia opowieści działa od pierwszych słów: „Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. (…) Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych”. Poczułam się tak, jakby autor mnie znał i napisał to specjalnie dla mnie. I właśnie tak bardzo osobistego odbioru tej książki życzę wszystkim czytelnikom.
Sharin - 2009-05-14, 15:03
:
Jose Saramago Miasto ślepców

Skoro nie możemy żyć jak ludzie, postarajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta



Jose Saramago, prozaik portugalski, opublikował Miasto Ślepców (Ensaio sobre a Cegueira) w roku 1994. W 2009 r. wydawnictwo Rebis wznowiło niniejszą powieść w Polsce. Pierwsze wydanie w naszym kraju ukazało się 1999 r. dzięki Muzie.

Bohaterami powieści są ślepcy, jednak narrator postanowił przyjrzeć się bliżej jedynie ludziom, którzy mieli bezpośredni kontakt z pierwszą osobą dotkniętą „białą chorobą”. Część z nich poznajemy gdy ich codzienny cykl życia zostaje sterroryzowany przez krótkie stwierdzenie: „Jestem ślepy”. W jednej sekundzie reguły rządzące światem przestają dla nich obowiązywać. Zdezorientowani, zostają odcięci od widzącej części społeczeństwa. Ich nowym domem zostaje dawny szpital psychiatryczny, który szybko przekształca się w więzienie.

Miasto ślepców jest książką smutną. Jose Saramago ukazuje człowieka upodlonego. Człowieka, który w obliczu niebezpieczeństwa zapomina o podstawowych wartościach humanitarnych i moralnych. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że pomimo okropności kwarantanny bohaterowie podejmują próby wykrzesania z siebie dobra. Dążą do przezwyciężenia samych siebie, do normalności. Jak to wszystko się kończy? Niektóre procesy są po prostu nieodwracalne a czynniki zewnętrzne zbyt silne.

Śledząc losy ślepców niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że gdzieś już o tym czytałem. Olśnienie przyszło w momencie gdy usłyszałem strzały. Zofia Nałkowska napisała: „Ludzie, ludziom zgotowali ten los”. Zgadzam się.

Polecam.
Ł - 2009-05-22, 11:03
:
Terry Pratchett - "Złodziej czasu"

Pratchett jest autorem, do którego ciągle się powraca, a długością przerw między lekturami jego kolejnych książek można mierzyć stosunek danego czytelnika do twórczości angielskiego pisarza. Sam plasuję się chyba w kategorii umiarkowanych entuzjastów – co jakiś czas przeczytam coś, przeważnie ze Świata Dysku, ale nie więcej niż dwie książki pod rząd. A za jakiś rok, pół roku – wracam. Sądzę, że przy takiej cykliczności czytania, będę mógł się cieszyć kolejnymi książkami Pratchetta przez długi, długi czas.

W tym wypadku na warsztat zostało wzięte właśnie zagadnienie czasu. Temat autor potraktował przekrojowo, ze wszystkimi tego konsekwencjami – od percepcji czasu, przez kwanty, do historiozofii. Pratchett kontynuuje więc swoją szczytną tradycję, w myśl której świat dysku stanowi nośnik dla coraz to nowych parodii elementów naszego świata; prawdę mówiąc, to przy takim założeniu Świat Dysku może być faktycznie potencjalnie nieskończony, bo nigdy nie zabraknie czegoś, czego nie dałoby się wykpić, sparodiować czy w inny sposób przerysować. W kwestii czasu autorytetami w świecie dysku są mnisi historii, stąd duża część książki osadzona jest w quasi-azjatyckich klimatach zakonu (choć i fani Ankh-Morpork będą usatysfakcjonowani). Ciekawym i ciągle obecnym wątkiem jest kwestia antropomorficznej personifikacji. Autor lubi wpychać pewne abstrakcyjne pojęcia, jak śmierć czy czas, w ludzkie formy i robić z nich ku uciesze czytelników: Śmierć i Czas. W tej książce autor nie tylko to robi, ale i uzasadnia ten proces i jego konsekwencje w głębszym stopniu niż w innych znanych mi książkach ze Świata Dysku.

Trudno pisać o stylu Pratchetta – wszyscy, którzy czytali jakąkolwiek jego powieść, wiedzą, że one na dobrą sprawę czytają się same. A ci, którzy nie mieli z nim styczności, powinni jak najszybciej naprawić ten błąd. Nie jestem tylko przekonany, czy „Złodziej czasu” nadaje się do tego najlepiej. Pratchett, wraz z rozrostem całego cyklu, jednocześnie wychowuje sobie czytelników i dla kogoś, kto zacząłby czytać „Złodzieja...”, choć ten nie byłby pewnie bardzo niezrozumiały, to jednak okazałby się pozbawiony uroku pewnych niuansów, nabierających wartości w szerszym kontekście. Zwłaszcza, że autor korzysta z pewnego żelaznego repertuaru postaci, które w różnych konfiguracjach pojawiają się w większości jego książek. Na przykład byłoby trudno zrozumieć postać Susan bez znajomości wcześniejszych książek opisujących jej specyficzne dziedzictwo. Oczywiście to tylko jeden z gatunków rodzynków w smacznym Pratchettowym cieście i chociażby odwołania do kultury popularnej, takie jak aluzje do Jamesa Bonda, rozpozna każdy, kto tylko nie urwał się z choinki.

Największą wadą książki jest ekonomia poszczególnych wątków. Rozpoczynająca się w kilku miejscach równocześnie powieść czasem zdaje się sobie nie radzić ze wszystkimi fabularnymi nićmi – przykładowo równoległy do całości wątek jeźdźców apokalipsy występuje w tej książce trochę „na doczepkę”. Trudno znaleźć powody uzasadniające jego obszerność, jeśli weźmie się pod uwagę to, na ile łączy się on z głównym wątkiem. Naturalnie fani Śmierci i jego zespołu będą zachwyceni, ale chyba należałoby sobie odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby nie poświęcić dla tej historii oddzielnej książki, to i ten potencjalny byt i „Złodziej czasu” nie wyszłyby na tym lepiej? Trochę inaczej to wygląda z wątkiem Igora (notabene jeden z najzabawniejszych w książce) czy historyjkami o Wenie Wiecznie Zaskoczonym – tutaj wydaje się, że istnieje nierównowaga polegająca na tym, że jedną część książki autor wypełnił nimi, a drugą nie, jakby zupełnie o nich zapomniał.

Pratchett nieco przesadził również, jeśli chodzi o „głównych złych” całej historii – są po prostu przerysowani znacznie bardziej niż wymagałaby tego konwencja parodii. Bodajże w „Kosiarzu”, gdzie również występował Śmierć i audytorzy, rozegrano to zręczniej, nie odsłonięto ni rąbka tajemnicy – tutaj to zrobiono i wyszło trochę dziwnie. W rezultacie Pratchett próbował połączyć „śmieszność” ze „złowieszczą obcością” i wyszła mu „żałosność”. Nie ma porównania, jeśli tylko wspomni się przykładowo Vorbisa z „Pomniejszych bóstw”, który mimo swobodnego klimatu powieści, jednak spełniał wszystkie wymagania, jakie stawiam solidnemu szwarccharakterowi.

Sporą część recenzji poświęciłem z pełną premedytacją narzekaniu, mając przekonanie, że większość czytelników, podobnie jak ja, w sposób naturalny odczuwa do książek Pratchetta sympatię, i w ten sposób się to wyrówna. Fani doskonale wiedzą, czego się spodziewać, więc próbowałem nakreślić to, czego spodziewać się nie można. Z całą pewnością jest to książka momentami błyskotliwa, pełna dobrego humoru, której przeczytanie, a później napisanie o niej recenzji sprawiło mi żywą przyjemność – a jednak poprzez wymienione wyżej wady, nie plasuje się w moim osobistym dyskowym topie. Za rok czy pół znów sięgnę po którąś z książek Pratchetta, to w końcu autor, do którego wciąż się powraca...
Beata - 2009-05-25, 06:06
:
Grzegorz Kopaczewski - "Huta"

Czy rewitalizacja terenów poprzemysłowych w dawnych skupiskach przemysłu ciężkiego może być tematem ciekawej książki? Grzegorz Kopaczewski pokazał, że tak. Na terenach upadłej Huty Baildon w Katowicach umieścił nową, prężną dzielnicę, zamieszkałą przez młodych, dynamicznych, żądnych sukcesów zawodowych ludzi, nieakceptujących marazmu i bylejakości. Huta jest czymś więcej niż parkiem technologicznym – to enklawa kreatywnych ludzi sukcesu, którzy nie ograniczają się jedynie do działalności przemysłowo-usługowej czy artystycznej – na terenie Huty powołano Instytut Historyczny, który odnosi sukcesy w konkurencji z Uniwersytetem Śląskim. Huta to dzielnica-utopia, magnes dla wielu, prawdziwa wyspa szczęśliwa.

Tomasz, doktorant Uniwersytetu Śląskiego, z racji uczestnictwa w projekcie badawczym, ma okazję spojrzeć na Hutę od środka i zweryfikować obiegowe opinie na jej temat. Bo dla wszystkich patrzących z zewnątrz to unikatowy projekt, projekt dyskutowany szeroko nie tylko w kraju, ale i za granicą. Huta to miejsce międzynarodowych konferencji, a jednocześnie urzeczywistnienie społecznych marzeń. I na dodatek stworzone w Polsce. I działa. Na ulicach Huty jest czysto, nic nie jest byle jakie, a ludzie częściej się uśmiechają. Decyzje dotyczące ogółu podejmowane są w referendach, przestępczość praktycznie nie istnieje, a mieszkańcy nie są zainteresowani gromadzeniem dóbr materialnych.

Przyznam, że wszelkie wizje społeczeństw doskonałych, w których wszyscy pławią się w powszechnej szczęśliwości, traktuję z najwyższą podejrzliwością. Tak też potraktowałam i tę lekturę. Ale nie było łatwo – autor ze swadą przedstawia naukowe dokonania Kaspara Kuhna, rywala Hegla, na których oparta została koncepcja Huty. Zarówno życiorys naukowy, jak i życie prywatne myśliciela jest przedstawione na tyle wiarygodnie i spójnie, że bardzo łatwo można uwierzyć w jego istnienie, szczególnie gdy nie jest się specjalistą. Przyznaję, połknęłam haczyk i gdy zaczęłam szukać informacji na temat naukowca, okazało się, że to postać całkowicie fikcyjna. Jedyną pociechę stanowi fakt, że środowisko naukowe sportretowane w książce, też uwierzyło.

Paradoksalnie sam fakt istnienia (lub nieistnienia) Kuhna traci na znaczeniu, idea przypisywana Kuhnowi okrzepła i funkcjonuje jako samodzielny byt, zaś jego nazwisko stanowi tylko rodzaj wygodnej zasłony dymnej dla twórców Huty – dwóch młodych i zdolnych doktorów, na tyle niepokornych, że usuniętych z Uniwersytetu Śląskiego. Pelc i Nowak wcielają w życie swoje naukowe marzenia, a ich celem jest stworzenie bezbłędnego algorytmu badań prognostycznych, czyli – naukowe przepowiadanie przyszłości. Na razie Instytut Historyczny stara się przewidzieć wyniki wyborów lub określić stopień wzrostu sprzedaży lizaków, ale w przyszłości – kto wie? Być może po zgromadzeniu odpowiedniej liczby danych i udoskonaleniu algorytmu wiedza o przyszłości awansuje do rangi nauki? Tak jak psychohistoria, wymyślona na potrzeby Fundacji przez Isaaca Asimova. Jednak Pelc i Nowak idą o krok dalej – skrycie marzą nie tylko o przewidywaniu, chcą świadomie kształtować przyszłość innych ludzi, tworzyć Historię. Chcą być Kreatorami.

W powieści wiele miejsca zajmują, w anegdotycznej formie podane, wyniki badań statystycznych. Niektóre z nich nie budzą wątpliwości, inne – mogą być zaskakujące. Na szczęście te ostatnie opatrzone są komentarzem autora, włożonym w usta bohaterów. W ogóle bohaterowie „Huty” wygłaszają bardzo wiele komentarzy: na temat naszej historii, stosunków społecznych, języka, środowiska naukowego, polskiego katolicyzmu, politycznych ideologów… I gdyby nie to, że uwagi te czynione są z humorem i niekiedy bezlitośnie obnażają zakorzenione na mur absurdy, uznałabym je za nachalną propagandę.

„Huta” nie jest pozbawiona wad. Niektóre postaci są ledwie zarysowane, a Tomasz – główna osoba dramatu – to pod względem psychologicznym ledwie kontur, oczekujący na wypełnienie. Zabrakło mi emocji – młodzi bohaterowie książki są pełni dystansu do siebie nawzajem i do wydarzeń, prezentują swoim zachowaniem coś, co nazywam chłodną postawą badacza. Nie kłócą się – a jedynie argumentują; nie machają rękami – a tylko oszczędną gestykulacją podkreślają wagę swoich słów. Nie mają przeszłości, na kartach powieści pojawiają się znikąd, wyjątkiem w tym względzie jest ksiądz Winkler – jedyna pełnowymiarowa postać z wyraźnym śląskim rodowodem. To trochę za mało, żeby przekonać czytelnika, że akcja książki naprawdę toczy się na Śląsku. Bo Śląsk to nie tylko wielkomiejskie Katowice…

Ale mimo powyższych zastrzeżeń, książka jest ciekawa. O jej wartości stanowi pomysł, logicznie i konsekwentnie doprowadzona do końca główna linia fabularna, otwarte zakończenie. Choć od początku podejrzewałam, że piękna, utopijna wizja Huty kryje odstręczające drugie dno, to skala manipulacji twórców dzielnicy naprawdę robi wrażenie. Tak samo jak ich determinacja – Pelc i Nowak nie cofną się przed niczym, żadna cena nie jest za wysoka, aby zdobyć niezbędne dane statystyczne. Książka zachęca do przemyśleń, a dla mnie ma dodatkowy walor – zaprezentowana przez autora podbudowa naukowa stanowi swoiste dopełnienie psychohistorii Isaaca Asimova. „Huta” jest warta lektury.
Ł - 2009-05-27, 17:23
:
Pope, Barbara Corrado - "Kamieniołom Cézanne’a"

Kryminał zaczyna się bardzo typowo. Latem 1885 w Aix-en-Provence zamordowano kobietę. Dla małego miasteczka zabójstwo staje się zarzewiem wielkich kontrowersji. Tymczasem inspektor Franc i młody sędzia Martin postanawiają rozwiązać sprawę nim z wakacji wrócą inni przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości (postanowienie nie jest bez związku z troską o rozwój karier obu panów). Zapowiada się to o tyle interesująco, że Franc i Martin mają skrajnie różne temperamenty i stosują skrajnie różne metody. Szybko jednak fabularny punkt ciężkości książki zaczyna się przesuwać w inne rejony...

Autorka pod pretekstem kryminału przemyciła znaczną dozę refleksji obyczajowych. Osią problemu, wokół którego obraca się fabuła, jest zagadnienie roli kobiety w drugiej połowie XIX wieku, gdy emancypacja była jeszcze w powijakach. Jak wiadomo, kobiety we Francji prawa wyborcze uzyskały dopiero po II wojnie światowej, w dodatku to właśnie francuskie „siły postępowe” opóźniały ten proces, uważając, że kobiety przejawiają większą skłonność do zachowań dewocyjnych. Zachowania te ładnie nakreślono w książce na przykładzie szeregu postaci kobiecych – dając w opozycji dramaty konkubiny (skandal!) i kobiety próbującej udzielać się społecznie oraz kulturalnie (niewiarygodne!). Autorka nie kryje swoich poglądów – postacie postępowe są w książce pokazane jako te pozytywne, zaś postacie zachowawcze przedstawia się gdzieś na drugim planie, najczęściej w niekorzystnym świetle, bez zagłębiania się w ich sposoby widzenia świata.

Na plusa zasługuje kreacja głównego bohatera, sędziego Martina, postaci znajdującej się pod presją obu środowisk, pozostającej w niepewności, ciągłym wahaniu. Postaci tej z pewnością nie „kupi” żaden z fanów twardzieli prowadzących ciężkie śledztwa – zachowanie młodego sędziego zostało jednak na tyle dobrze umotywowane, że czytając kolejne rozdziały, można je zrozumieć, a z Martinem nawet utożsamić. Naturalną przeciwwagę stanowi dla niego wspomniany inspektor Franc. Ponadto w książce pojawia się także dwóch historycznych VIP’ów: Paul Cézanne i Émil Zola, z naciskiem na tego pierwszego (podejrzenie o morderstwo zobowiązuje). Przy okazji autorka próbuje przekonać o specyficę i przełomowości twórczości Cézanne’a. Inny podejrzany, „profesor” Wasterbury (postać fikcyjna), wiąże się z wątkiem postrzegania XIX-wiecznej nauki, której znaczna część z dzisiejszego punktu widzenia jest już pseudonauką. Jeśli przyjrzymy się bohaterom drugoplanowym, zyskamy pojęcie o ówczesnych często rywalizujących ze sobą elitach; bo właśnie wśród elit toczy się akcja, nie schodząc do poziomu potu, brudu i krwi. W połączeniu ze wspominaną sylwetką głównego bohatera czyni to kryminał bardzo „koronkowym”, co nie jest w żadnym wypadku wadą – raczej jego specyfiką.

Świetnie oddano wakacyjność czasu powieści – ustawiczne, ale nie nachalne opisy gorąca tworzą bardzo sugestywny obraz śródziemnomorskiego lata. Język powieści generalnie stoi na bardzo wysokim poziomie; zwłaszcza przy opisach niuansów takich jak widziany obraz, elementy stroju czy jedzenia; czasem jednak mamy do czynienia z pewną topornością formułowania myśli. Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, w jakim stopniu odpowiada za to autorka, a w jakim tłumacz. Zdarzają się jednak zwroty, których konstrukcja wskazywałaby raczej na translatora.

Choć fabuła w przypadku kryminalnej sprawy znajduje swe rozwiązanie (zresztą trochę „samo przez się”), pozostają wątki tyczące się głównego bohatera, które zapewne będą kontynuowane w kolejnych książkach z sędzią Martinem w roli głównej. Raczej nie będę rwał się do ich lektury, choć gdyby gdzieś kiedyś jakoś wpadły mi w ręce, to przeczytam bez oporów. „Kamieniołom…” to książka na pewno nie olśniewająca, ale dobra, a przez swoje skrupulatne wykonanie mająca również walor edukacyjny. To debiut, który dobrze wróży autorce. Mam tylko nadzieję, że w następnych książkach Barbara Pope doda bohaterowi więcej werwy, a i na samą zagadkę położy nieco większy nacisk.
Sharin - 2009-05-30, 10:29
:
Stephen King Stephen King na wielkim ekranie

Tak, można powiedzieć, że od razu polubiłem Andy’ego.
[Red]

W 2009 roku ukazał się kolejny zbiór tekstów nie koronowanego króla horroru. Stephen King na wielkim ekranie to pięć opowiadań, których ekranizacje zostały docenione przez krytyków i grono fanów.

Pierwszym tekstem prezentowanym czytelnikowi jest opowiadanie 1408 (zbiór opowiadań Wszystko jest względne, 2002), którego fragmenty powstały w 2002 roku, w momencie gdy pisarz przebywał wraz z rodziną na wakacjach na Sannibel Island. King wspomina, że początkowo przygodę Mike’a Enslina (główny bohater) traktował jako tekst warsztatowy. Miała być zamieszczona w książce Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika. Stało się jednak inaczej. Zainteresowanie cynicznym pisarzyną, który musi stanąć twarzą w twarz ze złem w czystej postaci, wygrało.
Główny motyw opowiadania może wydawać się banalny. Nawiedzony hotel czy pokój to historia wykorzystywana w powieściach czy filmach od lat. Żeby nie szukać daleko wspomnę, że Stephen King wykorzystał go chociażby w fenomenalnym Lśnieniu. Jednak czy ten oklepany motyw nie zrobił wtedy wrażenia na czytelnikach, widzach? Kto nie pamięta dzieciaka mamroczącego: redrum, redrum, redrum...
1408 to tekst zasługujący na uwagę. Nie znajdziemy w nim psychodelicznych maniaków latających z siekierą czy demonów z piekła rodem. Nic z tych rzeczy. Odnajdziemy niewielki pokój niczym nie różniący się od ogółu hotelowych pomieszczeń tego typu. Zwyczajny, przeciętny, codzienny.
Czym zatem straszy King? Nastrojem, oczekiwaniem na nadchodzące, niewiadomą.

Maglownica (zbiór opowiadań Nocna zmiana, 1978) jest chyba tekstem najbardziej charakterystycznym dla stylu Kinga. Pachnie tandetą, brakiem pomysłów i banalnym schematem fabularnym. I doskonale widać to w filmie, którego reżyserem jest Tobe Hooper, twórcy między innymi Teksańskiej masakry piłą mechaniczną czy Miasteczka Salem.
Jak wskazuje tytuł opowiadania, stajemy oko w oko z prasowarko-składarką automatyczną, która potocznie nazywana jest właśnie – maglownicą. W tekście urasta ona do rozmiarów urządzenia z piekła rodem. Jedynie czego jej brakuje to głosu szatana z filmu Egzorcyzmy Emily Rose. Autor wspomina, że pomysł na opowiadanie narodził się z młodzieńczych wspomnień. Jako chłopiec pracował w pralni!
Fabuła surrealistyczna. Policjant, pralnia i maglownica, która zabija. Oczywiście na to wszystko nałożona otoczka detektywistyczna ale nie jest ona zbyt wyrafinowana. Domysły, pomysły i do dzieła. Opowiadanie zawodzi jeżeli chodzi o poziom straszności. Z powodu banalnego wręcz „potwora” momentami staje się śmieszne. Podobnie odczucia mam oglądając Koszmary z ulicy Wiązów.
Swoją drogą Robert Englund pojawia się w filmie. Oczywiście bez nożyc.



Mali ludzie w żółtych płaszczach to nowela z 1960 roku (zbiór nowel Serca Atlantyków, 1999). W filmie, o tym samym tytule, wystąpił Anthony Hopkins.
Bohaterem jest chłopczyk imieniem Bobby. Pewnego dnia poznaje on Teda Brautigana, tajemniczego staruszka, ukrywającego się przed małymi ludźmi w żółtych płaszczach. Od tego momentu wszystkie wydarzenia nieuchronnie zmierzają ku katastrofie.
Niniejszy tekst podobał mi się najbardziej. Stephen King po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem budowania napięcia. Jednak w historii nie ma miejsca na skrzypiące drzwi, zakradających się ludzi czy trupie twarze. Nie! To wszystko można znaleźć w filmie Inni ale nie w tej noweli. King buduje napięcie oczami dziecka. Poprzez nie ukazuje z pozoru niewinne zdarzenia, które z biegiem czasu nabierają ogromnego znaczenia. Odkrywa przed dzieckiem (nami samymi) świat dorosłych, świat pełen kłamstw, zbrodni, okrucieństwa. Świat pozbawiony zasad moralnych.
Mali ludzie w żółtych płaszczach nie przerażają. Stanowią rodzaj tekstu, który wzbudza napięcie, oczekiwanie na nieuniknione. W noweli nie ma miejsca na wampiry, ufoludki czy demoniczne maglownice. Spotykamy za to złych ludzi. Uwierzcie mi, że są straszni!

Skazanych na Shawszank (zbiór nowel Cztery pory roku, 1982) chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, prawda? Historia Andy’ego Dufresne jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych na świecie. Film, który początkowo pachniał porażką, urósł do rangi filmu wszechczasów. Sprawcą szczęścia stał się Frank Darabont, któremu King zadedykował właśnie zbiór opowiadań Stephen King na wielkim ekranie.
Opowiadanie napisane idealnie. Ciekawi bohaterowie oraz wciągająca historia to wielkie zalety tekstu. King wspomina, że miał wielkie obawy co do tego czy fabuła tekstu zachwyci czytelników. Przecież historia jest oklepana, mówiąc kolokwialnie. Okazało się jednak inaczej.
I bardzo dobrze!

Przybyszu, mamy twoją kobietę!
Dzieci kukurydzy (zbiór opowiadań Nocna zmiana, 1978) są bodajże tekstem, który doczekał się najwięcej nawiązań filmowych. Stephen King otwarcie przyznaje, że nie potrafi ich zliczyć. Co sprawia, że opowiadanie cieszy się takim powodzeniem? Według mnie bohaterowie. Horror, w którym główne skrzypce grają dzieci przeważnie jest straszny. Mali chłopcy i małe dziewczynki z zimnymi oczami, z przedmiotami codziennego użytku zamienionymi w ohydne narzędzia zbrodni. Dzieci, którym towarzyszy radość z mordowania. Czytając opowiadanie wyobrażałem sobie film i muszę go obejrzeć!
Przemierzając wraz z Burtem Robesonem miasteczko Gatline miałem nieodparte wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Oczekiwałem, że wejdziemy do baru, wyskoczy zoombie i zacznie nas gonić, charcząc: brain, braiinnn... Na szczęście takiej tandety nie otrzymaliśmy. Jestem przekonany, że dzieci, które stworzyły własną kukurydzianą sektę wypadły zdecydowanie lepiej.
Po prostu spełniły swoją rolę w iście kingowski sposób.
Ł - 2009-06-03, 19:30
:
Kres, Feliks, W. - "Północna granica"

Otwieram po raz pierwszy „Północną Granicę” i już ze wstępu stylizowanego na list wynika jedna, niesłychanie ważna dla mnie rzecz – autor ma konkretną, całościową wizję swojego świata. Oczywiście żadnych szczegółów owo preludium nie zawiera (czytelnik dostaje raczej więcej pytań), ale daje pewne wyobrażenie o fundamentach książkowej rzeczywistości. Osobiście nie przepadam za dorabianiem świata „po kawałku”, co swego czasu czynił Sapkowski w opowiadaniach i książkach o Wiedźminie i z czego zresztą całkiem zręcznie wybrnął. Demiurgia jest sprawą pierwszorzędną w przypadku fantastyki, dlatego budzi niesmak tak częsty, szczególnie w fantasy, grzech, jakim jest mnożenie bytów ponad potrzebę. Kres będący w tej kwestii schludnym minimalistą, z miejsca wpasował się w moją normę estetyczną. Kwestia Bezmiarów zmusza czytelnika do przyjęcia perspektywy własnego praszczura, któremu o antypodach się nie śniło. Jeśli dołożymy do tego istnienie takich potęg jak Szerń1) czy Aler, które określają rzeczywistość w granicach swoich wpływów, musimy porzucić kryteria myślenia o świecie/światach, do jakich przywykliśmy.
Książka jednak jest wyraźnie umiejscowiona w miejscu i czasie, stąd zasygnalizowana „globalna” problematyka przejawia się tylko w jednym ze swoich aspektów. Surowość świata wynika nie tylko z książkowej scenografii, na którą składają się stepy i lasy; przede wszystkim mam na myśli perspektywę oglądających ten świat, nie filozofów czy uczonych w piśmie, tylko twardych ludzi północy. Jeśli miałbym przyrównać klimat tej książki do czegoś szeroko rozpoznawalnego w popkulturze, byłby to film „Trzynasty wojownik”, na podstawie książki „Zjadacze umarłych” Michaela Crichtona. W „Północnej Granicy” mamy podobny klimat srogiej krainy z rzadka naznaczonej drewnianymi zabudowaniami, które stają się celem wojennych pielgrzymek nieludzkich stworów, dokonujących przy okazji spontanicznej prywatyzacji wieśniaczych dóbr. Byłoby im wspaniale, gdyby nie Legia Armektańska i jej dowódcy oraz nasi bohaterowie, którym takie rozpasanie obcych stworów spod alerskiego nieba wybitnie nie jest w smak.
Kwestia postaci – blurb sugeruje, że głównym bohaterem jest Rawat. W istocie Kres potraktował ten aspekt nieco sztafetowo – fabuła kolejno koncentruje się na innym bohaterze, w rezultacie dając nam trzech głównych bohaterów ex aequo. Wszyscy oni są przekonujący w swoim charakterze i motywacjach; wszyscy w swych przeciwieństwach dopełniają się, ukazując archetyp dowódcy. Jest to w istocie sedno książki – nie jest to literatura heroiczna, ale – zaryzykuję to określenie – trepowa za wszystkimi tego konsekwencjami: od marznięcia na patrolu, przez stosunek do cywilów, po kwestię awansu społecznego. Przykładowo z początku zaskoczył mnie nieco pomysł funkcjonowania kobiet w armii i narosły we mnie wątpliwości, które autor dużo później, gdy już o nich zapomniałem, nagle i bez ostrzeżenia rozwiał w rozmowie dwóch bohaterów. Zabieg literacki o tyle wyborny, że faktycznie z perspektywy jednego z bohaterów tego problemu nie było i gdy ja już również nawykłem do tej sytuacji, pisarz mnie zaskoczył. Wizja służby w armii nie jest tu pokazana ani po szwejkowemu, ani jako „wspaniała męska przygoda” – jest przedstawiona realistycznie, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Miejscami ten realizm nieco nuży, ale autor dysponuje świetnym wyczuciem literackim i zaraz po tym, gdy wydaje się, że napięcie zaczyna spadać, utwór nabiera dynamiki. W połączeniu z przeskokami czasowymi i zmieniającymi się (w określonym acz miękkim porządku) bohaterami, daje to podstawy do bardzo pozytywnego ocenienia całości kompozycji. Tego wrażenia nie zmienia zejście do skali mikro, to jest języka powieści – książkę czyta się bez zgrzytów, a opisy dostarczają wyobraźni wszystkiego co potrzebne do należytej plastyki treści. Jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to takim zagadnieniem będzie kwestia „ras” (jak ja nie lubię tego wyrażenia) innych niż ludzkie – chodzi zarówno o szererskie koty, jak i o alerskie antagonistyczne plemiona. Kres stara się akcentować ich odmienność z ludzkiej perspektywy, ale często zatrzymuje się na poziomie bardzo suchego opisu, nie wykorzystując sugestywnych środków artystycznych, które pasowałyby tu jak ulał. W rezultacie trudno mi było uchwycić kocią specyfikę – w moim odczuciu bardziej przypominały one, mimo wszystko, ludzi w kocich formach, niż przekonujące, inteligentne kocie istoty. Szerń i Aler obdarzając inteligencją podległe sobie stworzenia, nie zaszalały z różnorodnością, a szkoda.
Podsumowując, „Północna Granica” to profesjonalnie napisana książka fantasy, posiadająca treść nieopierającą się jedynie o schemat ganiania bohaterów za magicznym mieczem czy innym cudem na kiju. Jednocześnie brak łopatologicznej wykładni tej treści sprawia, że promieniuje ona z masy książkowych szczegółów (co zwykło się nazywać „klimatem”). Żołnierska dola nie jest tu tematem zrealizowanym odkrywczo czy olśniewająco – jest zrealizowana solidnie i na tyle interesująco, żeby zająć czytelnika nie-militarystę. Wszystko to ujęte w bardzo – nie mam się do czego przyczepić – zgrabną formę. Mój niedosyt wynika z tego, nad czym rozwodziłem się w pierwszym akapicie – jeśli ktoś chciałby poznać szerzej konstrukcje Szereru, to musi wyglądać następnych części „Księgi Całości”, bowiem „Północna Granica” tylko skromnie sygnalizuje pewien potencjał. Z pewnością książka spełnia większość wyjściowych wymagań, jakie stawiam fantastyce oraz, szerzej, literaturze – i nie jestem pewien, czy mogę jej wytykać fakt, że daleko poza zasięg spełnienia tych standardów nie wyszła. Innymi słowy „Północna Granica” to genialnie zrealizowane nic nadzwyczajnego.



1) Pisząc gdzie indziej o Łozińskim, wyszło już, że jestem entuzjastą niewykluczania z dyskursu fantasy słówek o genealogii słowiańskiej, jak robi to spora część polskiego fandomu, stąd swojska nazwa „Szerń” to dla mnie taka mała radość.
Beata - 2009-06-10, 20:23
:
V.A Richardson - Czarna Perła

Przełom XVI i XVII wieku w historii Holandii zapisał się jako czas rozwoju. Wprawdzie Republika Zjednoczonych Prowincji toczyła wojnę o niepodległość, ale jednocześnie budowała zręby swej późniejszej gospodarczej potęgi. Stocznie nie nadążały z budową statków, porty tętniły życiem, holenderskie kompanie handlowe prowadziły interesy z niemal całym światem. Gwałtownie wzrosła ilość transakcji handlowych, a szybko bogacące się rody kupieckie zaczęły bezwzględnie ze sobą rywalizować. Pieniądze krążyły coraz szybciej, fortunę można było zdobyć nie tylko dzięki międzykontynentalnym operacjom handlowym – kraj opanowała tulipomania. I choć początkowo spekulacyjny handel cebulkami tulipanów był uznawany przez przedstawicieli starych rodów za niegodny i wstydliwy proceder, to wkrótce wszyscy znaczący gracze aktywnie w nim uczestniczyli. Aż do 1637 roku, kiedy nastąpiło załamanie rynku.

Akcja „Czarnej Perły” rozpoczyna się rok przed nadejściem kryzysu. Adam Windjammer, piętnastoletni bohater opowieści V.A. Richardsona, jedyny syn ostatniego pokolenia bogatego i wpływowego holenderskiego rodu kupieckiego, w jednej chwili traci grunt pod nogami – na morzu przepada rodzinna fortuna, a on sam zostaje przedwcześnie obarczony obowiązkami głowy rodu. Adam musi stawić czoła wierzycielom, nielojalnym krewniakom, kaznodziei podburzającemu rodziny poległych marynarzy, ale przede wszystkim – walczyć o utrzymanie reputacji rodziny. Ogrom zadania wydaje się go przerastać – ojcowski sygnet jest dla niego zdecydowanie za duży. A jednak Adam się nie poddaje… przeżywa niebezpieczne przygody, odkrywa kolejne tajemnice, jest o włos od zdobycia skarbu… i przegrywa. Ale traci tylko pieniądze.

Warto podkreślić, że postać głównego bohatera została odmalowana wiarygodnie pod względem psychologicznym – Adam jest typowym nastolatkiem: z jednej strony buntuje się przeciwko odpowiedzialności, z drugiej – bardzo pragnie podołać nowym obowiązkom i stać się godnym następcą ojca. Kolejną zaletą opowieści jest stosunkowo wysoki stopień prawdopodobieństwa wydarzeń – autor „pozwala” bohaterowi pakować się w tarapaty i wcale nie próbuje za wszelką cenę go ratować. W zasadzie od samego początku czytelnik nie spodziewa się, że nieprzygotowany do prowadzenia interesów i pozbawiony środków finansowych Adam zwycięży w konfrontacji z bogatym bankierem – na to, być może, przyjdzie czas w kolejnych tomach trylogii. Ale od finansowej wygranej ważniejszy jest styl rozgrywki…

Autor umieścił akcję powieści w XVII-wiecznym Amsterdamie, jednak potraktował holenderskie tło nieco powierzchownie. Gdyby nie wzmianka o Rembrandcie i oparcie fabuły o tulipomanię, przygody Adama mogłoby rozgrywać się w dowolnym portowym mieście świata. Wprawdzie książka przeznaczona jest dla młodego czytelnika (wiek: 11+) i można spodziewać się pewnych uproszczeń, to jednak anturaż jest w niej zdecydowanie bledszy niż na przykład w relacjach z przygód Tomka Wilmowskiego czy Stasia i Nel. Choć z drugiej strony, skoro kulturowe tło Amsterdamu stanowi dla Adama codzienność, w której dorasta, zrozumiała staje się jego obojętność na szczegóły – wszak stałe elementy otoczenia są niemal niedostrzegalne.

A teraz czas na wyjaśnienie, dlaczego tak swobodnie opowiadam o tulipanach – czyli zdradzam sekrety fabuły. Cóż… zarzut taki byłby zasadny, gdyby sam wydawca ich nie ujawnił. Mianowicie polskie wydanie pierwszego tomu Sagi Rodu Windjammerów ma zmieniony tytuł i inną okładkę niż wydanie oryginalne . Gdyby jedynie o kwestię tłumaczenia tytułu chodziło, pewnie nie zgłaszałabym pretensji – niestety wydawca poszedł o krok dalej: do zmienionego tytułu dodał inną, nową okładkę. Rzecz nie w tym, czy nowa okładka jest ładna, czy nie – chodzi o to, że nowa okładka sama w sobie jest spoilerem, zdradza puentę, ujawnia rozwiązanie zagadki. A w połączeniu ze zmienionym tytułem jest prawdziwą niedźwiedzią przysługą wyrządzoną czytelnikowi – dominującym elementem graficznym okładki jest bowiem ów tytułowy tulipan, Czarna Perła, która jest stawką w powieściowej grze. Tym sposobem wyrobiony – nawet jeśli młody jedynie wiekiem – czytelnik, zanim rozpocznie lekturę, już zna rozwiązanie, wie, że nie o rzadki i bardzo cenny klejnot chodzi (choć autor w prowadzeniu akcji niemal do ostatniej chwili zwodzi, kierując bohatera na mylny trop). W efekcie polska wersja okładki nie dość, że niweczy autorski zamysł, to na dodatek może wywołać zniecierpliwienie sugerując, że główny bohater jest wyjątkowo niedomyślny.

Podsumowując, wprawdzie „Czarna Perła” nie jest pozycją wybitną, ale stanowi całkiem ciekawe otwarcie cyklu przygód Adama Windjammera, opowieść napisaną lekkim stylem, pozbawioną moralizatorstwa i dłużyzn, która ma szansę spodobać się młodemu czytelnikowi. Podoba mi się pomysł osadzenia akcji książki dla młodzieży w historycznych realiach europejskich, bo przecież aż nadto jest oferowanych opowieści o Indianach i kowbojach czy o amerykańskich koledżach dla panienek – opowieści, w których starsze pokolenia (łącznie ze mną) się zaczytywały, mimowolnie ucząc się Historii, wcale nam – Europejczykom, nie najbliższej.
Beata - 2009-06-22, 07:55
:
Trudi Canavan - Kapłanka w bieli

Pierwszy tom trylogii „Era Pięciorga” oferuje czytelnikowi historię spod znaku klasycznego fantasy, z całą plejadą ciekawych bohaterów, mnogością wątków (w tym jednym romansowym), wartką akcją umieszczoną w świecie na wskroś przesiąkniętym magią, a jednocześnie – z bardzo oszczędnie dawkowanymi informacjami o historii i ontologicznych korzeniach tego świata oraz z przewidywalną fabułą momentami opartą na irytująco uproszczonych schematach. Ale po kolei.

Główną bohaterką książki jest Auraya, najmłodsza z grona boskich wybrańców, poprzez których bogowie oznajmiają swoją wolę mieszkańcom Ithanii Północnej. Bowiem bogowie świata, w którym rozgrywa się akcja „Kapłanki w bieli” – choć nie mogą interweniować osobiście i działać bezpośrednio – stale sprawują nadzór nad swoimi podopiecznymi i wyznaczają im kolejne zadania. Biali – pięcioro ludzkich przedstawicieli, obdarzonych potężnymi magicznymi mocami i praktycznie nieśmiertelnych – poza obrzędami typowo kapłańskimi, mają mnóstwo innych obowiązków: sprawują sądy, negocjują umowy, zajmują się dyplomacją i wywiadem. Część tych zadań spada na Aurayę, a dzięki relacji z jej kolejnych misji autorka w naturalny sposób przedstawia społeczności i rasy zamieszkujące kontynent: Tkaczy Snów, Dzikich Czarodziejów, ludzi-ryby czy ludzi-ptaki.

Generalnie fabuła powieści nie zaskakuje – przynajmniej na poziomie głównego wątku, który oparty jest na schemacie: młoda dziewczyna z maleńkiej wioski robi niespodziewaną karierę. Również niektóre poboczne wątki skonstruowane są standardowo: premiowana jest prawość charakteru, chęć pomocy innym, poświęcenie dla dobra grupy czy rodziny. Nihil novi. Ale jest jeden wątek, na razie lekko tylko powiązany z główną narracją, poświęcony naprawdę nietuzinkowej postaci – Emerahl. Nie dość, że bohaterka została obdarzona przez autorkę zdecydowanie niejednoznacznym zespołem cech charakteru, to dodatkowo jej poczynania są nieprzewidywalne i z łatwością zapisują się w pamięci. Opowieść o Emerahl dodaje książce kolorytu, pozwala ukazać czytelnikowi mieszkańców Ithanii z poziomu ulicy, a nie z wysokości kapłańskiej wieży.

Wykreowany świat jest zdecydowanie dwubiegunowy: jeden kontynent zamieszkały przez pacyfistów, którymi opiekują się Biali, drugi – poddany rządom złych i agresywnych czarnych magów. Jednym słowem: Dobro przeciwko Złu, Biel przeciw Czerni. Na szczęście autorka nie przesadziła z idealizowaniem charakterów poszczególnych postaci – Auraya jest niezależnie myślącą osóbką, która nie waha się przed nieakceptowanymi ze względów religijnych kontaktami, a nawet – wdaje się w romans, inna wybranka prowadzi bogate, choć nieuporządkowane życie seksualne. Niektórzy z drugoplanowych bohaterów, również potrafią postąpić wbrew obyczajowym czy społecznym nakazom. Ale w kwestiach religijnych jest już trochę gorzej – niektórych czytelników może drażnić brak wątpliwości i absolutne posłuszeństwo, z jakim powieściowe postaci wypełniają polecenia bogów. Nikt nie kwestionuje celowości poszczególnych działań, ba – nawet nie zadaje pytań.

A jest o co pytać... z narracji wynika, że znaczący wpływ na aktualną sytuację ma dawny konflikt między bogami, w wyniku którego przy życiu pozostało ich tylko pięcioro. Czy w ogóle można zabić boga? I kto może tego dokonać? Jeśli inny bóg, to czy można uznać, że nadal jest reprezentantem Dobra? A może ów nieśmiertelny byt, rzekomo pozbawiony życia, nie jest martwy, a jedynie odebrano mu możliwość manifestowania się wyznawcom? I z drugiej strony, czy człowieka o nieograniczonych praktycznie magicznych atrybutach i obdarzonego nieśmiertelnością można uznać za boga? Przecież skutki jego działań nie różnią się niczym od boskich interwencji… Gdzie przebiega granica? Takie wątpliwości i pytania pojawiają się w sposób naturalny, tym bardziej, że autorka ledwie zarysowuje historię i tło boskiego konfliktu.

Trudi Canavan umieściła akcję trylogii w świecie stworzonym od postaw – zwierzęta, rośliny, przedstawiciele najróżniejszych ludów i społeczności, ich wiara, obyczaje, kodeksy etyczne i nakazy honorowe – to wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie nowe. Ale uwaga – pomiędzy pomysłami oryginalnymi błyskają perełki aluzji do klasyki gatunku – ot, choćby straszliwe i krwiożercze vorny, wykorzystywane przez złych czarowników jako wierzchowce, kojarzą się nieodparcie z vargami, znakomicie sportretowanymi przez Petera Jacksona w ekranizacji trylogii Tolkiena. Przyjemność odnalezienia pozostałych nawiązań pozostawiam czytelnikom.

„Kapłanka w bieli” to książka, w której dobre portrety psychologiczne niektórych postaci i kompleksowość kreacji powieściowego świata zmieszane są ze schematyczną fabułą i irytująco stereotypowym podziałem na Czerń i Biel. W sumie – książka, oceniana jako pojedynczy wolumin, jest średnia. Ale traktowana jako początek trylogii, swoisty wstęp do właściwej opowieści – pozostawia nadzieję, bo autorka udowodniła dotychczasową twórczością, że planuje z dużym wyprzedzeniem. Tym razem również pozostawiła w obrazie historii opisywanego świata pewne luki i niedopowiedzenia, które dają szansę na wprowadzenie odrobiny szarości (a może nawet na odwrócenie proporcji) w kolejnych tomach. Ponadto, efekt zaskoczenia czytelnika nagłym zwrotem fabularnym będzie tym większy, im dłużej uda się utrzymać pozory przewidywalności akcji. Oby tylko Trudi Canavan nie czekała z tym zbyt długo – cierpliwość czytelników nie jest niewyczerpana.
Sharin - 2009-06-27, 20:33
:
Jacek Sobota Padlina

Łukasz Orbitowski napisał: „język Jacka Soboty odurza bardziej niż wszystkie używki Philipa K. Dicka, nastroje które tworzy, są tyleż posępne co potępieńczo cudowne”.
Trudno z tym stwierdzeniem polemizować choć z narkotykami amerykańskiego pisarza nie miałem do czynienia. Opublikowany przez Wydawnictwo Dolnośląskie zbiór opowiadań Padlina potwierdza jednak moje przypuszczenia, że Jackowi warto poświęcać swój wolny czas. Proza olsztynianina faktycznie oszałamia. Wpływ na narodziny wspomnianego stanu ducha i ciała ma nie tylko styl ale i tematyka tekstów. Autor nie zadowala się nic nie znaczącymi opowiastkami i opowiadania, tą jakże popularną dziś formę literacką, traktuje z najwyższą powagą. Jacek Sobota, warmińsko-mazurski filozof, porusza w nich całą gamę różnorakich zagadnień. Od najbardziej błahych po wybitnie eschatologiczne.



Inwestując w Padlinę miałem pewne obawy. Tyle pochlebnych głosów, krocie pozytywnych recenzji, słowa uznania od wielkich tego świata. Pochwały za postawienie na tematykę filozoficzną. Z drugiej strony, twórczość Jacka kojarzyłem z literaturą luźną, sensacyjną. W mojej głowie zrodziło się pytanie: czy problemy filozoficzne i sensacja to rzeczywiście dobre połączenie? Bałem się, iż będę miał styczność z kolejnym Owenem Yeatsem, odsmażanym Chandlerem (przy całym szacunku dla tego pana). Martwiłem się, że ostatecznie w starciu dwóch tendencji wartka akcja wygra z przesłaniem.
W tym miejscu proszę o zatrzymanie się i posłuchanie. Nie żebym nie cenił książek pisanych „dla rozrywki”. Niezaprzeczalnie pełnią one ważną funkcję w społeczeństwie. Odprężają, rozluźniają, pomagają zapomnieć. Niech będzie im chwała i cześć i uwielbienie. Są jednak „wartości”, w mniejszy lub większy sposób przewyższający „pisanie dla rozrywki”. Są pisarze, którzy dla tych „wartości” piszą. Na podstawie zasłyszanych uwag doszedłem do wniosku, że autor Padliny zalicza się do tego drugiego grona.
Zanim zasiadłem do lektury, postawiałem poprzeczkę bardzo wysoko.

Zbiory opowiadań bardzo rzadko prezentują jednolity poziom. Nie chciałbym jednak ograniczać się do stwierdzania, że teksty Padliny są gorsze i lepsze. Każdy może postrzegać je inaczej. Opowiadania Jacka Soboty są różne. Przepraszam za kolokwializm ale przy omawianiu pewnych kwestii jest on wręcz niezbędny. „Różne”, to chyba najwłaściwsze słowo gdyż pozwala na ustanowienie remisu w starciu filozofia-sensacja. Tym samym uznaję, iż Jacek Sobota dobrym pisarzem jest.

Zacznijmy od początku. A właściwie od końca.
Tytułowa Padlina (ostatnie opowiadanie ze zbioru) nie rozczarowuje. Klimat rodem ze Strefy Mroku przysparza dodatkowych plusów. Fabuła kręci się wokół historii policjanta (nic z Kojaka albo Monka) z miasta O., zmagającego się z jedną z tych spraw, które nie kończą się szczęśliwie. Filozofii w tekście jest jak na lekarstwo ale sensacja pierwsza klasa.
Z Czterema porami roku miałem przyjemność zapoznać się w 1993 roku. Fantastyka rules! Tekst z przesłaniem jasnym, klarownym: świat to borze igrzysko z kukiełkami, poruszanymi sprawnymi ruchami lalkarza. Dodatkowo pisarz znakomicie nakreślił bohatera. Każde uczucie, emocja zostało odmalowane a w iście mistrzowskim stylu. Na zakończenie powiem, że w opowiadaniu można doszukać się aluzji do sytuacji politycznej w naszym kraju. Jest to wątek bardzo krótki ale moim skromnym zdaniem doskonale obrazuje realia początku lat dziewięćdziesiątych.
Anioł tkwi w szczegółach. Oglądaliście film Ch. Nolana Memento? Polecam. Po raz kolejny Jacek serwuje nam nastrój ze Strefy Mroku, tyle że tym razem wzbogaca go o szczyptę grozy. Bohater, niczym marionetka voodoo, podąża ku z góry określonemu przeznaczeniu.
Tekstem zasługującym według mnie na największe uznanie jest Żona cenzora. Napisany stylem prostym, otwartym na czytelnika, niezbyt dziwacznym i filozoficznym choć aż się roi w opowiadaniu od przemyśleń. Obfitujący w odniesienia do współczesnej sytuacji literackiej co sprawiło, że z coraz większą uwagą śledzę walkę różnych szkół, frakcji, kuźni pisarskich w Polsce. Opowiadanie ze smaczkiem, pełne kpiny i rozpaczy.
W zbiorze znajdziemy jeszcze trzy teksty: Ósmy dzień, Rzekę, Dwie krople deszczu. O ile to ostatnie dość bogato charakteryzuje walkę dobra ze złem (brawa!) to dwa wcześniejsze można spokojnie nazwać zapychaczami. Albo są nudne albo tak rozgadane, że powstaje jeden, wielki miszmasz.

Pierwsze spotkanie z twórczością Jacka Soboty mogę uznać za udane. Padlina okazała się zbiorem ciekawie skonstruowanym, po prostu interesującym. Być może wpływ na ten stan rzeczy miało właśnie równomierne wymieszanie wartkiej akcji i ciekawych przemyśleń na temat funkcjonującego świata. Być może Jacek jest po prostu prawdziwym filozofem-pisarzem. Być może faktycznie należy do grupy autorów, którzy tekstami chcą nieść przesłanie.
Ł - 2009-06-28, 12:35
:
Eugeniusz Dębski - Ostatnia Przygoda

Mimo iż wielu próbowało, a jeszcze więcej miało ochotę usunąć Owena Yeatsa z ziemskiego padołu, to sam fakt powstania aż ośmiu książek z nim w roli głównej, świadczy o tym, że plany spaliły na panewce. Prywatnego detektywa rozbijającego spiski (a w międzyczasie publikującego na ich podstawie książki) w końcu jednak zaczął nadgryzać ząb czasu. O tym właśnie, wydawało mi się, traktuje „Ostatnia przygoda”. Przyznam szczerze, że mimo przeczytania na dobrą sprawę połowy cyklu, nie orientuje się w pełni w chronologii, co chyba zresztą nie jest wielkim problemem z uwagi na autonomiczność fabularną poszczególnych części. Do „Ostatniej przygody” zabierałem się z ciekawością – bo skoro ostatnia, to powinna być wyjątkowa. Na pewno nieco grubsza (464 strony). A czemu ostatnia? Może Yeats ginie?

Z pewnością główny bohater się zmienił – niewiele ma już ze zgorzkniałej figury a la Marlowe – i widać to już od samego początku, mającego niewiele wspólnego z cokolwiek mocnymi wstępami pierwszych książek o jego przygodach. Tutaj mamy do czynienia z lżejszym klimatem, miejscami atmosferą nieomal familijną. Yeats musi się uporać nie tylko z morderczymi sprawami, ale i z dorastaniem swojego syna. Zawodowo też nie jest ciekawie – w związku z tym, że nie tylko Owen starzeje się, jego plecy w instytucjach rządowych (tak ważne, jeśli chodzi o wsparcie i swobodę śledztwa) również marnieją. Nasz bohater dostaje w ramach nagrody pocieszenia propozycję prowadzenia własnej komórki, co wydaje mu się odstawieniem na półkę... zaintrygowało mnie jak główny bohater – „cholerny cwany twardziel” – sprawdzi się w takich warunkach.

Jednak ten ciekawy pomysł zostaje zaniechany. Mimo iż pierwsza część książki sugeruje taki rozwój historii, to już w następnej otrzymujemy standardową linię fabularną, czyli Yeats kontra spisek grubych ryb. Problem przedstawia się następująco: każdy element tego standardu, zarówno sam spisek, jak i grube ryby, jest ewidentnie drugiej jakości, zwłaszcza, jeśli porównamy to z „Tamtą stroną czasu” czy „Tamtą stroną świata”. Niby ten sam schemat, a jednak w każdym swoim aspekcie „Ostatnia przygoda” jest słabsza. Dębski nigdy nie starał się wykreować świata, który zawróciłby czytelnikowi w głowie swoją niewiarygodnością – jest on raczej sceptykiem i ostrożnie podchodzi do kwestii futurologii1). A jednak taka przykładowa „druga strona czasu” (instytut naukowy umieszczony w strefie szybszego płynięcia czasu) była pomysłem, który łechtał wyobraźnię. A tutaj? Wątek masowych samobójstw był już męczony w „Czarnych oceanach” Dukaja z dużo ciekawszą konkluzją. Wydaje mi się, że powieść jest słabsza nawet z geograficznego punktu widzenia – Yeats odwiedza mniej charakterystyczne, mniej atrakcyjne miejsca – brakuje czegoś równie ciekawego jak futurystyczna Szwecja czy chociażby miasto grubasów znane z poprzednich części. W dodatku w fabule przewija się dziwaczny paranormalny wątek, nieco – jak to mawiają najstarsi górale – „od czapy”. Właściwie się nie przewija – jest on strategiczny dla fabuły i działa na zasadzie deus ex machina. Nie pochwalam.

Kolejnym krokiem wstecz jest kwestia książkowego humoru – jedyne słowo, jakie oddaje charakter tego zarzutu to inflacja – żartów jest więcej, ale i są one zdecydowanie pośledniejszej jakości. Yeats nie przepuści też żadnej okazji, by wygłosić jakąś półstronnicową anegdotkę, często o wojskowym rodowodzie, zachowując się nieco jak podchmielony wujek u cioci na imieninach. Mimo wszystko – to właśnie gawędziarski humor Dębskiego jest walorem tej książki, zaletą, która sprawiała, że wznawiałem lekturę mimo przeświadczenia, że fabuła już niczym mnie nie zaskoczy.

W tej recenzji było bardzo dużo sarkania, że słabsze; jednak nie sugerujcie się tym za mocno – „Ostatnia przygoda” nie jest totalną klapą. Z drugiej strony faktycznie jest ona słabsza w niemal wszystkich aspektach od wcześniejszych tytułów, a novum, jakim jest starzenie się Yeatsa, uznaję za eksperyment odważny, ale jednak – nieudany. Dębski chciał się nieco zabawić z własną konwencją, ale wygląda na to, że w połowie porzucił plany i zdecydował się odsmażyć rozwiązania poprzednich części. Taki kompromis oceniam negatywnie, już zdecydowane samo odsmażenie bez eksperymentów byłoby zjadliwsze, a przede wszystkim czyniłoby całą książkę krótszą. Myślę, że kto nie polubił Owena na podstawie wcześniejszych pozycji, tym bardziej nie kupi go po „Ostatniej przygodzie”. Ci zaś, którzy go polubili, wybaczą mu wiele i przy „Ostatniej przygodzie” będą się dobrze bawić.
Beata - 2009-07-04, 20:38
:
Jose Saramago - Miasto ślepców

„Miasto ślepców” Jose Saramago to powieść, w której zastosowane środki literackiego wyrazu podporządkowane są jednemu celowi – uwypukleniu odautorskiego przesłania. Służy temu przede wszystkim forma utworu – w narracji nie ma wyodrębnionych dialogów, a kwestie wypowiedziane przez bohaterów są podane w tekście w taki sposób, w jaki zapisuje się myśli. W pierwszej chwili może to powodować dezorientację, ale już po lekturze krótkiego fragmentu okazuje się, że tak naprawdę problem autorstwa konkretnej wypowiedzi staje się drugorzędny, wręcz marginalny. Ważniejszy jest nastrój, myśli przebiegające przez głowę; jednostajny ciąg narracji ułatwia czytelnikowi utożsamienie się z sytuacją tych, którzy nagle utracili wzrok – nie wiadomo, czy na skutek zakaźnej choroby, czy jakiegoś urazu, nie wiadomo, czy ślepota kiedyś ustąpi – ta niepewność potęguje wymiar ich osobistej tragedii. Na dodatek chorzy zostali przewiezieni na czas kwarantanny do całkowicie obcego im miejsca i w ten sposób całkowicie wykorzenieni. Dla wielu z nich wokół nie ma nic znajomego, żadnej kotwicy dla zmysłów, której mogliby się uchwycić. Może dlatego autor nie podaje ich personaliów, ani nie lokalizuje akcji w konkretnym mieście.

I gdyby tylko Jose Saramago ograniczył się do zapisu przeżyć bohaterów... gdyby pozostawił wolne pole dla czytelniczej interpretacji... gdyby nie próbował za wszelką cenę narzucić czytelnikowi wyjaśnień... ta powieść mogłaby być Powieścią. Niestety, wszechwiedzący i momentami irytująco przemądrzały narrator, wygłaszając w najprzeróżniejszych momentach truizmy („Jak widać, nie każdemu można dać broń do ręki.”) lub też katując nieuprawnionymi wnioskami („Od razu widać, że to ludzie wykształceni, bo zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, nie tak jak inne małżeństwa, (…)”), odebrał mi połowę przyjemności płynącej z lektury. Szkoda.
Beata - 2009-07-06, 08:00
:
Terry Pratchett - Łups!

Sam Vimes, komendant Straży Miejskiej w Ankh-Morpok, nie ma łatwego życia i chyba wolałby cofnąć się do czasów, gdy wraz z Fredem Colonem, Nobbym Nobbsem i rekrutem Marchewą patrolowali ulice, do czasów, gdy przestrzeganie Prawa i Porządku w mieście mógł egzekwować osobiście. A teraz Vimes już tylko zarządza… zarządza i musi sobie radzić z rosnącymi w astronomicznym tempie stosami papierów, z napadami poprawnej politycznie multikulturowości lorda Vetinariego, z kontrolerem finansowym i jego pytaniami uszczegóławiającymi… a jakby tego było mało, wszyscy uparli się go tytułować „Jego Łaskawością”. Tymczasem zbliża się rocznica bitwy w dolinie Koom, starcia między krasnoludami i trollami stoczonego tak daleko od Ankh-Morpok i tak dawno temu, że nikt nie pamięta rzeczywistego przebiegu wypadków. Jednak bitwa w dolinie Koom jest stale obecna w pamięci potomków uczestników, a tegoroczne obchody rocznicy zapowiadają się szczególnie spektakularnie – trolle i krasnoludy zamierzają rozstrzygnąć wieloletnie animozje poprzez… kryterium uliczne.

Ale jest jedno zobowiązanie, które Sam Vimes podjął i które jest dla niego bardziej wiążące niż czyjekolwiek nakazy: codziennie o szóstej po południu, nie – pięć po szóstej, nie o szóstej dziesięć, zatem codziennie dokładnie o szóstej Sam czyta swojemu synkowi książeczkę. Codziennie o szóstej po południu z pokoju dziecinnego dobiega głos Vimesa, który kolejny raz odgrywa przed synem historię poszukiwań zaginionej krówki, uporczywie mylonej przez autora opowieści a to z owieczką, a to z konikiem, a to z hipopotamem… Determinacja Vimesa jest tak silna, że zdaje się zdolna unieruchomić cały Świat Dysku w oczekiwaniu na dopełnienie codziennego rytuału.

Cykl dyskowych opowieści Terry’ego Pratchetta ewoluuje – pierwsze proste prześmiewcze historyjki, będące w zasadzie tylko zbiorem dowcipów połączonych nieskomplikowaną fabułą, przekształciły się w pełne, rozbudowane historie, ukazujące – czasami jedynie lekko zniekształcone – odbicie znanej nam rzeczywistości. Powieściowe postaci również nie są wykreowane raz na zawsze – autor nie zaniedbuje pogłębiania ich portretów psychologicznych. Najbardziej jest to widoczne na przykładzie Vimesa – z przegranego i nadużywającego alkoholu gliny, jakby żywcem skopiowanego z chandlerowskiego Philipa Marlowe’a, komendant Straży Miejskiej przeistacza się w odpowiedzialnego ojca i świadomego istnienia niuansów gracza politycznego. Jedynie Nobby Nobbs pozostaje niezmiennie sobą – osobnikiem, który nie jest w stanie opanować chęci zaopiekowania się każdym przedmiotem, który nie jest solidnie przytwierdzony do podłoża.

I ta stałość charakterologiczna Nobby’ego zostaje bardzo zręcznie wykorzystana fabularnie przez autora, podobnie jak codzienny rytuał Vimesa. Wszystkie rekwizyty wprowadzone do utworu są niezbędne (jak choćby wielofunkcyjny De-Terminarz Mark Pięć, GooseberyTM) – nic się nie marnuje, bohaterowie w pełni wykorzystują atrybuty, którymi zostali obdarzeni. Przy tym akcja powieści ani na moment nie zwalnia, a poszczególne sceny skrzą się charakterystycznym dla Pratchetta ironicznym humorem, o gorzkiej niekiedy wymowie. Mimo, że tym razem autor porusza poważniejszą tematykę, okazji do śmiechu nie brakuje. Ale i do refleksji. Tym bardziej, że nie sposób doszukać się w książce nadętego moralizowania – jak zwykle autor z wprawą posługuje się alegorią.

Tak naprawdę "Łups!" to książka o manipulowaniu faktami i o tolerancji. I o tym, jak łatwo pomylić poszanowanie tradycji z zacofaniem, fanatyzmem i ksenofobią. I o znaczeniu słów: odpowiedzialność, poczucie obowiązku, lojalność. I o więziach, jakie wykształcają się pomiędzy towarzyszami broni… Ale zamiast podtykać czytelnikowi transparenty z szumnie brzmiącymi hasłami: „Szowinizm to Zło!” czy „Rodzina – Naszą Opoką!”, Terry Pratchett przemawia nie wprost – ironią, absurdem i satyrą maskuje poważne sedno, przemyca edukacyjne treści. Taka konwencja czyni lekturę opowieści strawnym daniem, ba – co tam daniem – smakowitą ucztą. A na deser autor serwuje aluzje i przeróżne „smaczki” kulturowe. Scena rozmowy Sama Vimesa z trollem Chryzoprazem jest tak napisana, że skojarzenie może być tylko jedno: Chryzopraz to don Vito Corleone Ankh-Morpok. Podczas lektury prawie słyszałam charakterystyczny, zachrypnięty głos Marlona Brando, narzekającego na dzisiejszą młodzież.

Zupełnie lokalnym smaczkiem, którym się wręcz rozkoszowałam, są kurczaki w roli prześladowców malarza Rascala. Nie jestem w stanie nic poradzić na to, że nieszczęsny twórca – mimo, że jego aparycja nie jest opisana w książce – dla mnie już zawsze będzie wyglądał jak lustrzane odbicie Grzegorza Halamy, przedstawiającego drobiowe perypetie pana Józka z Chociul. Nie umiem przeciwstawić się sile tego skojarzenia, choć w pełni zdaję sobie sprawę, że akurat w tym punkcie dokonuję nieuprawnionej nadinterpretacji – wszak nie sposób poważnie traktować twierdzenia, że Terry Pratchett zna i twórczo wykorzystuje repertuar polskich kabaretów. Ale czyż dobra opowieść nie rezonuje w umyśle czytelnika indywidualnymi skojarzeniami, nawet jeśli są one niezamierzone przez autora?
Beata - 2009-07-06, 21:42
:
Bernard Cornwell - Wagabunda

Wszyscy szukają Graala - w zasadzie tak można podsumować główną linię fabularną „Wagabundy”, drugiego tomu „Trylogii świętego Graala”, Bernarda Cornwella. Główny bohater cyklu – Thomas z Hookton, wraca do Anglii, aby poznać rodzinne sekrety i ewentualnie odnaleźć wskazówki dotyczące miejsca ukrycia cennego kielicha. Ewentualnie – gdyż Thomas nie ma żadnej pewności, że jego nieżyjącemu ojcu powierzono kiedyś pieczę nad relikwią. Takich poszukiwań nie sposób prowadzić w tajemnicy – pogłoska zatacza coraz szersze kręgi i niebawem do starych wrogów Thomasa dołączają kolejni – a wśród nich przedstawiciel budzącej grozę Inkwizycji. Wprawdzie niektórzy rywale nie wiedzą nawet, czego szukają – jednak wizja zdobycia skarbu przyciąga jak magnes niemal wszystkich, którzy usłyszeli na ten temat choć słowo.

Legenda o świętym Graalu jest tak samo stara jak chrześcijaństwo, na jej podstawie osnuto wiele opowieści – że jedynie wspomnę relacje z poszukiwań prowadzonych przez Rycerzy Okrągłego Stołu, czy też filmową krucjatę Indiany Jonesa. Trudno zatem wymyślić na ten temat całkiem nową, zaskakującą historię. I, na szczęście, Bernard Cornwell nie próbuje tego robić – odniosłam wrażenie, że autor potrzebował jedynie dobrego pretekstu, aby Thomasa wyprawić w podróż po Europie wstrząsanej wojną stuletnią i umożliwić mu bezpośredni udział w kluczowych bitwach. Zresztą wśród wszystkich poszukiwaczy, Thomas jest najbardziej sceptyczny i wykazuje najmniej zapału. I nawet odnalezienie księgi z notatkami ojca (ha! po notesie Henry’ego Jonesa Seniora to już druga taka księga!) nie wpływa na intensywność jego działań.

Zatem – jeśli o główną linię fabularną chodzi – nie ma co liczyć na zaskoczenie, choć opowieść obfituje w nagłe zwroty akcji i dramatyczne, a nawet tragiczne wydarzenia. Niektóre poboczne wątki rozpoczęte w pierwszym tomie zostają zamknięte i choć nadal przygoda goni przygodę, to tempo akcji całości jest nieco wolniejsze, a nastrój opowieści – mroczniejszy. Nie jest niespodzianką również fakt, że autor nie przedstawił ostatecznego rozstrzygnięcia konfliktu między członkami rodu Vexille oraz że nie zakończył opowieści o Graalu – mam nadzieję, że ostatnia część trylogii wyjaśni przynajmniej losy głównego bohatera. Jednak prawdziwa wartość „Wagabundy” leży, moim zdaniem, w szalenie plastycznie opisanym tle historycznym i barwnie nakreślonym obrazie obyczajowym średniowiecznej Europy.

Na kartach książki autor prezentuje dokładny, bogaty w realistyczne szczegóły, opis dwóch – znaczących z punktu widzenia historii – starć, które dzieli niespełna rok. Pierwsze z nich to bitwa pod Neville Cross (nieopodal Durham), gdzie wielotysięczna najeźdźcza armia szkocka została powstrzymana przez naprędce zwołane, niewielkie oddziały angielskie. Drugie – to porażka Karola z Blois, pretendenta do tytułu księcia Bretanii, którego znacznie liczniejsza armia idąca na odsiecz oblężonemu Calais została pokonana przez angielskich obrońców La Roche-Derrien. Oba starcia miały poważne konsekwencje polityczne – król szkocki, David II Bruce został wzięty do niewoli, a wkrótce dołączył do niego w Tower niedoszły książę Bretanii. Przedstawione w książce relacje z przebiegu obu bitew są bardzo obszerne (opis starcia pod Durham zajmuje ponad 50 stron), ale tak napisane, że czytelnik w żadnym momencie nie odczuwa znużenia. Bernard Cornwell słusznie cieszy się sławą znakomitego militarysty – nawet niebędący pasjonatem czy ekspertem historii wojskowości czytelnik (jak niżej podpisana), ani na moment nie gubi się w narracji, z łatwością nadąża za bohaterami poszczególnych scen i nie ma kłopotów z ogarnięciem przebiegu całego starcia mimo, że autor sporo miejsca poświęca opisowi indywidualnych poczynań uczestników starć.

Bohaterowie „Wagabundy” nie poruszają się w próżni – autor, często w anegdotycznej formie, przedstawia ówczesne tradycje bożonarodzeniowe, opisuje procedury medyczne, techniki uszczelniania kadłubów statków, odmalowuje pełen kontrastów (według dzisiejszych standardów) obraz średniowiecznej wiary, która bezproblemowo łączyła ze sobą elementy chrześcijańskie i pogańskie, dogmaty kościelne i zabobony. I tak, obwiązanie się w pasie poświęconym skrawkiem zdobytej na wrogu chorągwi gwarantowało zwycięstwo w pojedynku, takie samo działanie miał włos świętego Andrzeja Apostoła wprawiony w rękojeść miecza, a wzmocnienie kobiecymi włosami cięciwy łuku zapewniało jej trwałość. Takie drobiazgi przybliżają czytelnikowi obraz życia w średniowiecznej Europie, skutecznie zapisują się w pamięci.

Coraz bardziej przekonuję się do książek Bernarda Cornwella – historyczna rzetelność autora, bogactwo szczegółów etnograficzno-obyczajowych oraz narracja pozbawiona dłużyzn i moralizowania w pełni wynagradzają mi pewną pretekstowość i przewidywalność fabuły. Dlaczego podręczniki nie są pisane takim stylem?
Beata - 2009-07-07, 21:51
:
Martha Grimes - Pod Anodynowym Naszyjnikiem

W spokojnej podlondyńskiej miejscowości Littlebourne bezpański pies uszczęśliwia jedną z mieszkanek znalezionym przez siebie skarbem – odciętym ludzkim palcem. Makabryczne znalezisko stawia na nogi miejscową policję, a Scotland Yard deleguje do pomocy w śledztwie nadinspektora Jury’ego. Bardzo szybko okazuje się, że stoi przed nim trudne zadanie – aby znaleźć sprawcę morderstwa musi połączyć ze sobą pozornie odległe sprawy: od anonimowych listów napisanych dziecięcymi kredkami, poprzez mapę poszukiwaczy skarbów, aż po napad w londyńskim metrze. I musi się śpieszyć, bo morderca jest zdeterminowany i nie cofnie się przed niczym.

„Pod Anodynowym Naszyjnikiem” to klasyczny kryminał. Autorka przedstawia czytelnikowi pojedyncze kawałki układanki, prezentuje w oderwanych scenach wszystkie dramatis personae i w sam środek tego pozornego bałaganu wprowadza głównego bohatera, oczywiście wraz z przyjacielem – schemat żywcem zaczerpnięty od największych mistrzów gatunku. Niemniej postać Richarda Jury’ego została wykreowana pod względem charakterologicznym odmiennie – w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirot – Jury nie domaga się na każdym kroku pochwał i doceniania zalet swojego umysłu, nie traktuje swojego przyjaciela protekcjonalnie i z wyższością. Zresztą nie ma ku temu podstaw – Melrose Plant w pełni mu dorównuje pod względem intelektualnym i sam rozwiązuje część zagadki.

Książka jest całkowicie niezależna fabularnie, opisuje historię konkretnego śledztwa. I choć troszkę brakowało mi informacji na temat korzeni znajomości nadinspektora Jury’ego z Melrosem Plantem – bogatym i ekscentrycznym arystokratą, który postanowił zrzec się tytułu – to muszę przyznać, że nie przeszkadza to w lekturze. Przeciwnie, zaostrza tylko apetyt i prowokuje do zapoznania się z poprzednimi tomami cyklu. A na plus autorce należy poczytać, że nie powtarza się i nie przywołuje szczegółów, które (jak przypuszczam) umieściła w poprzednich książkach.

Akcja powieści toczy się w czasach przed upowszechnieniem telefonii komórkowej, co nadaje jej swego rodzaju historyczny charakter – wszak epoka, w której nikt nie miał przy sobie telefonu i nie mógł natychmiast zaalarmować policji, bezpowrotnie minęła. W książce jest również jeszcze jeden „historyczny” smaczek, który może być potraktowany z sentymentem przez wielbicieli gier komputerowych – stali goście lokalu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, poza standardową konsumpcją, z zapałem oddają się grze w „Magów i Wojowników” w wersji 0.0 – na papierze milimetrowym i z ołówkiem w ręku.

Mocną stroną powieści jest kreacja bohaterów – mieszkańcy Littlebourne i bywalcy pubu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” to cała plejada barwnych typów ludzkich, od małej, upartej dziewczynki, która zawsze potrafi postawić na swoim, poprzez pełną niegasnącego zapału prezeskę lokalnego koła obserwatorów ptaków, aż do rodziny Bodenheimów, wysoko dzierżących sztandar własnego szlachectwa – na tyle wysoko, by pozostawać nieustającymi ofiarami morderstwa we wprawkach literackich lokalnej autorki kryminałów. Uwypuklenie aż do granic przerysowania jednej cechy charakteru postaci pozwala autorce na satyryczne potraktowanie niektórych bohaterów. Nawiasem mówiąc, charakterystyki postaci dziecięcych wychodzą Marcie Grimes bardzo dobrze – powieściowe dzieci, choć czasem nieznośne, są opisywane z sympatią, pełne naturalnego wdzięku, a sceny z ich udziałem sprawiają wrażenie żywcem przeniesionych z rzeczywistości.

Czytając notę wydawniczą zastanawiałam się, co kryje się pod określeniem „angielska atmosfera”. Nie jestem ekspertem władnym ocenić stopień angielskości książki, mogę jedynie dokonywać porównań na podstawie własnych wyobrażeń i stereotypowych przekonań na temat czynników, które o angielskim nastroju miałyby świadczyć. I przy takim założeniu – książka faktycznie pełna jest elementów składających się na jej angielskość: ekscentryczne hobby jednej z mieszkanek Littlebourne, wyraźnie eastendowa atmosfera pubu „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, arystokratyczny dystans lady Kennington, zamiłowanie do chwil spędzonych na delektowaniu się herbatą i muffinką, powszechność udziału w kiermaszu parafialnym. No i humor – w przeważającej części sarkazm i ironia, posunięta aż do „dowcipnych” uwag na poziomie Benny’ego Hilla, które czyni jeden z bywalców pubu.

Podsumowując, „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” jest kryminałem, który wytrzymuje porównanie z klasycznymi utworami gatunku – rozpoczyna się od znalezienia anonimowych zwłok, a zadaniem prowadzącego śledztwo jest wyłowienie spośród gąszczu pozornie nieistotnych szczegółów tych, które doprowadzą do wykrycia tożsamości ofiary, motywu zabójstwa i osoby mordercy. Przyznam, że próbowałam wspólnie z nadinspektorem Jury prowadzić własne dochodzenie – nic z tego, nie udało mi się połączyć wszystkich elementów w całość, rozwiązanie zagadki było dla mnie pełnym zaskoczeniem. Akcja utworu nigdzie nie utyka, a dzięki temu, że główny bohater nie dzieli się z przyjacielem cząstkowymi przemyśleniami i nie objaśnia mu oczywistości, czytelnik ma pełną swobodę w popełnianiu błędów „śledczych”. I w przeciwieństwie do Herkulesa Poirot, nadinspektora Jury z łatwością można polubić.
Ł - 2009-07-22, 12:05
:
Feliks W. Kres - Król Bezmiarów. (ponoć kontrowersyjna recenzja :-> )

Gdybym szukał słowa, które dobrze scharakteryzuje tę część "Księgi Całości" to znajduje jedno – rozmach. Przejawiający się właściwie we wszystkich aspektach książki. Recenzję oprę na przyrównywaniu "Króla Bezmiarów" z poprzednio recenzowaną przeze mnie "Północną granicą". Myślę, że będzie to zasadne – obie powieści łączy ściśle tylko uniwersum, w jakim rozgrywają się wydarzenia, jednakże zupełnie inni bohaterowie, miejsca i sposób prowadzenia fabuły sprawia wrażenie „innej bajki”. To nie jedyny kontekst – jako nagrodzona Zajdlem w roku 1992, książka stawia recenzentowi spore wymagania. A jednocześnie pojawia się pytanie – czy dzisiaj, po siedemnastu latach, „Król Bezmiarów” miałby szanse na podobne wyróżnienie?

Już forma gatunku jest tutaj zdecydowanie bardziej kwiecista. Surowość „Północnej granicy” przejawiała się nie tylko w charakterystyce miejsca akcji, ale przede wszystkim w tym, co z angielska określa się „low fantasy”. „Króla Bezmiarów” trudno byłoby tak sklasyfikować, skoro od pierwszej strony, a zarazem pierwszej części książki (zatytułowanej „Demon walki”), towarzyszą nam potężne artefakty i związane z nimi nadprzyrodzone zdolności. Bez fantastycznych monstrów też się nie obejdzie. Oceniam taki rozwój i bez entuzjazmu, i bez zgorszenia – te bardziej fantastyczne elementy nie są wtrącone na siłę, ale same z siebie również nie olśniewają. Bo historię o zaklętym przedmiocie rzucającym się na umysł jego posiadaczowi, trudno odebrać z wielkim zaskoczeniem.

Dużo lepiej wspomniany rozmach prezentuje się w innych aspektach. Jeśli równolegle z lekturą będziemy zerkali na mapkę Szereru umieszczoną na końcu książki, to zyskamy pojęcie jak dużą część świata książki odwiedzą bohaterowie. A więcej miejsc przekłada się na różnorodność, na większą ilość bohaterów i większą skalę intryg. Ta panorama daje duże pojęcie o ekonomii, kulturze i polityce świata książki – wszystkie przedstawione przez Kresa nad wyraz wiarygodnie, co cieszy kogokolwiek, kto wymaga od świata fantasy minimum realistycznej przyzwoitości. Duża część akcji toczy się na morzu, jednak osoby nie zainteresowane żywo marynistyką nie powinny mieć z terminologią żadnych problemów.

Jednym z najmocniejszych punktów książki jest jej dynamiczna natura – bohaterowie zarówno walczą, jak i współpracują ze sobą na zasadzie „kto kogo”. Poprzez wolty i roszady zaskakują siebie nawzajem i czytelnika, trudno w jakikolwiek sposób przewidzieć co stanie się na następnej stronie. W „Północnej...” zwróciłem uwagę na swego rodzaju narracyjną sztafetę – w „Królu Bezmiarów” widać to jeszcze lepiej. Wraz z upływem akcji pojawiają się nowi bohaterowie, początkowo tylko opisywani, następnie podejmujący narrację samodzielnie. I tak zapowiedziane w blurbie rywalizujące siostry poznajemy dopiero grubo po dwusetnej stronie – wtedy już, w drugiej części książki (pod tytułem właśnie „Siostry”) sytuacja się stabilizuje ze względnie stałym repertuarem postaci. Co bynajmniej nie oznacza straty na dynamice – wręcz przeciwnie.

Może nazbyt niecierpliwie, ale już w tym tomie wypatrywałem, tego, co sygnalizowałem jako brak (acz usprawiedliwiony) w „Północnej granicy” – przybliżenia fenomenu Szerni. Tam uczciwie stwierdzono, że wojakom nic do tajemnic tego świata. Tutaj już nieco się zawiodłem – rozumiem, że pisarz nie mógł wyłożyć wszystkich kart na stół, ale to, co wyłożył rozczarowało mnie swoim brakiem klarowności. A było omawiane z perspektywy Przyjętego, czyli człowieka zgłębiającego arkana funkcjonowania Szereru – wszystko nadal krąży na poziomie nad wyraz ogólnikowym. Być może nie odebrałbym tego aż tak negatywnie, gdyby nie to, że owe elementy wiedzy o konstrukcji świata skorelowane są bezpośrednio z posunięciami bohaterów – dla autora wygodnie stwierdzić, że już taka niezbadana natura rzeczy. Dla czytelnika, który chciałby zrozumieć pełniej motywacje postaci – już mniej. W ten sposób trudno zrozumieć postacie zmieniające się pod wpływem odkrycia własnej natury – co rzutuje na ocenę zakończenia.

„Północna granica”, mimo iż uboższa, była w swoim zamyśle bardziej spójna i kiedy się kończyła, było wyczuwalne, że historia ładnie się zamyka – tutaj tego nie uświadczyłem, zabrakło w mojej ocenie jakiegoś silnego związania. Cała zresztą trzecia część książki, „Rubin córki Błyskawic”, również mnie nie usatysfakcjonowała – mam wrażenie, że Kres stracił panowanie nad postaciami i zakończył książkę już nieco bez wizji. A jednak pisząc „Króla...” dał wyraz różnorodności swojego świata fantasy, przejawiającej się nie tylko w dosadnych różnicach typu – tu wielkie morze, a tam straszne góry, ale w czymś dalece mniej uchwytnym – mentalności jego mieszkańców. Stąd ocena końcowa nie jest łatwa – książkę przez większość czasu czytałem chyba z większym zawzięciem niż „Północną...”; dostarcza ona też więcej informacji o prezentowanym świecie, choć bez wnikania w istotę rzeczy. A jednak fabularnie jest gorsza – najlepiej widać to dopiero z większej perspektywy, po przewróceniu ostatniej strony. Dlatego, mimo iż powieść jest wciągająca, to formalną polecankę przyznam właśnie „Północnej...”. Myślę, że na początku lat 90. polskich czytelników uwiódł wspominany na początku rozmach i kwiecistość gatunku, jakim było fantasy – dzisiaj jednak trudno czynić z tego główne kryterium oceny.
MrSpellu - 2009-07-23, 10:08
:
Mitch Cullin, Kraina traw
 
Po śmierci znienawidzonej matki narkomanki jedenastoletnia Jeliza-Rose opuszcza Los Angeles i wraz z ojcem, światowego formatu podstarzałym ex rockmanem, wyrusza do What Rocks, rodzinnej farmy gdzieś w sercu Teksasu. Rose ma trudne dzieciństwo, ojciec nie puścił jej do szkoły i edukował w domu, gdyż szkoła według niego tylko ogłupia. Domowa edukacja zazwyczaj polegała na oglądaniu telewizji i przygotowywaniu działki heroiny dla rodziców. Na farmie dziecko odkrywa drugi świat, w którym jednymi przyjaciółmi są urwane główki lalek Barbie (dolar za pięć sztuk) oraz upośledzony umysłowo chłopak imieniem Dickens. W tym świecie samotna dziewczynka kreuje sobie swoją własną rzeczywistość, rzeczywistość samotnego dziecka, pełną magii i fantazji gdzie wiewiórki są groźnymi potworami, a człowiek z bagien budzi się o zmierzchu by kogoś porwać i zabić. Pozornie zwykłe wydarzenia zamieniają się w tym wyimaginowanym świecie w sytuacje pełne niebezpieczeństwa. Autor sugestywnie zderza opisy tej prawdziwej rzeczywistości skonfrontowanej z imaginowaną w sposób, który przyprawia o ciarki na plecach.

Czym jest ta książka? Do czego ją porównać? Bystry czytelnik od razu zauważy, że jest to wariacja „Alicji w Krainie Czarów” (jest sporo odniesień intertekstualnych do tej książki, jak sytuacje fabularne, motywy, cytaty, etc.) oraz książek takich jak „Zabić drozda” czy „Chłopak rzeźnika”. Jeżeli mowa jest o onirycznych motywach, to tutaj mamy je podane w gotyckiej oprawie w połączeniu z niezłą psychodelą. Świat przedstawiony, mimo że opisywany z punktu widzenia dziecka jest bardzo mroczny, jakby utopiony w lepkich narkotycznych wizjach, momentami nie szczędzący naturalistycznych opisów choć cała konwencja książki, opis zdarzeń fabularnych to czysty surrealizm. Rzeczywistość tej powieści to bardzo niebezpieczne miejsce, pełne przyczajonego zła ukrytego w ograniczonej zdolności percepcyjnej bohaterki. Założę się, że Gaiman pisząc Koralinę inspirował się tą książką. Czy warto przeczytać Krainę Traw? Zdecydowanie warto.

Z ciekawostek podam jeszcze, że zachwycony nią Terry Gilliam nakręcił film na podstawie tej książki, a David Firth inspirował się nią przy tworzeniu Salad Fingers.
MrSpellu - 2009-07-26, 01:29
:
Kurt Vonnegut, Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj czarny poniedziałku.

To będzie trochę dziwna recenzja, bo tą książkę czytam już trzeci raz. Akurat dziś w przypływie weny czytelniczej, kaca i kilku innych czynników przeczytałem ją od jednego posiedzenia (kac plus Tom Waits w tle świetnie się sprawdza przy czytaniu tego autora). Uwielbiam twórczość Vonneguta i mimo, że nie przeczytałem wszystkich jego dzieł to pochłonąłem ich dość sporo. A ta należy do moich ulubionych. Tak jak sam Vonnegut należy do moich ulubionych pisarzy.

O czym jest ta książka? Na jej stronicach przedstawione są losy trzech postaci, znanego z poprzednich dzieł, autora powieści sf i literackie alter ego Vonneguta - Kilgore’a Trouta, tracącego zmysły sprzedawcę pontiaków Dwayne’a Hoovera oraz w roli aktywnego kreatora świata przedstawionego, samego Kurta Vonneguta. Jednak tak naprawdę, jak w większości jego dzieł jest to satyra na amerykański styl życia oraz punktowanie przywar współczesnej cywilizacji. Czyli degradację środowiska naturalnego, proces zdehumanizowania jednostki i szeroko pojęte zdegenerowanie rodzaju ludzkiego. Twórczość Vonneguta jest mocno surrealistyczna. Powieści jego są i ta bez wyjątku także, pełne dziwacznych postaci oraz makabrycznych, wręcz groteskowych wydarzeń. Sam Vonnegut, jak zwykle wprowadza wątki autobiograficzne głównie na temat rodziców lub swoich losów wojennych, w sposób dość gawędziarski, bo jego powieści to jedna wielka gawęda przerywana ciekawymi, dygresyjnymi anegdotami, które wprowadzają chaos w porządek literacki. To nie jest powieść o ludziach, tylko o Człowieku, jego współczesnej kondycji czy raczej jej braku. Vonnegut poprzez satyrę i ironię momentami ocierającymi się o cynizm szmugluje pesymistyczny obraz obecnej rzeczywistości i co najgorsze, tej rzeczywistości, która ma dopiero nadejść. Powieść ta została napisana w 1973 roku i w zasadzie od tamtych czasów nie zmieniło się nic, wszystko jest dalej aktualne. Wietnam się skończył ale trwa Irak i Afganistan. Są dalej ludzie fantastycznie bogaci oraz Ci, którzy mają tylko guzik z pętelką. Groźba kryzysu stała się nagle faktem, a i tak najbardziej odczuli to ci z owym guzikiem. Gatunki zwierząt dalej wymierają. Rasizm i ksenofobia nadal mają się całkiem dobrze. Człowiek dalej niszczy środowisko, a proces dehumanizowania jednostki przybiera tylko na sile. Degenerujemy się, kisimy się w własnym sosie, toniemy w własnym gównie. I tak dalej.

Szkoda, że Vonnegut zmarł. Jego powieści, mimo że wydają się infantylne to doskonale bawią i stanowią ostrzeżenie. Na szczęście zostało mi kilka jego dzieł do zdobycia i do przyswojenia. Czy warto czytać Vonneguta? Warto. Może nawet trzeba. Wiem, że warto za ten wspaniały, czarny humor. No i zawsze można pooglądać obrazki bobrów lub dziur w zadku.
Sharin - 2009-07-28, 22:21
:
Jeff VanderMeer Podziemia Veniss

"Pozwólcie, że opowiem wam o mieście"* a dokładnie o jego, niezwykłościach. Do 20 lipca 2009 roku były dla mnie jedną, wielką tajemnicą. Nie czytałem Miasta szaleńców i świętych ani opowiadań i Podziemia Veniss stanowiły mój chrzest bojowy odnośnie twórczość pana VanderMeera. Nie zawiodłem się. Powieść, wchodząca w skład serii Uczta Wyobraźni, okazała się literackim rarytasem.

Jeff VanderMeer w podsumowaniu książki – Veniss zdemaskowanie. Prekursorzy i objawienia – zdradza, że wykreowany przez niego świat powstawał w bólach i zwątpieniu. Rozterki towarzyszące pisaniu książki dotyczyły głównie jej punktów przełomowych. Momentów mających uwypuklić, jak najsilniej podkreślić, podsumować istotę świata widzianego oczyma pisarza oraz bohaterów w nim funkcjonujących. Autor wspomina opowiadania, opowiastki stanowiące niejako zalążek uniwersum Podziemi... Początek czegoś, co być może nigdy nie powstałoby gdyby nie katedra w Yorku, impuls, którego skutki można podziwiać w niniejszej książce. "Poczułem, jak jeżą mi się włoski na rękach, przeszedł mnie dreszcz. Kolumny przypominające snopy powiązanych ze sobą rur wydały mi się czymś zupełnie obcym, czymś nie z tego świata. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem. Czułem przebiegające mi po skórze ciarki. Coś zaczęło we mnie rosnąć, dojrzewać".** Podobnych wrażeń można doznać pochłaniając Podziemia... kartka po kartce. VanderMeer już po kilku wersach udowodnia, że drzemie w nim niezauważalny do tej pory potencjał pisarki. To, co zaserwował w historii, o Veniss sprawiło, że z niecierpliwością będę wyczekiwał kolejnych jego dokonań.



Podziemia Veniss zszokowały mnie urzekającym klimatem. Niecodzienne mam przyjemność czytać książki wprowadzające oprócz nastroju mroku, koszmarności wydarzeń, elementy chociażby romantyczne. Ale o tym za chwilę. Zatrzymajmy się przy atmosferze powieści. Jeff VanderMeer przekonał mnie, że nauka operowaniem słowem nigdy nie ma końca. Że ostateczna granica literackiej doskonałości nie istnieje. Autor Podziemi... zaskoczył właśnie takim podejściem, uwidoczniającym niemalże w każdym zdaniu o Veniss. Nie spoczywa na laurach, nie poprzestaje na zaciekawieniu czytelnika kilkoma dziwnymi, frazeologicznymi zwrotami, ale brnie coraz głębiej. Stara się w iście malarskim stylu przybliżyć odbiorcy to, czego sam doświadcza. Zagłębiając się we wspomnianą historię, w opisy miasta nasunęło mi się porównanie twórczości pana VanderMeera z Philipem Dickiem. Zapoznając się z osiągnięciami tego wielkiego, amerykańskiego pisarza nie dało się nie zauważyć jego specyficznego języka, charakteryzującego się nie tylko filozoficznymi porównaniami i abstrakcyjnymi opisami świata bohaterów, ale także stylem zawierającym ciekawe przemyślenia odnośnie przyszłości rodzaju ludzkiego, jego wiary i przeznaczenia. Każdy, kto słyszał o narkotycznych wizjach Dicka z pewnością nie będzie dziwił się akurat taką a nie inną tematyką jego książek. Mają specyficzny klimat, choć niekoniecznie musi on odpowiadać wszystkim czytelnikom. Wracając do Podziemi... Jeff VanderMeer kreacją psychodelicznego miasta, przedstawieniem losów postaci na wzór koszmaru poszerzającego się stale o kolejne poziomy rzeczywistości, zaciekawił mnie. Przypominam: niecodziennie mam przyjemność czytać tak pięknie dopracowane książki pod względem panującej w nich atmosfery. Jeżeli dodamy do tego widoczne zafascynowanie pisarza dokonaniami Hieronima Boscha uzyskamy iście oryginalną mieszankę literacką.

Odnośnie romantyzmu. Historia uczucia Shadracha do Nicoli urzeka. Może jestem starym, sentymentalnym głupcem, ale według mnie miłość, będąca czynnikiem sprawczym wszystkich wydarzeń w powieści jest opisania perfekcyjnie. Tragizm losów dwojga młodych, przywiązanych do siebie ludzi zawsze zniewalał, ale VanderMeer stworzył prawdziwie emocjonalną powieść. Z drugiej strony motyw ratowania ukochanej z rąk Złego należy do zbioru tych z napisem „oklepane”. Pojawia się w większości książek fantasy i w wybranych pozycjach o charakterze science fiction. Jeff VanderMeer nie przejmuje się jednak oryginalnością fabuły. Mam wrażenie, że postawił na coś zupełnie innego. Trafnie nazwał to zjawisko Tymoteusz Wronka, „żonglerka gatunkowa”. Trudno się z nim nie zgodzić. Autor Podziemi... zawarł w nich całą, różnorodną fantastykę i nie tylko. Nie od dziś wiadomo, że łączenie stylów jest w modzie. Jeżeli wystarczająco silnie przejrzelibyśmy się konstrukcji niniejszej ksiązki doszukalibyśmy się nawet zapożyczeń z powieści gothic story. Podejrzewam, że Jeff VanderMeer sam nie spodziewał się stworzyć takiej literackiej hybrydy. Wszak działał pod wpływem impulsu. Chwała dla katedry w Yorku.

Podziemia Veniss choć nie są powieścią „długą” to jednak bardzo rozbudowaną. Nie odczujemy braku kolejnej, wielkiej epopei. Nie będziemy żałować, że Jeff VanderMeer ograniczył powieść do 175 stron.* Wystarczyły one na wykreowanie Veniss, zdegenerowanego miasta przyszłości, bohaterów obleczonych wielką gamą emocji. Co więcej, autor Podziemi... nie zapomniał zmusić odbiorcę do przemyśleń odnośnie granic ludzkich możliwości, świata zdeformowanego przez źle funkcjonujący aparat władzy i wiele, wiele innych tematów. Po raz kolejny potwierdza się, że nie zawsze ilość przekłada się na jakość.

Na zakończenie chciałbym zatrzymać się przy niedopowiedzeniach, które w moim mniemaniu źle wpłynęły na fabułę powieści. Choć nie jest to regułą to jednak wysoko cenię książki zawierające elementy tajemnicy, zagadki. Mówiąc kolokwialnie lubię, gdy pisarz nie mówi wszystkiego, wprost ale krąży wokół danego zagadnienia coraz bardziej odsłaniając kolejne, interesujące aspekty. Jeff VanderMeer, genialnie tworzący senne, koszmarne wizje świata przyszłości nie wprawia w nastrój tajemniczości. Otwarcie przyznaje, że rasa ludzka jest taka a nie inna. Można wyczytać to już z pierwszych akapitów Podziemi Veniss. Degeneracja jest wręcz sztandarowym hasłem niniejszej powieści. W książce niedopowiedzenia praktycznie nie występują i to jest ich największa wada. Poczynając od części poświęconej Nicoli, przyszłość bohaterów staje się do przewidzenia. Także to, że żywe dzieła Quina będą prawdopodobnie czymś w rodzaju zwierzaków z wyspy doktora Moreau. Jeżeli dodamy do tego wielką krucjatę Shadrach to powieść przestaje mieć praktycznie inne zalety niż te związane z klimatem i nieprzeciętnym stylem pisarskim. Oceniając Podziemia... wyłącznie przez pryzmat fabuły, rozwiązań w niej zawartych i wyobrażeń postaci, dochodzę do wniosku, że książka jest kolejną historią fantasy.

Na szczęście nie ocenia się książek wyłącznie pod jednym tylko kątem. Stanowi, bowiem ona organizm złożony, wielobarwny. Dobrego pisarza poznajemy między innymi po tym, że umie sprawić, aby jasne aspekty dzieła literackiego przesłoniły jego ciemną stronę.


* Jeff VanderMeer Podziemia Veniss; Wydawnictwo MAG, Warszawa 2009
** Jeff VanderMeer Veniss zdemaskowanie. Prekursorzy i objawienia, w: Podziemia Veniss, Warszawa 2009, s.189.
Ł - 2009-07-30, 01:17
:
Jelinek, Elfriede - "jesteśmy przynętą kochanie!"

pełen dysonansu siada za biurkiem ruszając recenzje całkiem nowej (nowej) & niezwykłej (niezwykłej) książki. nie wie jak zacząć john paul george ringo nie pomagają w tym wcale. może odłożyć to na jutro poczytać trochę fantastyki rosyjsko niemieckiej polskiej kosmicznej albo nawet TV. przecież się nie roz3roje. muzyka gra ptaki śpiewają ślicznie ok right now siadam pisze recenzje ptaki śpiewają. ucisz je za pomocą nowych cudownych dźwiękoszczelnych szyb. dopada mnie wielka ochota by je stłuc ptaki śpiewają. już.

Nie regulujcie odbiorników, powyżej to taka moja recenzencka wariacja na temat stylu Jelinek. Jeśli kogoś próbka takiej narracji odrzuca, to wyjaśnię – książka ma ponad trzysta stron takiej narracji. "jesteśmy przynętą kochanie!" odstaje mocno i wyraźnie od umownego przykładu standardowego fantastycznego wydawnictwa. W największym stopniu, jeśli chodzi o formę, ale również o treść – Jelinek uwzględnia fantastykę w takim stopniu, w jakim występuje ona w rzeczywistości – jako jeden z elementów kultury popularnej, nie więcej, nie mniej. Pierwszymi słowami, na jakie trafia czytający, jest instrukcja obsługi1), która jest zarazem prowokacją i ostrzeżeniem. Podobną funkcję spełnia okładka – w swojej pstrokatej, krzykliwej kiczowatości jest najlepszym anonsem tego, co znajdziecie w środku.

Czytanie „jesteśmy przynętą kochanie!” daje podobną panoramę świata, jaką zyskuje człowiek siedzący non stop przed telewizorem, skacząc sobie bezmyślnie po kanałach. Tu film obyczajowy, tam klip muzyczny, kiczowaty sitcom albo film wojenny, kreskówka, pornos, batman, pornos, batman, batman. Gorączka, sensacja, wojna, frustracje rodzinne i seksualne, ikony popkultury i wreszcie – telenowele. O tym wszystkim – i jeszcze wielu innych rzeczach – traktuje książka. Uwzględniono nawet coś, co wszyscy kochamy – reklamy (czasem przerywane przez te nudne filmy). Bywa że książka zaczyna niemal przypominać tradycyjną prozę, by znowu nagle popaść w epileptyczny kalejdoskop. Wydaje się, że gdzieś tam znajduje się jakaś całościowa historia, ale życzę powodzenia temu, który ją odnajdzie. To raczej zbiór galopujących obrazów, z których niektóre mają tendencję do powtarzania się, inne to jednorazówki. „jesteśmy przynętą kochanie!” można by czytać w zupełnej przypadkowości wyboru kolejnych rozdziałów i książka nie straciłaby nic ze swej wartości.

Proza Jelinek odznacza się bardzo dużą plastycznością języka, ocierając się o lingwistyczny anarchizm. W tym miejscu składam ukłony osobom odpowiedzialnym za przekład – nawet jeśli błędy w tłumaczeniu mogą się maskować pod pretekstem stylu Jelinek, to w żaden sposób nie zmniejsza to zasług dla sensownego oddania olbrzymiej ilości neologizmów, oksymoronów i gier słownych, którymi książka epatuje. Oprócz najbardziej rzucającego się w oczy braku przecinków i wielkich liter na początkach zdań, daje się wyłowić prawdziwe perełki słowne, a nawet zdania-tasiemce, które mogłyby aspirować do miana autonomicznych wierszy. Język powieści dominuje tutaj nad treścią i samo skoncentrowanie się na nim ekscytuje bardziej niż śledzenie linii fabularnej (której jako takiej nie ma).

Z pewnością Jelinek wywiązuje się z zapowiedzi wyrażonych tytułem wstępu – zmusza czytelnika, by ustosunkował się do elementów tej kalejdoskopowej wizji, wywołując odczucia, których codziennie unikamy. Zachodzi tu podobny mechanizm jak w horrorach – strach to przykre uczucie, a jednak gatunek ten swą nieprzemijająca popularność zawdzięcza temu, że ludzie czasem lubią się owym strachem brandzlować. „jesteśmy przynętą kochanie!” to książka, której „horroryczność” realizuje się nie na płaszczyźnie ontologicznej, ale estetycznej. Jej forma sugeruje, żeby nie przywiązywać się do poszczególnych postaci, treści czy wydarzeń, a skoncentrować na estetyce ich przedstawienia.

W podsumowaniu nie oświadczę, że książkę polecam. Po przeczytaniu kilkunastu stron zwątpiłem w sensowność patronatu Katedry nad tą pozycją. Nie dlatego, że ta książka nie jest warta polecenia – pytanie nie brzmi „czy” polecać, tylko „komu”. Na pewno nie wszem i wobec, a tylko i wyłącznie konkretnym osobom, których upodobania literackie i granice tolerancji dla książkowych eksperymentów się zna. Inaczej próba lektury może się skończyć jak dawanie sześciolatkowi żyletki, dodając: „masz, pobaw się”. Początkowo, po pierwszych stronach, miałem przeświadczenie, że książka okrutnie mnie wymęczy, tymczasem okazała się bardzo łatwo przyswajalna – wystarczyło nieco zmienić podejście i „popłynąć” wraz z nią. Gdy już jednak skończyłem – chyba nawet z przeświadczeniem, że jeszcze do niej kiedyś wrócę – zawahałem przed odłożeniem jej na półkę z fantastyką.


1) tę książkę należy samowolnie zmieniać. należy wymienić podtytuły. należy dać się ponieść & w ogóle porwać na ZMIANY wykraczające poza granice legalności. nie stworzę żadnych sztucznych ograniczeń których nie potrafisz przezwyciężyć. zbliżę się do ciebie & pokażę jeszcze niewidoczne próżnie w twoim ciele całkowicie gotowe do zupełnie nowego zaprogramowania. nie musisz tego wszystkiego czytać jeśli tylko jesteś zdania że nie nadajesz się do żadnej lepszej przeciwprzemocy. a jeśli akurat pracujesz nad tym by podkopać zniszczyć ową ścisłą oficjalną kontrolę & jej organy wówczas bezsensowne & bezcelowe jest tracenie czasu na lekturę tej książki.
MrSpellu - 2009-07-30, 15:07
:
Sergio Kokis, Mistrz gry

Dla Iwana Sierowa – młodego, zdolnego teologa, którego tematem badań naukowych była istota pojęcia zła – świat jednego dnia wywinął kozła i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Zanim to się jednak stało Iwan utracił wiarę, a co za tym idzie, postanowił rzucić w diabły teologię i zająć się czymś innym, chociażby pisaniem artykułów do gazet czy też podrywaniem chętnych kobiet. Nagle w jego życiu pojawiają się trzy osoby, które wraz z nim są podmiotem pewnej gry. Prócz Iwana bezwiednie w grze uczestniczy Tiago Cruz, pochodzący z ameryki łacińskiej, torturowany uchodźca polityczny; Sonia zakochana w Iwanie kelnerka oraz jegomość, który każe siebie nazywać Lucjanem. Owego feralnego wieczoru Lucjan przedstawia się Iwanowi jako Bóg, czyniąc cuda daje temu dowód i składa propozycję naszemu bohaterowi by ten podjął z nim pewną grę. Bóg bowiem zanim stworzył świat okropnie się nudził, trwał w swojej egzystencji i bawiąc się doskonałością odkrył w niej niedoskonałość. Z niedoskonałości wyłonił się świat, a na tym świecie pojawił się człowiek. Bóg wymyślił pewną grę, która od zarania nie zmieniła zasad i która nigdy mu się nie nudzi – igranie z ludzkim losem.

Koncepcja Boga u Kokisa jest dość interesująca. Jest to istota niezwykle próżna, neutralna i po prostu ludzka. Dobro i zło to pojęcia wymyślone przez człowieka. Bóg nie ingeruje w ludzkie życie, nawet nie nagina losu na potrzeby swojej gry, aczkolwiek czasem oszukuje. Bóg to duże dziecko, którego bawi ludzkie nieszczęście. Nieszczęście, którego nie jest autorem tylko jego obserwatorem – bo zło, jak wcześniej wspomniałem, zostało stworzone przez człowieka. *Gdzie byłeś gdy Hitler tworzył obozy zagłady? *A gdzie byliście wy?! Nie ma nieba i piekła, nie ma nagrody nie ma też kary. Nie ma reinkarnacji, nie ma nic. Ludzie muszą tak ułożyć sobie życie by umierali spełnieni. W boskich oczach wszystko nam wolno bo i tak ma nas gdzieś.

Ta książka jest w pewnym sensie pretekstem do wyłożenia teologicznej koncepcji opierającej się na istnieniu Boga – stwórcy, który nie interweniuje w stworzony przez siebie świat. Jest obserwatorem ludzi, którzy nie chcą uwierzyć, że są obdarzeni prawdziwą wolną wolą oraz przez to rezygnują z próby stworzenia lepszego świata. Bóg tak to skonstruował więc musi to być dobre, musi to mieć swój cel. Jak się okazuje, wybrani gracze nie potrafią uwierzyć w tak przyziemną inkarnację Boga, która czasem próbuje zbadać granice ludzkiej wytrzymałości na tortury psychiczne i wytyczyć momentu, od którego następuje rozkład osobowości. Czasem Bóg, tak jak w wypadku naszego głównego bohatera, chce tylko sprawdzić reakcję człowieka na objawioną prawdę. Co z nią zrobi, jak ją spożytkuje?

Czy z Bogiem można wygrać? Dostojewskiemu się ta sztuka udała, gdyż na złość Stwórcy zamiast dokończyć Żywot Wielkiego Grzesznika popełnił Braci Karamazow, gdzie ponoć w książce tej parodiuje Boga pod postacią starego Karamazowa. I to jest jeden z największych plusów Mistrza Gry, gdyż książka ta nakłoniła mnie do sięgnięcia po dzieło Dostojewskiego by móc mieć jakieś odniesienie do tego intertekstu.

Kokis pisze bardzo intertekstualnie, jego powieść to niespecjalnie ukryta powiastka filozoficzna raczej traktująca o samej filozofii i o religii. Na dodatek pełna rubasznego humoru. Można tu odnaleźć sporo odniesień do literatury pięknej oraz do traktatów, myśli filozoficznych, a także do motywów biograficznych wielkich myślicieli. Prócz dyskursu o wkładzie św. Augustyna i św. Tomasza do chrześcijańskiej filozofii można znaleźć ciekawe perełki, jak opis kluczowego momentu życia Nietschego, gdy ten pozorne wybierając zdrowie i witalność dziewczyny płatnego afektu zaraża się od niej syfilisem. W innym momencie autor pod płaszczykiem postaci Boga wyraźnie demonstruje pogardę dla zmyślonego kolegi po fachu, czyli sadystycznego Boga Żydów – Jahwe i jego masochistycznych wyznawców. Tym samym wyjaśnia dlaczego bóg starotestamentowy jest potworem – dużym, sadystycznym dzieckiem, który co chwila łamie dane przez siebie słowo – gdyż jest odzwierciedleniem natury ludzkiej, którzy go przecież wymyślili. Ponadto dowiadujemy się dlaczego Hiob wygrał grę ze swoim Bogiem, dlaczego Lot ofiarował tłumowi swe córki do zgwałcenia per rectum i dlaczego żona Lota się obróciła. Książka ta obfituje w tego typu anegdoty. Bo postać Boga u Kokisa to gawędziarz, na dodatek alkoholik. A raczej stworzenie, które odgrywa. Każda jego inkarnacja jest ludzka aż do bólu, wulgarna wręcz.

Co mi się w tej książce podoba? Podoba mi się pomysł i jego realizacja, bardzo lubię książki nadziewane ciekawymi gawędami oraz metatekstualnymi odniesieniami do litertatury i innych tekstów kultury. Takie zboczenie związane z moimi zainteresowaniami. Książka pod tym względem jest świetna i godna polecenia, mi tam przyjemnie się czyta wyłuskując tego typu odniesienia. Kokis opisując grę Boga z Iwanem w pewnym sensie opisuje grę autora z czytelnikiem. W końcu, jak się z powieści dowiadujemy, postacie książkowe żyją naprawdę.

Co mi się nie podoba? Nie podoba mi się momentami styl wypowiedzi głownie w wypadku postaci Lucjana. Rozumiem, że Bóg odgrywa inkarnację ale jego język momentami jest żałośnie wulgarny, bez głębszego polotu. Lucjan bywa wręcz obleśny. To nie jest do końca wada książki, powiem nawet, że zaleta. Postać wywołała u mnie jakąś reakcję, negatywną co prawda ale to świadczy o tym, że nie jest ona „papierowa”. Widać też momentami, że książka była pisana przez francuskojęzycznego Kanadyjczyka. Wiem, że to kwestia tłumaczenia ale pewnych manier językowych nie da się wytrzebić (na przykład denerwujące zdrobnienia nieadekwatne do sytuacji). Ponadto momentami widać, że książkę pisał psycholog. Bywa to irytujące gdy motywy zachowań biblijnych lub historycznych postaci na siłę się analizuje pod kątem psychologii właśnie. Większych grzechów nie zauważyłem. Może jeszcze finał od pewnego momentu książki był przewidywalny aczkolwiek nie do końca. W przypadku Soni dałem się nabrać, a Tiago jak się okazało wcale nie był takim niewinnym człowiekiem. Co do jednak roli Iwana, dało się to całkiem trafnie przewidzieć.

Co do mojej oceny tej powieści, nie jest ona doskonała, ma swoje wady ale naprawdę przyjemnie się czyta. Dlatego z czystym sercem mogę ją polecić każdemu kto lubi tego rodzaju „moralitety”. Ciekawa lektura.
MrSpellu - 2009-08-02, 00:23
:
Sebastian Uznański, Żałując za jutro

Z literaturą tego typu, czyli połączenia fantasy z zaawansowaną technologią nie miałem zbyt często do czynienia. Nie liczę steam punka ale to zupełnie inna bajka. Jednak w wypadku tej książki kontakt ten był dla mnie dość egzotycznym przeżyciem, takim trochę nietypowym. I całkiem przyjemnym. Uznański w swojej powieści w ciekawy sposób zderza dwa wszechświaty. Jeden ludzki. Pełen mrocznej, zaawansowanej technologii, trochę w stylu gotyckiego, Warhammera 40k. Surowego w formie, pełnego przepychu w treści. Trochę w nim też ducha Diuny. Drugi – no właśnie czyj? Jest to wszechświat odmiennych praw fizyki, prawdziwej krainy dziwów, gdzie wojska piekieł walczą z zastępami niebieskimi, elfy – z braku lepszej nazwy – budują swe wspaniałe miasta, a orki służą swym demonicznym władcom. Największym plusem tej książki jest wyobraźnia jej autora. Upchane w niej motywy momentami aż zachwycają swoim pomysłem. Nawet nie fabuła, choć ta jest całkiem niezła, ale samo nagromadzenie całkiem przednich konceptów. Opis Otchłani należy do moich ulubionych, a tylko ta część książki, która dzieje się w kolizyjnym wszechświecie zdecydowanie jest najlepsza.

Prócz wspomnianych pomysłów, podobał mi się motyw rozwoju głównego bohatera. Dość klasyczny, od smarkacza w zasmrodzonej beczce do potężnego czarnoksiężnika. Rozwój ten przypominał mi trochę dzieje Paula Atrydy z Diuny (nie sam motyw ale sposób rozwoju). To bardzo dobrze, bo Diuna jest jedną z moich ulubionych powieści i może mi się wydaje ale chyba dostrzegłem kilka innych zaczerpniętych z niej inspiracji. Jak chociażby motyw „zwierzęcego” strachu w komnacie z lustrem i próbie stawienia mu czoła. Aczkolwiek równie dobrze to mogły być Gwiezdne Wojny i Skywalker próbujący się zmierzyć z Darth Vaderem. Zauważyłem chyba jeszcze kilka inspiracji zaczerpniętych z gier komputerowych i innych tekstów kultury. Na przykład pancerz Kahisa wydaje się skonstruowany na kanwie pancerza z zapomnianej dziś gry MDK, zaś sama walka o Ars Whole Demoniac przypominała trochę potyczki z Heroes of Might & Magic. Bardzo lubię tego typu świadome nawiązania (nawet jeżeli to nadinterpretacja z mojej strony). Dowodzi szacunku autora dla czytelnika, z którym podejmuje intertekstualną grę. Cóż, takie małe zboczenie związane z moimi zainteresowaniami.

Silną stroną książki są także konstruowane opisy prób poruszania się głównego bohatera, początkowo nieporadnego, w świecie polityki. Próby budowania sojuszy, knucie intryg. Niepewność jutra. W pewnym momencie wydawało mi się, że autor wplata w przemyślenia bohatera słowa samego Machaviellego, jego wykładnię amoralnej władzy zawartą w Księciu. I tak z zupełnie innej beczki - zdecydowanie nie przeszkadzały mi szczegółowe opisy aktów płciowych ale o tym za chwilę.

Co mi się nie podobało? Częściowo nie podobały mi się opisy walk. Głównie pojedynków, jednak rozumiem, że autor wybrał (przynajmniej w moim odczuciu), mangową konwencję i jej się wiernie trzymał. Dialogi w walce były wręcz zbędne, momentami nużące. Zaraz Cię zabiję moim superhiperduperczymśtam. Giń. Nie, Ty giń. Pożałujesz księżniczko! I tak dalej. O ile sam dobór słownictwa mnie nie raził, o czym za chwilę, to ta konwencja po prostu nie jest w moim stylu. Taka mocno przebajerowana. Inną rzeczą, która początkowo wywoływała u mnie ataki śmiechu to stylistyka. Autor ma ten sam problem co autor tej recenzji. Daje w zdaniach dużo za dużo przymiotników i często używa nieadekwatnych słów należących raczej do słownika akademickiego. Niektórych denerwuje taka maniera. Jakby napisał Roman Jakobson co do wcześniejszego zarzutu: autor zostawia mało dla wyobraźni czytelnika. No i czuć, że książkę pisał psycholog. Co niekoniecznie jest wadą. Innym grzechem są momentami ocierające się o naturalizm opisy niektórych wydarzeń fabularnych. I nie mówię tu o wszechobecnym seksie, gwałtach, rżnięciach tudzież innych aluzji do wymyślnych perwersji. To mi jakoś nigdy nie przeszkadzało. Tylko jak autor raz błyska wspaniałym humorem w sytuacji gdy na przykład kobieta głównego bohatera przerywa mu patetyczny monolog wewnętrzny twierdząc, że pewnie prowadzi jakiś wewnętrzny patetyczny monolog - to zaraz mi się przypomina beczka z rzygowinami i innymi ingrediencjami. Nie no, już chyba Uniłowski jako pierwszy w polskiej literaturze twierdził, że kackupa to podstawa. Jednak w wypadku Żałując za jutro tego typu teksty to małe nieporozumienie. Więcej grzechów nie pamiętam. A jak były to i o nich zapomniałem, czyli niegodne były wzmianki.

By nie kończyć akcentem, że coś mi się nie podobało napiszę na koniec co mi się podobało tak bardzo bardzo. Neologizmy. Autor momentami tak wspaniale bawi się słowem, że aż serce roście. Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem plastyczności języka autora. To nie jest ironia tylko szczery zachwyt. Niektóre konstrukcje zdaniowe też wymagają wzmianki, zwłaszcza ta o superpancernym okręcie gwiezdnym w kształcie fallusa, który defloruje dziewiczy kosmos. Zdanie to prawie pobiło moje ulubione „miodowonne melony jej zadu” u Joyce’a. Coś pięknego. Inną rzeczą godną uwagi jest zakończenie. Podobało mi się bo mnie zaskoczyło, zwłaszcza ten całkiem ostatni motyw. O ile od pewnego momentu było wiadomo kim jest Szekra, o tyle... no, dobra robota.

Podsumowując. Jak na początku lektury miałem mieszane uczucia, tak nie zauważyłem jak książka mnie wciągnęła i czterysta szesnaście stron łyknąłem jednego tylko dnia. Z przerwą na posiłek. Mimo kilku niedociągnięć i stylistycznych manier, które z czasem autorowi mam nadzieję przejdą, książka ta jest bardzo solidnym czytadłem. Jeżeli jest prawdą stwierdzenie, że autor im jest starszy, tym lepszy – to ta książka zdecydowanie mogła powstać dopiero za jakieś dziesięć lat. Jednak tak jak jest, też jest dobrze. Nie czuję bym przy lekturze tej powieści tracił czas. A to już naprawdę spory plus
Beata - 2009-08-10, 21:26
:
Sean McMullen - trylogia Lunaświatów (Podróż Mrocznego Księżyca, Szklane smoki, Próżniowędrowiec)

Akcja trylogii Lunaświatów osadzona jest w świecie pełnym magii, na którego niebie świeci pięć księżyców, a mieszkańcy mają po dwa serca. Wprawdzie z faktu ich posiadania żadne konsekwencje dla fabuły nie wynikają, ale pomysł jest urokliwy. I podobnie jest z paroma innymi pomysłami autora – pojawiają się, robią czytelnikowi apetyt na dobrą zabawę, po czym – nie w pełni wykorzystane – znikają gdzieś w odmętach narracji. Ot, jak choćby sugestia istnienia eterycznego połączenia między powieściowym światem, a naszą rzeczywistością. Autor wykorzystał ją tylko do zasugerowania, skąd pochodzi rycerskość Larona oraz do przedstawienia jednej rozmowy, w której mała dziewczynka objaśnia tajniki lotów kosmicznych powieściowym magom. Przewrotne, lekko traktujące temat, obiecujące, ale… tylko obiecujące. Szkoda.

Otwierająca trylogię „Podróż Mrocznego Księżyca” opowiada o perypetiach agentów wywiadu najróżniejszych władców i tajemniczych bractw, starających się przejąć kontrolę nad potężną magiczną bronią, odnalezioną i użytą przez cesarza skalanego wielkomocarstwowymi ambicjami. Ponieważ skutki użycia broni są straszliwe (całkowitemu zniszczeniu uległ już jeden kontynent), a cesarskie ambicje nie maleją, sytuacja staje się nagląca. Oczywiście, poszczególni agenci nie planują współpracy ze swoimi kolegami po fachu (choć niekiedy są na nią skazani), zatem w powieści mnóstwo podstępów, intryg, zdrad, chwilowych sojuszy. I podróży, bowiem nadążenie za wyjątkowo sprawnie przemieszczającym się cesarzem nie jest łatwe. Tu właśnie przydatny okazuje się być tytułowy „Mroczny Księżyc”, niewielki szpiegowski szkuner, skonstruowany tak, aby przetrwać wraz z załogą wielokrotne zatapianie i podnoszenie z dna morskiego. Bo jakże inaczej ukryć statek na morzu?

Choć główny wątek opowieści zaskakujący nie jest (niemal od początku wiadomo, że cesarz zostanie pokonany), to autorowi nie sposób odmówić wyobraźni przy tworzeniu wątków pobocznych i lekkiego mrużenia oka, a nawet przewrotności w proponowaniu pomniejszych rozwiązań fabularnych. Cała akcja jest bardzo skomplikowana i szybko przenosi się z miejsca na miejsce. I tu pojawia się podstawowy kłopot – przekleństwo obfitości. Mnogość bohaterów, ich motywacji, znana jedynie autorowi geografia świata, a przy tym wręcz nadmiar całkowicie obco brzmiących, a czasem łudząco podobnych nazw własnych może powodować u czytelnika lekką dezorientację. Tym bardziej, że kreacja postaci pozostawia wiele do życzenia – poszczególni bohaterowie pojawiają się na kartach powieści praktycznie znikąd, są dla czytelnika absolutnie anonimowi. Jedynym wyjątkiem w tej materii jest bardzo charakterystyczna (700-letni wampir w ciele pryszczatego 14-latka) postać głównego (chyba) bohatera, Larona, choć i jego obraz jest niepełny.

Wysoko należy ocenić założenie poczynione przez autora, w myśl którego magia nie jest w powieści lekarstwem na całe zło, nie załatwia wszystkiego. Po pierwsze: magii trzeba się uczyć, mozolnie zdobywać kolejne stopnie wtajemniczenia, a umiejętności potwierdzać stosownymi egzaminami. Po drugie: nauka w Lunaświecie jest obecna i to nie tylko dzięki zakonowi metrologan, gromadzącemu wszelką wiedzę. Kwitnie rzemiosło i wynalazczość. Właśnie dzięki praktycznemu wykorzystaniu matematyki powieściowi bohaterowie są w stanie przewidzieć zasięg zniszczeń powodowanych przez uruchomioną broń, a dzięki prostym acz funkcjonalnym urządzeniom inżynierskim rozwiązują bieżące problemy.

Fabuła drugiego tomu, „Szklanych smoków”, jest równie prosta i przewidywalna, jak pierwszej części cyklu. Grupa magów postanawia reaktywować eteryczną machinę. Niestety – żądza władzy i wizja zyskania niemal boskiej potęgi zaślepia ich tak bardzo, że nie próbują nawet oszacować skutków jej użycia. A tymczasem stawką są nie tylko losy jednego kontynentu, ale istnienie całego świata. Na ratunek – nie zawsze z własnej woli – ruszają wyjątkowo nie nadający się do tej misji bohaterowie. Czy nie brzmi to znajomo?

Tym razem kreacja postaci jest mocną stroną powieści – nieustanne spory pomiędzy Wallasem, nie bardzo utalentowanym cesarskim mistrzem muzyki wrobionym w zbrodnię stanu, a Andrym – prostym człowiekiem z zasadami, wspaniale ubarwiają akcję. Ich dialogi skrzą się humorem iście pratchettowskiego rodzaju. Dodatkowo autor wprowadza do utworu Riellen – niezmordowaną bojowniczkę o prawa proletariatu, która w feudalnym świecie szerzy idee równouprawnienia. Fakt braku proletariatu w niczym nie zmniejsza jej rewolucyjnego zapału. Całości obrazu dopełniają bohaterowie znani z poprzedniego tomu – dzięki nowym relacjom między postaciami ich ledwie konturowe wizerunki nabierają barw.

Prostą fabułę ratują wątki poboczne, nadal szalenie skomplikowane. Na szczęście autor zarzucił manierę wplatania w narrację niekończonych czy nierozwijanych pomysłów. Przeciwnie, tym razem wszystkie wątki znajdują rozwiązanie, mało tego – niektóre znane z pierwszego tomu wydarzenia zostają skomentowane i naświetlone z innego punktu widzenia. Dzięki temu znika dezorientacja, a czytelnik może delektować się lekturą powieści pełnej intryg i pościgów, gdzie asceza sąsiaduje z seksem, poświęcenie z hedonizmem, melodramat z farsą, a nieznośna powaga i patos łagodzone są ironią i dowcipem. Sean McMullen czyni to jakby mimochodem, od niechcenia, a końcowy efekt prezentuje się nad wyraz dobrze – w żadnym momencie nie odnosi się wrażenia, że połączenie jest wymuszone. I naprawdę jest się z czego pośmiać.

Główna oś fabularna „Próżniowędrowca” oparta jest na „Wojnie światów” H.G. Wellsa, a czytelnik wcale nie musi się wysilać, aby to odkryć – w podziękowaniach umieszczonych zaraz po stronie tytułowej cała tajemnica zostaje ujawniona. Zatem znów mamy do czynienia z przewidywalnością fabuły. Dobrze, że główny wątek ponownie zostaje obudowany pobocznymi tak ściśle, że lektura książki nie nuży – znaczną rolę w powieści odgrywają perypetie romansowe bohaterów, na szczęście przedstawione w daleki od ckliwości sposób, śledztwo w zupełnie niezależnej od inwazji sprawie, podróże w czasie oraz nieustająca rewolucyjna krucjata Riellen na rzecz zmiany systemu społecznego. Za to narracja jest odmienna w stosunku do poprzednich tomów – prowadzona w pierwszej osobie. Zabieg raczej niespodziewany, choć w sumie nie mający specjalnego znaczenia dla obrazu całości. Szybkie tempo akcji, humor, odniesienia do znanego nam świetnie systemu prezydenckiego oraz gnomy, mostowe trolle i rusałki zgodnie współpracujące z ludźmi w obliczu inwazji powodują, że można się przy lekturze „Próżniowędrowca” dobrze bawić. Chociaż – moim zdaniem – wątek miłosny jest nadmiernie rozbudowany.

W sumie trylogia Lunaświatów Seana McMullena jest cyklem nierównym: z chaotycznym pierwszym tomem, dobrym – drugim i niewiele słabszym – trzecim. Mimo że poszczególne części są autonomiczne pod względem fabularnym, niektóre wątki płynnie przechodzą z tomu na tom, tak że trylogia, jako całość, nie sprawia wrażenia sztucznie rozwlekanej historii. Jednak jej widoczny mankament stanowi przewidywalność zakończeń poszczególnych części. Na szczęście rekompensowane jest to przez mnogość wątków pobocznych i humor. Epicki rozmach, tak podkreślany w notach wydawniczych, daje się dostrzec dopiero z perspektywy drugiego i trzeciego tomu, gdy podstawowe informacje o świecie są już znane, a nowe szczegóły dodają wydarzeniom głębi. Zatem, jeśli czytelnik znajdzie w sobie dość wytrwałości, by przebrnąć przez pierwszą część, to dalej jest już tylko lepiej. Ale całość nie wykracza poza przeciętność.
Sharin - 2009-08-12, 14:28
:
Clifford D. Simak Sąsiad

Eliza Orzeszkowa, wielka postać epoki pozytywistycznej, w powieści Nad Niemnem nawoływała do poszanowania tradycji oraz życia zgodnego z odwiecznymi prawami natury. Historią Justyny Orzelskiej chciała pokazać, że choć społeczeństwa wraz z mijającymi wiekami rozwarstwiają się to jednak są pewne czynniki spajające je na nowo. Są to wartości uniwersalne, będące ogniwem łączącym odrębne jednostki w jeden organizm.

Gdybym chciał wskazać wartość – to chyba najodpowiedniejsze określenie - mającą dla mnie największe znaczenie to powiedziałbym, że jest nią zamiłowanie do ciszy, spokoju, unormowanego trybu życia. Nic tak nie działa na mnie kojąco jak świadomość posiadania własnego kąta, małego królestwa wyposażonego w dobrą książkę i kufel zimnego piwa. Niczym tolkienowski hobbit „kochałbym (...) pokój i ciszę, i żyzną, uprawną ziemię”.* Byłbym szczęśliwy. Oczywiście taki sposób życia nie przeszkadzałby mi w byciu pracowitym obywatelem czy kochającym mężem. Czy dla Randa al’Thora, postaci z książek Roberta Jordana, bycie pasterzem przeszkadzało w zostaniu człowiekiem mającym zbawić świat?

Dlaczego piszę o tym wszystkim w tekście mającym dotyczyć twórczości Clifforda D. Simaka? Wszystko za sprawą opowiadania Sąsiad (ang. Neighbour, 1954), będącego z jednej strony pochwałą właśnie spokojnego życia a z drugiej prezentacją zgodnego współdziałania przedstawicieli dwóch, różnych społeczeństw.
Sąsiad w Polsce ukazał się dzięki wydawnictwu Amber w 1994 roku w zbiorze Wielkie frontowe podwórze. Tak jak już wspomniałem odnajdujemy w nim przede wszystkim hymn sławiący przewagę cichej egzystencji nad roziskrzonymi światłami wielkiego świata. Bohaterem opowiadania jest typowy, amerykański farmer – jest on także narratorem -, będący świadkiem osiedlenia się w jego rodzinnym miasteczku, Reginalda Heatha. Szybko okazuje się, że tajemniczy, obcy mężczyzna jest... No właśnie. Simak nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Pewne jest jedynie to, że od tego momentu życie mieszkańców doliny Coon Valley zaczyna przypominać scenariusz rodem ze Strefy Mroku.

Jeżeli miałbym porównywać Sąsiada do jakiegoś innego tekstu to wskazałbym na Zieloną Milę Stephena Kinga. Oba teksty prezentują niezwykłe historie, które choć nie tryskają fantastyką na prawo i lewo to mimo wszystko urzekają pewną baśniowością. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatrywałbym w prostej, nieskomplikowanej naukowo stylistyce. Simak nie bawi się w filozoficzne rozważania na tematy otaczającego nas świata, nie ucieka w wir zagadnień związanych z kontaktami z pozaziemskimi cywilizacjami. Dziwne, niewyjaśnione zdarzenia opisuje z perspektywy zwykłego człowieka. I tak samo jak główny bohater nie stara się znaleźć rozwiązania kłębiących się zagadek, ale traktuje je jako coś normalnego tyle, że wychodzącego ze sfery ludzkiej percepcji.

„Coon Valley to bardzo malownicza dolina. (...) ta dolina znajduje się tylko na mapach. Według danych statystycznych nie są tam znane żadne choroby, klimat jest idealny dla rolnictwa i nigdy nie notuje się nieurodzaju; to kraina mlekiem i miodem płynąca”.**



* J.R.R. Tolkien Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia; MUZA Warszawa 2005; s. 16.
** C. D. Simak Sąsiad; w: Wielkie frontowe podwórze; AMBER Warszawa 1994; s. 5, 35.
Beata - 2009-08-16, 14:14
:
Greg Bear - Radio Darwina

Po dziesięciu latach od amerykańskiej premiery, na naszym rynku ukazała się nareszcie kolejna książka Grega Beara, autora wielu powieści z gatunku czystej science fiction. W „Radiu Darwina” ludzkość zostaje postawiona wobec katastrofy na skalę ogólnoplanetarną – nagle, z nieznanych przyczyn dochodzi do biologicznego uaktywnienia mechanizmu, który powoduje masowe poronienia. Zespół kryzysowy, powołany przy rządzie amerykańskim, koncentruje się na znalezieniu szczepionki i, przede wszystkim, eliminacji zagrożenia. Czas nagli – stawką jest utrata nie tylko jednego pokolenia…

Niewątpliwym walorem powieści jest ścisłe zakorzenienie w szeroko pojętych naukach BIO – autor swobodnie wykorzystuje aktualną wiedzę. Owszem, sposób jej prezentacji jest nieco uproszczony (to nieuniknione w powieści fabularnej), ale nie dzieje się to z uszczerbkiem dla rzetelności. Inną sprawą jest, że dokonania naukowców, im bardziej wybitne, tym szerzej ujawniają, a wręcz otwierają, nowe obszary badawcze. Jeden z takich nie poznanych obszarów wykorzystuje Greg Bear do spekulacji. Przewidywania autora dotyczące istnienia i uaktywnienia wirusów endogennych są przy obecnym stanie wiedzy nie do obalenia w tym sensie, że nikt nie udowodnił słuszności twierdzenia przeciwnego. A zatem można sobie pozwalać. I autor to właśnie robi – spekuluje, poruszając się w granicach wyznaczonych przez naukowców.

Przywykliśmy myśleć, że – jako ludzie – jesteśmy szczytowym osiągnięciem ewolucji. Faktycznie, zajmujemy najwyższe miejsce na drabinie gatunkowej. Ale w takim myśleniu może kryć się fałszywe założenie – przekonanie, że ewolucja się zatrzymała. Że skoro powstał człowiek, to teoretycznie podstawowy cel został spełniony, że ewolucja nie jest już konieczna, że – ukontentowana osiągnięciem – może (a nawet powinna) spokojnie spocząć na laurach. Ale ewolucji nie da się wyłączyć, ten proces zachodzi nadal. Niedostrzegalnie i nieubłaganie. I być może, kiedyś staniemy, jako ludzkość, w obliczu kolejnego skoku ewolucyjnego. I jak zareagujemy – potraktujemy mutacje jak chorobę, którą należy zwalczyć za wszelką cenę? A może z pokorą przyjmiemy konsekwencje zmian? Bohaterowie opowieści Beara stają właśnie przed takim dylematem. Mało tego, autor sugeruje, że to nie pierwszy raz – że już przynajmniej dwukrotnie ludzkość stanęła w obliczu takich zmian. Pierwsza reakcja członków ówczesnych społeczności nie przynosi nam, ludziom, chluby. A jak będzie tym razem?

Autor nie poprzestał na postawieniu pytania – postarał się przewidzieć konsekwencje, jakie zmiany ewolucyjne będą miały dla całego społeczeństwa. Nie pozostawił suchej nitki na politykach, ekspertach naukowych, pracujących na rzecz rządu amerykańskiego i potężnych koncernach farmaceutycznych prowadzących prace badawczo-rozwojowe. Wskazał na olbrzymie zagrożenie dla niezależności nauki – przyznawanie grantów na badania naukowe z funduszy budżetowych może być narzędziem nacisku na naukowców, aby badania prowadzili w konkretnym, oczekiwanym przez polityków kierunku. Greg Bear pokazuje, jak łatwo zaburzyć działanie pozornie niezależnie funkcjonującego systemu, jak doprowadzić do odcięcia funduszy, a w konsekwencji – wykluczyć ze społeczności naukowej, skazać na ostracyzm środowiska, zdyskredytować niektórych, niewygodnych z politycznych powodów, badaczy.

Na podkreślenie zasługuje znakomity – w warstwie naukowej – przekład. Wydaje się, że terminologia naukowa jest używana prawidłowo, czytelnik nigdzie nie jest wprowadzany w błąd przez nieadekwatne słownictwo. Niestety, już tak dobrze nie jest w samej warstwie językowej – w książce zdarzają się niezręczności czy wręcz błędy (zmiana podmiotu w zdaniu, nieoczekiwana forma żeńska czasownika w odniesieniu do rzeczowników rodzaju męskiego), ale na szczęście są to jedynie usterki, które wprawdzie zgrzytają, ale nie odbierają całkowicie przyjemności płynącej z lektury.
Natomiast mam do autora osobistą pretensję za zakończenie – w mojej opinii jest zbyt dosłowne. Uważam, że gdyby książkę pozbawić epilogu (ostatnich 6 stron), jej wymowa byłaby silniejsza. Pewne wątki pozostałyby niedopowiedziane, pozostawiając więcej pola dla czytelniczej imaginacji.

Solidna i rzetelnie przedstawiona podbudowa naukowa książki, duży zakres czynionych przez autora spekulacji na temat genetyki i ewolucjonizmu, wskazanie w jaki sposób potencjalnie zachodzące procesy ewolucyjne mogłyby wywrócić do góry nogami fundamenty – pozornie stałe i niezmienne – naszego codziennego, oswojonego świata, mocne osadzenie w amerykańskiej rzeczywistości polityczno-społecznej, a nade wszystko ukazanie zmian z perspektywy zwykłego człowieka, walczącego o zachowanie indywidualności i niezależności, sprawiają, że „Radio Darwina” może śmiało konkurować z najlepszymi pozycjami gatunku. Z czystym sumieniem polecam.
Ł - 2009-08-19, 13:18
:
Le Guin, Ursula K. - "Lawinia"

„Eneida” to jedno z najważniejszych dla cywilizacji zachodniej dzieł, które powinno przywodzić na myśl odpowiednie skojarzenie, chociażby najprostsze – że to taka „rzymska Odyseja”. Mimo to, porównując ją do jej wielkiej poprzedniczki, rzadziej przekłada się ją chociażby na język innych mediów, przykładowo, filmu. Sama jej forma pisana również nie jest tym, na co kładłoby się szczególny nacisk w polskich szkołach. Autorka w posłowiu stawia tezę, iż poezja Wergiliusza jest, na dobrą sprawę, nieprzekładalna z łaciny – a że język ten jest bardziej martwy niż żywy, to dzieło powoli migruje na literackie peryferie. Paradoksalnie duża część z nas zna „Eneidę” już nie z samego dzieła, ale z jej emanacji w pozostałych tekstach kultury. Stąd Le Guin podjęła próbę przywrócenia twórczości Wergiliusza w nowej formie, czyniąc protagonistką postać w oryginalnym eposie ważną dla fabuły, ale jednak przedstawianą mimochodem. To Lawinia, córka króla Lacjum, widnieje na klasycznie wykonanej, ciemno czerwonej okładce pokrytej złoceniami.

Le Guin beletryzuje epicki poemat (a raczej jego italską część – wcześniejsza jest pokrótce streszczona), jednocześnie oczyszczając go w dużej mierze z elementów nadprzyrodzonych. W czasach Lawinii to Wergiliusz jawi się jako postać z innego, fantastycznego świata – nie tylko dlatego że jest zjawą, z którą rozmawia główna bohaterka. Ta, choć przepowiedziane słowa poety wypełniają się, zwraca uwagę, że niekiedy przybierały one nieco przesadną formę. W istocie autorka prowadzi subtelną polemikę z „Eneidą”, korzystając z tego luksusu, że większość czytelników zna choćby w zarysie ten epos. Dochodzi do tego arcyciekawy wątek, czy raczej przez wzgląd na jego objętość – smaczek, w którym roztrząsana jest demiurgiczna moc literatury i zależności między nią a rzeczywistością. Naprawdę żal mi było, że zaczynając historię od niemal eseju, koniec końców autorka skoncentrowała się na realizmie książkowej fabuły, pozostawiając swoją metaliteracką konstrukcję w cieniu.

Czas i miejsce akcji to Italia, na kilku wieków zanim powstał Rzym. Zapomnijcie więc o gigantycznej metropolii, marmurze i akweduktach – w książce panuje bardzo wiejska atmosfera. Trzoda, pola, lasy, łąki – to tło działań bohaterki, która mimo królewskiego rodowodu swobodnie miesza się z gawiedzią, co daje pojęcie, jak płaska była wówczas tamtejsza hierarchia społeczna. Rozbudowany, w porównaniu do starożytnego poematu został aspekt polityki ludów Italii – i zrobiono to wiarygodnie. Należy mieć na uwadze jeden aspekt – o tamtych czasach wiemy naprawdę niewiele, stąd autorka przyznaje otwarcie, że mimo prób rzetelnego oddania epoki, wertowania źródeł, dużą część książki jest jej spekulacją. Z drugiej strony – tyle samo, a może nawet mniej, wiedział o tamtych czasach sam Wergiliusz.

Warto przybliżyć sylwetkę głównej bohaterki; w końcu to perspektywa Lawinii stanowi wkład Le Guin, zmianę względem eposu. Jest to kreacja wiarygodna w swojej bezsilności – zarówno wobec uwarunkowań kultury, w jakiej żyje, jak i mitu, którego jest częścią. Inicjatywa Lawinii nie polega na buncie – nie jest to heroina rzucająca wyzwanie rzeczywistości – ale raczej na umiejętnym lawirowaniu. Autorka tym samym eksponuje kobiecość wraz z charakterystycznym dla niej pojęciem „miękkiej siły”. Jest to rozciągnięte na szereg lat, przed i po wydarzeniach znanych z „Eneidy”, stąd możemy obserwować kolejne role Lawinii – dziewczynki, oblubieńcy i matrony. Obserwując jej życie, od dzieciństwa po starość, zyskuje się pojęcie o potencjale, jaki może tkwić w takich postaciach – pozornie bezgłośnych i biernych.

Liczący na epicką historię fani mogą się nieco rozczarować – to, co było epickie dla Rzymian, dla nas, czytelników fantastyki mających za sobą przykładowo „Władcę Pierścieni”, może wydać się nieco zaściankowe i miałkie. Nie o epikę jednak chodzi. Le Guin nawet w swoich klasycznych tytułach nie przesadzała z przysłowiową pompą – tutaj świadomie ten element tonuje. Jest to bardzo klasycystyczna, dojrzała, pełna umiaru powieść, – czyli coś, co zależnie od kontekstu można określić również jako nudziarstwo. Przyznaję, zdarzyło mi się ziewnąć nad paroma fragmentami, ale liczyłem cały czas, że koniec – poprzez analogie z początkiem książki – to wynagrodzi. I trochę się zawiodłem, bo rozczarował. Jednak patrząc na ogół powieści, doświadczenie i warsztat Le Guin sprawiły, że nie żałowałem, czasu nad nią spędzonego. Książka ma swój niezaprzeczalny klimat i zalety. Trudno mi tylko przeboleć niewykorzystania jej potencjału, o którym pisałem wyżej, przez co mamy do czynienia z powieścią zaledwie dobrą – i raczej jedynie dla dojrzałych czytelników.
Sharin - 2009-08-29, 21:36
:
Clifford D. Simak Tajemnica Tycho
[opowiadanie]

Przygodę z literaturą fantastyczną można zacząć na wiele sposobów. Jedni sięgają po nią za sprawą cudowności Wiedźmina, drudzy za namową przyjaciół a jeszcze inni zafascynowani twórczością Julisza Verne’a, „dziadka science fiction”. Należę do tego ostatniego grona. Twórczość francuskiego pisarza zawsze mnie interesowała. A to, dlatego że jak na dziewiętnastowiecznego autora dość mądrze prawił o nowinkach technicznych, w tym chociażby o sposobach dostania się na Księżyc. A skoro mowa o naturalnym satelicie Ziemi.



Ostatnio coraz częściej sięgam po teksty Clifforda D. Simaka. Jakiś czas temu postanowiłem odświeżyć klasyków science fiction a wspomniany pisarz z pewnością się do nich zalicza. Autor Sąsiada po raz kolejny udowodnił, że atmosferę wywołującą dreszczyk emocji, palącej tajemnicy można wskrzesić dosłownie wszędzie. W opowiadaniu Tajemnica Tycho (ang. The trouble with Tycho, 1961) los chciał, że padło na Księżyc. Wybór jak najbardziej trafny. Miejsce i bez odpowiedniego klimatu wieje grozą. Pamiętacie Ciemną stronę Księżyca? Oklepana historia z trójkątem bermudzkim, trochę opuszczonych wraków kosmicznych rodem z pierwszej części przygód Obcego i gotowe.

Wracając do opowiadania. Przyglądając się społeczeństwu nakreślonemu w omawianym utworze można dojść do przekonania, że przypomina ono świat wykreowany przez Rafała Kosika w książce Mars. Zastrzegam, że nie sugeruję plagiatu. Po prostu stwierdzam fakt, że istnieją podobieństwa. Mamy ludzkość polującą na nowe tereny pod kolonizacje, mamy bohatera - poszukiwacza (dobrze, że nie wody), mamy chciwych Ziemian pragnących zarobić kosztem innych ludzi, no i oczywiście mamy tajemnicę wiążącą się z licznymi trupami. Może to naciągana teoria, ale zaświtała w mojej głowie. Ot takie dziwne skojarzenia.

O czym opowiada Tajemnica Tycho, wydana w Polsce w Wielkim frontowym podwórzu? O historii Chrisa Jacksona, za sprawą, której stał się on nie tylko niewyobrażalnie bogaty czy beznadziejnie zakochany w pewnej uroczej damie, ale także miał okazję zabawić się w Ijona Tichego. Clifford D. Simak w odróżnieniu od Stanisława Lema nie skrywa jednak pod płaszczem przygody głębszych rozmyślań odnośnie zachowań ludzkości. Dlatego też Tajemnica... to przede wszystkim dobrze skonstruowana sensacja, trzymająca w napięciu od początku do końca.

Polecam.
Beata - 2009-09-08, 21:24
:
Bernard Cornwell - Pieść łuków. Azincourt

Zastanawiałam się, co sprawia, że jakieś wydarzenie historyczne postrzegane jest przez potomnych jako przełomowe, utrwala się w pamięci, stopniowo obrasta apokryfami, zyskuje rangę mitu. Co o tym decyduje – czy ogrom pracy włożonej w doprowadzenie do sukcesu, wielkość niezbędnych nakładów? Czy też charyzma sprawców, liderów, którzy pociągnęli za sobą innych? Czy zbieg okoliczności, szczęśliwy los przypadkiem wyciągnięty na loterii wydarzeń? A może talent apologety, który w wiele lat później przedstawia własną wersję, na tyle plastyczną i żywą, że zastępującą w powszechnej świadomości fakty?

Czasem mam wrażenie, że bitwa pod Azincourt taką, nieledwie mitologiczną, sławę zawdzięcza „Henrykowi V” Szekspira. Bo samo starcie nie było żadnym majstersztykiem taktyki, ani przykładem militarnego nowatorstwa. Przeciwnie – to była zwykła siekanina, frontalny siłowy atak bez jakichkolwiek manewrów na skrzydłach, w którym obie strony walczyły aż do zupełnego wyczerpania, a o zwycięstwie zdecydowała wytrzymałość jednostek i zwykły upór. Choć Francuzi dysponowali znaczącą (według niektórych źródeł – kilkukrotną) przewagą, to udało im się popełnić chyba wszystkie możliwe błędy, zaś Anglicy do maksimum wykorzystali każdą okazję. Nie tylko wygrali, ale i doprowadzili Francję na krawędź przepaści, z której dopiero Joanna d’Arc zdołała kraj wyciągnąć. Ale to już zupełnie inna historia…

A wracając do mitu – nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że Francuzi przyjęli bitwę na tak niekorzystnym dla nich terenie. Przecież nie musieli – mogli poczekać jeszcze dzień lub dwa i walczyć nie na świeżo zaoranym i grząskim polu, ograniczonym z obu stron lasem uniemożliwiającym manewry na skrzydłach, a na otwartym i przede wszystkim – bardziej suchym terenie. Mogli przygotować pułapkę tak, aby nie wystawiać się na zabójczy ostrzał angielskich łuczników (wszak pod Crécy i Poitiers mieli okazję poznać jego skuteczność) i w pełni wykorzystać możliwości własnej pancernej konnicy. Gdyby poczekali jeszcze parę dni, armia angielska byłaby jeszcze bardziej głodna i chora, jeszcze mniej zdolna do walki. Tymczasem zlekceważyli przeciwnika i na własną prośbę doprowadzili do tragedii. Może tu właśnie kryje się powód takiego postrzegania tej bitwy – mit jako ostrzeżenie?

Książka Bernarda Cornwella opowiada historię Nicholasa Hooka, młodego angielskiego banity, który zaciąga się jako najemnik do oddziałów łuczników, walczącego na terytorium Francji. Udaje mu się uniknąć masakry w Soissons, następnie – już jako żołnierz armii Henryka V – walczy w oblężeniu Harfleur i dociera pod Azincourt. W książce o takiej konstrukcji (główny bohater bierze udział w wydarzeniach historycznych, których zwieńczeniem jest tytułowe starcie) fabuła nie jest zaskakująca – w zasadzie już od początku czytelnik ma pewność, że – bez względu na zmienne koleje losu – głównemu bohaterowi nic śmiertelnie ostatecznego się nie przydarzy. Owszem, może zostać ranny, mogą zginąć jego przyjaciele, ale on sam, mniej lub bardziej sponiewierany fizycznie lub psychicznie, przetrwa aż do finału. Spodziewałam się tego i nie oczekiwałam fabularnych niespodzianek. Celem książek Bernarda Cornwella, w moim przekonaniu, jest ukazanie znanego przebiegu wypadków oczami konkretnego bohatera (najlepiej takiego, który łatwo da się polubić), przybliżenie ich czytelnikowi, a w ten sposób – popularyzacja historii.

Właśnie popularyzacja historii wychodzi autorowi świetnie – jego książki roją się od najróżniejszych szczegółów: począwszy od tajników produkcji i utrzymania uzbrojenia, poprzez opisy strojów czy sposoby przechowywania żywności, aż do prezentacji mentalności członków ówczesnych społeczeństw – powszechnych przesądów i zwyczajów ludowych, wierzeń będących przedziwną mieszaniną pogaństwa i chrześcijaństwa, szczodrości występującej zaraz obok żądzy pieniądza, dworności i dobrych manier zestawionych z okrucieństwem i bezwzględnym mordowaniem wrogów. Autorowi udało się pokazać kontrasty epoki: z jednej strony ogromny brak wiedzy, zilustrowany przekonaniem, że „mycie rozrzedza skórę, a wtedy choroby mają ułatwiony dostęp do organizmu” (s. 225), a z drugiej – powszechną świadomość obowiązującego systemu prawnego (echo Magna Charta Libertatum): „Jesteśmy Anglikami i mamy swoje prawa!” (s. 457). Właśnie takie bogactwo szczegółów, ogromna ilość drobiazgów pozwala autorowi wiarygodnie odmalować panoramę tamtych czasów. Bo historia to nie tylko daty wypraw wojennych…

Główny bohater opowieści Bernarda Cornwella nie jest wykształcony i brak mu obycia, nie umie pisać ani czytać, nie zna żadnego obcego języka, stąd obraz świata widziany jego oczami jest naiwny. Nicholas nie dostrzega niuansów – jego pojmowanie rzeczywistości przypomina budowanie domku z dziecięcych klocków. To nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu. I pewnie właśnie dlatego, ze względu na dostosowanie narracji do sposobu rozumowania bohaterów, ich wizji świata, książka skojarzyła mi się z „Rudym Ormem” F.G. Bengtssona, choć do poziomu dowcipnych komentarzy szwedzkiego autora nieco Cornwellowi brakuje. A ponieważ „Pieśń łuków” jest pozbawiona naturalizmu w opisach scen śmierci i tortur, uważam, że można ją polecić nawet nastoletnim odbiorcom. Ci, którzy po nią sięgną, mogą wzbogacić swą wiedzę o nowe, nieznane szczegóły.
Sharin - 2009-09-09, 22:28
:
Greg Egan Miasto permutacji

Miasto permutacji to książka niewątpliwie trudna w odbiorze. Nie jest to lektura przeznaczona do pociągu ani na poranne podróże do pracy. Nie odprężymy się przy niej, nie pochłonie nas akcja czy nietuzinkowi bohaterowie. Wręcz przeciwnie.
Greg Egan, pisarz hard science fiction i programista, nie buduje powieści intrygującej, wciągającej od pierwszych kartek. Stawia na powolne, czasami dosłownie nudne, filozoficzno-naukowe rozważania na tematy związane z człowiekiem, jego egzystencją i decyzjami, które jej towarzyszą. Skupia się na budowaniu nastroju za pomocą magii liczb, oddziaływań genetycznych, procesów myślowych, zmuszających ludzkość do działań prowadzących do przetrwania, nieśmiertelności. Czy wychodzi naprzeciw naszych oczekiwań?

Bohaterami Miasta permutacji są Paul Durham, oraz Maria Deluca. Jedną i drugą osobę poznajemy w momencie, gdy pracują nad przedsięwzięciami umożliwiającymi powiązanie świata rzeczywistego z komputerowym. Mężczyzna budzi się jako Kopia – „elektroniczny klon żyjącego człowieka”. Jest to typowy przedstawiciel klasy naukowców, którzy pragną zrewolucjonizować życie wirtualne. Można powiedzieć, że w pewien sposób poświęca się dla tej idei w sposób nieodwracalny. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, blokuje program umożliwiający opuszczenie świata elektronicznego. W ten sposób odcina się ostatecznie od rzeczywistości i otrzymuje nieskończenie wielką ilość czasu na prowadzenie badań.
Maria z kolei przypomina jedną z nastolatek, które oprócz ciągłego poszukiwania pracy uzależnione są od palącej potrzeby zabłyśnięcia, przekroczenia granicy możliwości.
Tak jak już wspominałem obie te postaci nie są kreacjami pochłaniającymi nas do żywego. Nie będziemy z zapartym tchem śledzić ich zmagań, bo nie mają one w sobie nic z sensacji czy kryminału. Przypatrując się działaniom Paula Durahna i Marię Delucę jesteśmy świadkami podręcznikowej pracy programistów, biologów, chemików i całej masy innych umysłów mającymi kontakt z dziedzinami ścisłymi.



Miasto permutacji to jedno z tych dzieł, które choć wymagają maksymalnego skupienia, odpoczynku od czytania to jednak na długo zapadają w pamięć. Po raz kolejny zaznaczam, że nie dzieje się tak dzięki wciągającej akcji, ale fabule zahaczającej o tematy ukazane w odmienny sposób od powszechnie obowiązującego. Problemy związane z granicami zniewolenia samego siebie, pytania o korelację religii z nauką czy próby nakreślenia przez człowieka własnej tożsamości to tylko nieliczne przykłady zagadnień rozpatrywanych przez autora. I właśnie w miejscu należy podkreślić, iż Greg Egan w dość nietypowy sposób pisze o wspomnianych wyżej kwestiach. Nie prowadzi on, bowiem wykładów, dyskusji filozoficznych, ale stara się uzasadnić swoje wywody za pomocą konkretnych liczb. Zapewne, dlatego też książka przyprawia o bóle głowy, gdy po raz setny autor zapomina, iż nie każdy ukończył studia matematyczne. Prawdopodobnie to jest główna wada powieści. Niezbyt czytelny język literacki powoduje sporo zamieszania, choć oczywiście przy wzmożonym wysiłku intelektualnym Miasto permutacji okazuje się książką bardzo interesującą. Jeżeli ustatkujemy się, w pewnym sensie zasymilujemy się z wizją Grega Egana to z pewnością nie będziemy rozczarowani.

Jeżeli chciałbym doszukiwać się porównań z innymi pisarzami to powiedziałbym, że dokonania Grega Egana przypominają mi twórczość Philipa K. Dicka. Z góry jednak zaznaczam, że nie stawiam znaku równości pomiędzy tymi autorami. Autor Bożej inwazji czy Ubika zdecydowanie góruje nad swoim australijskim kolegą po fachu. Podobieństwa upatruję nie w stylu, ale w głównych motywach twórczości obu pisarzy. Zarówno Greg Egan jak i Philip K. Dick bardzo dużo uwagi poświęcają w książkach dogłębnemu poznaniu człowieka i jego natury. Ktoś mógłby powiedzieć, że większość utworów zawiera bardziej lub mniej podobne przemyślenia. Nie chodzi mi jednak o same motywy, ale sposób zestrojenia ich z akcją książek. Pisarze wyżej wymienieni nie bawią czytelnika sensacyjnymi opisami, zagmatwanymi zagadkami, dramatycznymi zwrotami akcji. Czynniki te tracą na znaczeniu, gdy w grę wchodzi poddanie się rozważaniom stricte metafizycznym. W Mieście permutacji najważniejszy jest człowiek jako przedstawiciel szerszego społeczeństwa zwanego powszechnie ludzkością. Tempo książki, choć początkowo zawrotne stopniowo zwalnia by w jeszcze większym stopniu uwypuklić przekaz główny. Mniej więcej tak samo zachowuje się fabuła w światach kreowanych przez Philipa K. Dicka.

Przyznam szczerze, że kilkakrotnie chciałem przerwać lekturę Miasta permutacji. Z wielu powodów, nie tylko odautorskich. Krzysztof Pochmara na łamach Katedry wspomina o „interpunkcyjnej chorobie” i ma rację. Ona rzeczywiście zniechęca do czytania. Dodajmy do tego momentami zbyt techniczny język wypowiedzi, nijaką akcję i faktycznie może być to powieść nie do przebrnięcia. I żadna „siła wyobraźni” czy „odwaga literackiej wizji” nie obroni historii wirtualnego świata stworzonej przez programistę z Australii. Książka Egana po prostu nie wpasowuje się w obecnie preferowane trendy. Z powodów wyżej wymienionych sięgnie po nią niewielki procent czytelników. Nie oznacza to oczywiście, że książka jest zła. Jest po prostu inna. Jej bohaterowie nie mają zamiaru zabawiać, zafascynować odbiorców. Można powiedzieć, że są jedynie tłem (w dosłownym tego słowa znaczeniu) dla przemyśleń Grega Egana.

Australijski pisarz, autor jeszcze takich powieści jak Kwarantanna (1992) czy Stan wyczerpania (1994), nie opowiadania historii w sposób pasjonujący, wciągający. Nie wychodzi naprzeciw literaturze rozrywkowej, w Mieście permutacji nie ma miejsca dla dramaturgii, spektakularnych zwrotów akcji. Egan rezygnuje z tego wszystkiego dla głębszego, ciśnie się na usta określenie „naukowego”, podejścia do kwestii tożsamości, natury człowieka współczesnego. Jeżeli ktoś pragnie uczestniczyć w eksperymencie, gdzie granica jest tylko nasza wyobraźnia, to bardzo serdecznie zapraszam do zapoznania się z niniejszą pozycją.
Beata - 2009-09-09, 22:32
:
Siergiej Łukjanienko - Labirynt odbić

Nie ma Internetu. Jest wirtualna Głębia. Wejść może każdy, opuścić ją – już nie tak łatwo. A jednak istnieją wyjątki – elita wewnątrz elity – cyber-nurkowie, którzy potrafią wynurzyć się bez pomocy timera przerywającego połączenie, opuścić Głębię na zawołanie. Jednym z nich jest główny bohater, który przyjmuje zlecenie odkrycia tożsamości pewnego internauty, postaci nieistniejącej poza siecią. Stawką jest Medal Bezkarności, zapewniający posiadaczowi absolutną swobodę działania, uwolnienie od konieczności ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Tak właśnie zaczyna się „Labirynt odbić”, a dla mnie – pierwsza przygoda z twórczością Siergieja Łukjanienki.

Czym tak naprawdę jest Głębia? Rzeczywistym adresem w Internecie? A może ułudą stworzoną przez mózg? Halucynacją? – Jeśli tak, to zbiorową, bo wszyscy bywalcy Głębi poruszają się w tych samych dekoracjach. Przynoszą ze sobą własne doświadczenia, przeżycia, emocje, spędzają czas na pogaduszkach z internetowymi znajomymi, dyskutują, walczą o palmę pierwszeństwa w grach... Głębia – nowy, alternatywny świat, gdzie można kolejny raz poczuć dobrze znany smak potraw, ale gdzie nasycić się nimi nie sposób. Gdzie można niemal usłyszeć ton głosu rozmówcy, choć w rzeczywistości słyszalne jest jedynie pstrykanie klawiatury. Przyznam, że wizja, stworzona przez Siergieja Łukjanienkę o wiele bardziej oddziałuje na moją wyobraźnię, niż na przykład modyfikacje ciała przy użyciu najprzeróżniejszych wszczepek czy technicznych gadżetów z innych, stricte cyberpunkowych utworów. Owszem, doceniam rolę techniki, pociągają mnie możliwości oferowane przez nowe technologie, ale zdecydowanie wolę psychiczne zanurzenie w Głębi.

Specjalnie na użytek tej recenzji postanowiłam sprawdzić parę dat. I tak, pierwsza na świecie strona www powstała w grudniu 1990 roku, dwa lata później – pierwsza graficzna przeglądarka stron internetowych. Polska została podłączona do Internetu w grudniu 1991 roku, ale serwery znajdowały się początkowo jedynie w Warszawie, Krakowie, Toruniu i Katowicach; dopiero w 1993 roku zdecydowano o budowie miejskich sieci lokalnych w jedenastu ośrodkach akademickich kraju. W 1995 roku na świecie zaprezentowano Internet Explorera, w tym samym roku powstała Wirtualna Polska – pierwszy polski portal internetowy, w 1997 roku zarejestrowano domenę Google. Premiera „Labiryntu odbić” miała miejsce w tym samym, 1997 roku. W tym czasie w komputerach instalowano procesory 386 i 486, pierwszy z serii Pentium wszedł na amerykański rynek dopiero w 1993 roku. Do obsługi poczty elektronicznej używałam wtedy pine’a – programu, który umożliwiał swobodne odczytanie jedynie samej treści wiadomości (i to bez polskich znaków); z załącznikami graficznymi trzeba było bawić się osobno, przy użyciu innego, specjalnie instalowanego programu. Ledwie dwanaście lat, a jaka zmiana.

Siergiejowi Łukjanience udało się udokumentować moment historyczny, uchwycić chwilę. Przy okazji, gdy dziś patrzę na historię sieci i wspominam stare oprogramowanie, uderzające stają się niektóre antycypacje autora, czasem ocierające się wręcz o wizjonerstwo. Niby nic wielkiego, wszak każdemu wolno przewidywać, prawda? Jednak nie każdy może pochwalić się takim stopniem trafności prognoz. A tymczasem przy lekturze „Labiryntu odbić” w ogóle nie miałam wrażenia przeterminowania scenografii. Przeciwnie, wszystko brzmi nadal znajomo – bohaterowie używają Windows Home, a Linux nadal nie cieszy się specjalną popularnością. Powieściowa wizja – nie kłócąc się w żaden sposób z dzisiejszym stanem rzeczy – pozwala, a wręcz ułatwia sentymentalne wspominanie starszych typów komputerów. Tak samo jak pierwszych gier, pierwszych zakupów w sieci i pierwszych komentarzy wpisywanych na forach dyskusyjnych.

Ale znakomicie zarysowany świat Internetu to dopiero część wizji autora – największą wartością książki są przepięknie sportretowane postaci, ze wszystkimi ich wadami, słabostkami, najskrytszymi marzeniami, sposobami zachowań na forach internetowych. Zachowań najróżniejszych – od rzeczowych i typowo informacyjnych, poprzez kompensowanie własnych braków najróżniejszymi sposobami, aż do pełnej, niemal ekshibicjonistycznej autokreacji czy rozładowywania własnych frustracji. I tu naprawdę chylę głowę przed autorem, bo po pierwsze – bardzo celnie uchwycił ludzkie zachowania w sieci. Gdybym chciała popisać się uszczypliwością, mogłabym się upierać, że Łukjanienko, w ramach zbierania materiałów do powieści, ze szczególną intensywnością czytywał komentarze na naszych, polskich forach (rosyjskojęzyczne są ponoć najbardziej rzeczowe i najmniej spamerskie na świecie). A po drugie – już wtedy, w 1997 roku, podkreślał, że w Internecie anonimowość użytkownika nie istnieje (najwyraźniej, biorąc pod uwagę jakość wielu wpisów, ta wiedza w Polsce przebija się do świadomości internautów z największymi oporami). I może właśnie dlatego na zachowania bohaterów patrzę z tak dużą sympatią – po prostu widzę w nich cząstkę siebie, choćby nie najpiękniejszą, a w powieściowej Głębi – odbicie naszej własnej, swojskiej internetowej rzeczywistości.

Powieść Siergieja Łukjanienki nie jest książką skierowaną jedynie do weteranów Internetu, którzy opowiadają anegdoty o częstokroć nierównych bojach z pierwszymi wersjami oprogramowania, ani do staruszków z sentymentem wspominających swój pierwszy sieciowy raz. „Labirynt odbić” to przede wszystkim ciekawa, dobrze przemyślana i dobrze napisana historia. Z wiarygodnymi pod względem psychologicznym bohaterami, akcją utrzymującą tempo, logicznym i eleganckim zakończeniem – takim, jakie lubię najbardziej: zamykającym kompozycyjnie historię, ale nie wyjaśniającym wszystkiego, pozostawiającym pole do czytelniczych domysłów. Naprawdę warto poświęcić jej czas.
Ł - 2009-09-16, 22:13
:
Felix Gilman - Gromowłądny

Impulsem do sięgnięcia po książkę była rekomendacja Jeffa VanderMeera: „Książka napisana z niezwykłym polotem... znakomity debiut”, którą znajdziecie pośród opinii składających się na blurb „Gromowładnego”. Krótka piłka, ale znaczenie ma nazwisko ją firmujące – zwłaszcza w przypadku takich niewiadomych jak Felix Gilman i jego debiutancka powieść. Sama okładka, jakkolwiek intrygująca i z świetnie wystylizowanym tytułem, niespecjalnie wiele mówi o tym, co zastaniecie w środku – osobiście spotkałem się z pytaniem czy czytam coś o Aztekach. Ilustracja z oryginalnego wydania jest całkiem innego rodzaju – bardziej banalna, ale jednak dosłowna i niemal fotograficznie trzymająca się książkowej treści. Nie jestem pewien czy słusznie – przy całej mistyce, jaką buduje oprawa wersji polskiej – nie uwzględniono w niej elementów scenografii miejskiej, tak ważnej w przypadku „Gromowładnego”.

Historia zaczyna się spektakularnie, nie dając szansy odłożyć książki. Wydarzenie, jakim jest pojawienie się na niebie olbrzymiego boskiego Ptaka, obserwujemy z perspektywy trojga bohaterów: przybywającego do miasta pielgrzyma-poszukiwacza Arjuna, młodocianego uciekiniera Jacka oraz kapitana Arlandesa, wojskowego jednej z wielu sił władających metropolią. Ta trójka będzie towarzyszyła nam do samego końca książki, przy czym Ajrunowi poświęcono najwięcej miejsca, a Arlandesowi najmniej. Jest to logiczne posunięcie – poznajemy Ararat równolegle z nowoprzybyłym, podzielając jego świeżą perspektywę. Czym jest Ararat?

Miasto. To ono właśnie jawi się jako siła określająca cały świat, a może światy przedstawione w „Gromowładnym”. Ku jego masywowi (niech o wielkości skali świadczy cytat: „a więc ludzie mieszkają także poza granicami Ararat. Już zaczynałem w to wątpić”1)) ciążą nawet bogowie, których istnienie można zweryfikować empirycznie (olbrzymi ptak, słup ognia, zjawisko świetlne czy akustyczne), choć nie ma tu nic z przyziemności. Trudno pojąć czy uchwycić istotę miasta bogów – jedni próbują robić to przy pomocy religii, inni wykorzystują modele naukowe, jeszcze innych interesują bardziej materialne korzyści tych zjawisk. Przekłada się to na wielką ilość konfliktów – sama metropolia nie posiada niczego, co mogłoby pretendować do miana centrum (nie wiadomo nawet czy jest nim tajemnicza góra Ar) – czy to politycznego, czy gospodarczego, czy kulturalnego. Występuje za to mnóstwo lokalnych skupisk władzy, szereg kościołów i ośrodków postępu kulturowego. Ta poliarchia determinuje proces zmian – zarówno tych charakterystycznych dla miasta, krótkookresowych, jak i długofalową przemianę Ararat wraz z fabułą. Atmosferę i realia miasta ulokowałbym gdzieś na przełomie naszego XVIII-XIX wieku, choć nie jest to dokładne wrażenie – aglomeracja jawi się jako twór niezwykle eklektyczny. Mimo klimatu wielkiej rewolucji, jest to powieść w największym stopniu anglosaska, co znajduje chociażby odbicie w nazewnictwie. Swoją drogą nie nastawiajcie się na „olśnienie bogactwem przydomków i neologizmów”, jak zapowiada tekst reklamujący książkę – występują one w umiarkowanej ilości. Faktycznie obraz Gilmana jest czymś więcej niż tylko kreacją urban fantasy; w „Gromowładnym” miejska scenografia upodmiotawia się, stając swoistym nadbóstwem – najbardziej namacalnym, a jednak w zarysie jeszcze bardziej tajemniczym niż bogowie go zamieszkujący. Monstrualność, pluralizm, dynamika – te trzy słowa najlepiej oddają charakter Ararat.

Wracając do bohaterów – trudno o bardziej różnych od siebie niż wymieniona wyżej trójka. Tyczy się to zarówno pozycji społecznej, cech osobowości, ale przede wszystkim ich charakteru literackiego – od bardzo prostej jednoznacznej roli do złożonej postaci. To kolejny powód przemawiający za nierównomiernym rozdzieleniem książkowego miejsca poszczególnym postaciom. Książka w największym stopniu opowiada o Ajrunie, ponieważ jawi się on jako figura pełna rozterek i pytań. Budzi sympatię i współczucie – trzymamy kciuki za jego misję, a jednocześnie jesteśmy podobnie jak on zagubieni wobec ogromu miasta. Ajrun jest również bohaterem najbardziej otwartym na dialog i wymianę poglądów, styka się z największa ilością postaci drugoplanowych, których tożsamości nie zawsze jest świadomy. Jack to postać przypominająca nieco mariaż Olivera Twista, Piotrusia Pana i Robin Hooda. Jego buntowniczy charakter neguje reguły miasta, przeciwstawiając im własne oczywistości. Jednocześnie jest to człowiek czynu i nadrabia po Ajrunie zaległości w szybkich, filmowych partiach książki. Z kolei kapitan Arlandes pojawia się momentami – to bardzo prosta, niemal szkicowa, cierpiętnicza kreacja, więc i ja jej dużo miejsca w recenzji nie poświęcę. Gdyby trzymać się analogii do Piotrusia Pana, byłby on swoistym tragicznym odbiciem kapitana Hooka.

Osobne słowa należą się szwarccharakterom i będzie to krytyczne słowo. W książce zło ma dwa oblicza, uosabiane przez dwie niezależne kreacje. Obu poświęcono zdecydowanie za mało miejsca, każdej z nieco innych powodów. Pierwsza kreacja reprezentuje potworność cierpiącą, prymitywną i destruktywnie ekspansywną – zabrakło przekonującego uzasadnienia tych cech. Przekonującego, to znaczy takiego, którego czytelnik doświadcza charakterem tego zła, którego ból jest w stanie poczuć, a nie lekką trywialnością. Z drugą postacią jest zupełnie inaczej – nie odczuwam tutaj jakiegoś konkretnego braku, raczej ogólny niedosyt. Świetny szwarccharakter, z gatunku tych, w których wyczuwa się autentyczne szaleństwo (a nie popularne „świrnięcie”) i zarazem pewną nonszalancje, potęgę i wiedzę pozwalające igrać z rzeczywistością (lubiliście przejścia między światami w „Kronikach Amberu”?), a także dozę nieprzewidywalności. Stephen King kiedyś stwierdził, że jego najlepszym powieściowym złym jest Randall Flagg, czarnoksiężnik i mroczny wędrowiec, występujący w szeregu jego powieści. Zgodzę się z tym i zaanonsuje, że w „Gromowładnym” spotkacie kogoś podobnego. Szkoda, że na tak krótko.

W środowisku fantastycznym jest tendencja ograniczania dyskusji nad etyką utworu do sporu między czarnobiałością a szarością. Czarnobiałość oznacza ścisłe, baśniowe rozróżnienie między dobrem a złem, szarość tymczasem utożsamia się z pewnym realizmem, którego wypadkową jest rachunek korzyści i strat. W tym kontekście „Gromowładny” jest tworem iście wielobarwnym – pochwałą własnych indywidualnych dążeń bohaterów, hołdem dla osobistych zboczeń i pasji, które nie mają nic wspólnego z jakimś obiektywnym dobrem, a jednocześnie często stają na przekór szaremu realizmowi. Akcentuje się jednocześnie pewien paradoks – ja nie jestem zdolny do zrozumienia twojej idée fixe, a ty mojej, ale przez to, że oboje jesteśmy zboczeńcami, rozumiemy swoją sytuację lepiej niż ktokolwiek inny.

Recenzja w pewnym stopniu odpowiada książce – akapit, który dedykowałem opisowi miejsca akcji jest największy, natomiast wielu aspektów powieści (np. język) nie omawiałem z względu na ich zwyczajną literacką przyzwoitość. Wydaje mi się, że Gilman został nieco przytłoczony ciężarem swojej wizji. Nie mam na myśli nawet tego, że w pewnym momencie po pokazaniu pewnej monumentalności – o której wiemy, i tej, której się domyślamy – autor bierze to wszystko nawias i jeszcze potęguje. Jest to raczej kwestia nadążania za kreowaniem w tych warunkach przekonujących działań bohaterów, co nie zawsze autorowi się udało. Szczególnie widać to na przykładzie postaci negatywnych. „Gromowładny” jest świetną powieścią fantasy łączącą z dużą elegancją wiele ogranych motywów – pewnie zwróciliście uwagę, że uczyniłem w tej recenzji wiele odniesień do innych książek. Myślę, że każdy czytelnik mając inny bagaż doświadczeń literackich, wyłapie równie dużo, o ile nie więcej swoich własnych lekturowych konotacji. Polecam „Gromowładnego” jako dobrą powieść, z ciekawymi bohaterami i jeszcze ciekawszym tłem. Fabuła, która jest klejem łączącym jedno i drugie, miejscami bywa nierówna – zrzucamy to jednak na charakter debiutu i przyznajemy nieco naciągany znaczek „polecam”.



1) „Gromowładny”, strona 154.
Ł - 2009-09-16, 22:14
:
Bernard Werber - Tanatonauci

Niebanalny jest temat książki. Nie przypominam sobie, by ktoś w ten sposób podchodził do kwestii śmierci – owszem były duchy, ich wywoływanie, wysługiwanie się nimi, astralne wycieczki, pogromcy duchów i tym podobne – ale podbój zaświatów na kształt kolonizacji? Już prędzej widziałbym tu analogie z np. "Czarnymi oceanami" Dukaja czy „Ostatnim Dniem Stworzenia” Jeschke, gdzie też wraz z odkryciem całkiem dziewiczej płaszczyzny rzeczywistości zaczyna się na niej rywalizacja różnego rodzaju skupisk władzy. To uniwersalny mechanizm (natura nie cierpi próżni), a jednak zastosowanie go wobec śmierci i zaświatów sprawiło, że książka dostała duży plus za oryginalność, jeszcze przed właściwą lekturą. Nawet przymknąłem oko na słabą, wyglądającą na piętnastominutową robotę, okładkę polskiego wydania.

Powieść (prawie 600 stron) składa się z bardzo krótkich rozdziałów poprzedzielanych fragmentami przekazów mitologicznych i teologicznych czy też cytatami z świętych bądź ezoterycznych pism – naturalnie na temat śmierci i zmarłych. Te przerywniki pozostają w bardzo luźnym związku z fabułą i można by było je pomijać, ale z drugiej strony – są krótkie, ciekawe i budują adekwatny do książkowej treści klimat. Dodatkowo prezentowane są notatki tajemniczych służb będących komentarzem do wydarzeń fabularnych. Taka konstrukcja sprawia, że trudno się gdziekolwiek „zaciąć” i książkę czyta się szybko, choćby na zasadzie „jeszcze tylko kawałeczek”.

Powieść opisuje całą historię ruchu Tanatonautycznego, zaczynając się już w momencie dzieciństwa jego pionierów. Jedne dzieci interesują się samochodami, inne komiksami – te interesują się śmiercią. Zresztą nie bez powodu, skoro jeden z nich czuje dalece posuniętą obojętność emocjonalną wobec zmarłych, a inny jest nią chorobliwe zafascynowany po samobójstwie ojca. Już w tym momencie widać, że autor ciąży w stronę bardzo prostego psychologizmu, co zresztą znajduje bardzo dokładne potwierdzenie na końcu powieści. Na kolejnych stronach, obserwujemy bohaterów jako dorosłych ludzi, którym dane jest uczestniczyć w tajnym projekcie i razem z nimi obserwujemy powstanie nowej technologii, jej wyjście na wierzch, społeczną i międzynarodową reakcję, nasilającą się rywalizację i wpływ tanatonautyki na społeczeństwo.

Tanatonauci, tanatodromy – same te nazwy prowokują zwolenników fantastycznego gadżedziarstwa. Autor zdecydował się jednak na oszczędne rozwiązanie – do samego przeniesienia do krainy śmierci wystarczy zastrzyk wprowadzający delikwenta w stan kontrolowanej śmierci klinicznej – co trudno mu mieć za złe. Za złe mam co innego. Autor twierdzi, że akcja książki rozgrywa się w połowie XXI wieku – ale trzeba mu wierzyć na słowo. To równie dobrze mogłaby być współczesność czy lata siedemdziesiąte XX wieku. Nie spotkałem się jeszcze z autorem, który wybiegając kilkadziesiąt lat w przyszłość, jednocześnie w takim stopniu ignorowałby jakiekolwiek perspektywy rozwoju cywilizacji. Według Werbera przyszłość zasadniczo niczym nie różni się od przeszłości, a miałem też wrażenie, że jego przyszłość, jest jakąś dekadę za moją teraźniejszością (sprawdziłem i istotnie – pierwsze wydanie "Tanatonautów" to 1994) – przykładowo w książce dominującym medium drugiej połowy XXI są nadal papierowe gazety.

Równie „odkrywczo” wygląda aspekt stosunków międzynarodowych czy międzykulturowych, przy czym tutaj autor wykazuje się jeszcze większą naiwnością – za szybka dynamika zmian (miałem skojarzenie z gonitwami a’la Benny Hill), wyrywkowe podejście rozpatrujące poszczególne aspekty stosunków międzynarodowych bez związku ze sobą, szerokie przemilczenia i pominięcia. Oczywiście można by założyć, że takie celowe uproszczenie – Lem w swojej „Tragedii Pralniczej”, również powiedział realizmowi mechaniki społecznej „do widzenia”, przez co paradoksalnie, w humorystycznej formie, jeszcze lepiej oddał fakt istnienia pewnych procesów. Niestety nie można tak wytłumaczyć stylu Werbera, ponieważ u niego to uproszczenie nie jest punktem wyjścia do jakichś wniosków, lecz jedynie, po prostu popycha fabułę naprzód.

Element napięcia w książce utrzymuje się zwłaszcza na początku eksplorowania krainy zmarłych. Później pryska na skutek działań autora. Co było początkowo wielką zaletą ksiązki, czyli niepewność tego, co jest za barierą śmierci czy kolejnymi barierami zostaje zburzone – jesteśmy kilka razy męczeni opisami przemierzania zaświatów w tę i powrotem. Werber z jednej strony stara się zaakcentować tajemniczość i mistyczność płaszczyzny działania tanatonautów, z drugiej strony zdarzają mu się opisy mówiące o tym, jak w umacnianiu duchowej pępowiny łączącej podróżników z ciałem pomaga technika wiązania węzłów marynarskich (sic!). To nie jedyny przykład zaświatowego kiczu – przykłady można mnożyć. Konstrukcja samej metafizyki utrzymana jest nieco w klimacie New Age (przyznanie racji wszystkim religiom oraz na dobrą sprawę ich zrównanie), niestety nie czuć tu jakiegokolwiek mistycyzmu, a wszystko przypomina trochę kawały o zaświatach z rodzaju „pod bramy nieba przychodzi kierowca autobusu a tam św. Piotr...”

Postacie są bardzo prostymi konstruktami (żeby nie powiedzieć – marionetkami), którym resztę życia całkowicie determinuje dzieciństwo, o czym napomknąłem w drugim akapicie. Na tym nieskomplikowanym tle jeszcze gorzej wyglądają zabiegi autora zmuszającego bohaterów do drastycznych zmian postaw w różnych momentach książki. Szczególnie widać to na przykładach relacji uczuciowych, która jawią się zupełnie nieprzekonującymi. Im bliżej końca, tym częściej zdarzało mi się po prostu śmiać – niektóre sceny (w zamierzeniu – dramatyczne) były tak przysłowiowo „przegięte”, tak żenujące, że aż śmieszne.

Recenzja w miniaturze oddaje zawartość książki – zaintrygowanie tematem, rozbudzenie wyobraźni, zdobycie kredytu zaufania, a dalej jedno wielkie pasmo rozczarowań. Nie jest to ani dobra fantastyka naukowa, ani mistyczna opowieść o ostatniej podróży, ani błyskotliwa satyra na ludzkie społeczeństwo. „Tanatonauci” są dziwaczną hybrydą tych trzech możliwości, kompromisem, który po prostu się nie sprawdza. Nie żałuję jednak, że poświęciłem czas na lekturę powieści Werbera, ponieważ czytało się ją przez cały czas bez przestojów i znudzenia. Nie jestem tylko pewien, czy w tym momencie nie przeważyła we mnie radość krytycyzmu, który cieszy się widząc powieściowe felery rosnące w tempie wykładniczym. I nie żałuję również dlatego, że odtąd będzie to jeden z moich sztandarowych przykładów na to, jak bardzo temat może przerosnąć autora i zaowocować niezamierzoną autoparodią.
Beata - 2009-09-29, 18:39
:
Jeffrey Thomas - Listy z Hadesu. Punktown

Najnowsza pozycja z Uczty Wyobraźni prezentuje polskiemu czytelnikowi próbki twórczości Jeffreya Thomasa, amerykańskiego autora, twórcy wielu opowieści z uniwersum Hadesu i Punktown. Próbki znakomite, napisane obrazowym, a jednocześnie skondensowanym językiem, dzięki któremu proza Thomasa porusza, oddziałuje na wyobraźnię i emocje czytelnika. Stosunkowo prosta konstrukcja fabularna poszczególnych utworów ma jedynie pełnić rolę szkieletu, w oparciu o który autor przedstawia ludzkie reakcje i zachowania w sytuacjach ekstremalnych. W tych historiach jest wszystko: etyka, psychologia, socjologia, elementy teologii, filozofia... podane w całkowicie pozbawiony dydaktyzmu i prowokujący do zastanowienia sposób. Choć nie ma co ukrywać – obraz ontologicznych korzeni Hadesu jest prowokacją, odbiciem w krzywym zwierciadle, sennym wykoślawieniem.

Pierwszy utwór: „Listy z Hadesu” przedstawia autorską wizję piekła, wizję przerażającą, bo z jednej strony jest to piekło zmechanizowane, odczłowieczone, trochę takie new-weirdowe pod względem scenograficznym (miasta pełne fabryk, kłębów dymu i wszechobecnego pyłu), a z drugiej – wizję w pewien sposób oswojoną, bo niektóre aspekty codziennego życia w piekle są bliźniaczo podobne do znanych z ziemskiego padołu, jak choćby konieczność zarabiania pieniędzy. Dante w „Boskiej Komedii” przedstawił obraz piekła ze zindywidualizowanymi karami; zależnie od popełnionych za życia grzechów potępione dusze były przydzielane do poszczególnych kręgów piekielnych, natomiast w „Listach z Hadesu” wszyscy – bez względu na rodzaj popełnionych za życia grzechów – cierpią jednakowo, a kary dodatkowe wymierzane są całkowicie losowo. Wprawdzie nieochrzczeni i innowiercy, a także ci, którzy z racji zbyt wczesnego urodzenia nigdy nie mieli szansy przyjąć wiary, nie podlegają niektórym mękom, ale i tak są skazani na pobyt w piekle. Potępieńcy Dantego wiedzą z góry, co ich czeka, zaś dla grzeszników Thomasa niepewność jutra jest najstraszniejszą karą, a przestroga „nie znasz dnia ani godziny” nabiera charakteru piekielnego leitmotivu. Nieśmiertelne dusze potępione, przyobleczone w eteryczne ciało, obdarzone zdolnością regeneracji utraconych kończyn (która jest bardziej bolesna niż ich utrata), nie muszą jeść ani pić, ale odczuwają nieustannie głód i pragnienie.

Wizja autora jest kompletna i sugestywna – piekło ma stosowne (czyli takie, jakich czytelnik się podświadomie spodziewa) kolory i zapachy, ale jednocześnie charakteryzuje się pozornie niezrozumiałą logikę funkcjonowania (jedna z potępionych ukradła i zjadła jabłko; została ukarana za łakomstwo, a nie za kradzież), a przy tym jest szalenie intertekstualne. W zasadzie autor na tym bazuje – całkiem świadomie wchodzi w grę z czytelnikiem, podsuwając mu coraz to nowe obrazy, wywołuje najróżniejsze skojarzenia, czasem wielopoziomowe i wieloznaczne, począwszy od samej procedury przyjęcia do piekła, która – jako żywo – przywodzi na myśl hitlerowskie obozy zagłady. Obok takich właśnie zupełnie poważnych skojarzeń, czytelnik natrafia na sceny, które świadczą o wręcz perfidnym poczuciu humoru autora: analizując przytoczony powyżej przykład, kobietę-złodziejkę można uznać za alegorię Ewy, ukaraną za egoistyczne spożycie owocu (powinna zaoferować jabłko Adamowi, skoro sama je zjadła, kara jest zasadna). Przewrotność wizji autora przejawia się również w charakterystyce aniołów, które wpadają od czasu do czasu do piekła na łupieżcze rajdy, jeżdżąc na harleyach, a w kaburach mają broń palną – czyż pierwsze skojarzenia nie prowadzą w stronę najsłynniejszego amerykańskiego gangu motocyklowego? Białe szpiczaste czapki z otworami na oczy, stanowiące ubiór niektórych aniołów to przecież znak rozpoznawczy członków Ku-Klux-Klanu. Takich drobiazgów, szczegółów zachęcających do refleksji jest w opowieści Jeffreya Thomasa mnóstwo.

Choć w utworze wiele psychologii, socjologii i rozważań filozoficznych, to tak naprawdę głównym tematem dociekań autora są ludzie i ich postawy wobec otaczających ich warunków zewnętrznych. Jedni są współczujący, wyrozumiali („tu, w piekle, pozostaje nam tylko jedna swoboda: bycia dla siebie dobrymi” – s. 46), inni – stają po stronie nadzorujących demonów (piekielna odmiana syndromu sztokholmskiego?). Wprawdzie niebo nie stanowi głównego przedmiotu autorskich rozważań, ale na podstawie przedstawionych informacji w głowie czytelnika rodzi się pytanie, czy naprawdę chciałby tam trafić i przez wieczność przebywać w towarzystwie aniołów – pełnych pogardy gangsterów na harleyach. Najlepszym podsumowaniem dla tego utworu jest moim zdaniem cytat (s.13): „Chyba to Sartre powiedział, że piekło to inni. I odwrotnie, T.S. Elliot oznajmił, że piekło to każdy z nas. Obaj mieli rację.”.

Druga, nieco obszerniejsza, pod względem objętości, część książki, to osiemnaście opowiadań z uniwersum Punktown – miasta-molocha wyrosłego na planecie Oaza, miasta zamieszkanego przez ludzi i przedstawicieli obcych cywilizacji, a także mutanty, klony i obdarzone świadomością roboty, miasta będącego istnym tyglem kulturowym. I jak zwykle w utworach opowiadających o kontaktach z obcymi, głównym i rzeczywistym tematem są rozważania na temat natury człowieka, postawionego w niecodziennej czy ekstremalnej sytuacji.

Poszczególne opowiadania są krótkie: kilku lub kilkunastostronicowe, całkowicie odrębne fabularnie. Czasem gdzieś w tle pojawia się epizodycznie bohater wcześniejszego utworu, na przykład jako przechodzień. Zabieg ten nie ma wprawdzie znaczenia stricte fabularnego, jednak sprawia, że pewne dzielnice czy portretowane środowiska mieszkańców wydają się czytelnikowi bliższe, bardziej znajome, a wizerunek miasta stanowi funkcjonalną całość. Na ulicach Punktown można spotkać badaczy („Zardzewiałe bramy raju”) i artystów („Duchy w deszczu”, „Sztuka kochania”), najemników („Nom de Guerre”) i miłośników literatury („Światło bez końca”), związkowców („Związkowy pies”, „Ofiara”) i zblazowane nastolatki („Siostry niemiłosierdzia”), osoby cierpiące na nieuleczalne choroby („Różowe pigułki”) i nieszczęśników niemogących poradzić sobie z rodzinną tragedią („Twarz”). W tym mieście może zdarzyć się wszystko – można nawet doświadczyć mobbingu („Drukarz”) lub miłosierdzia („Drogocenny metal”) ze strony robota lub przeanalizować wspomnienia mordercy („Sekcja duszy”). Rozwój nauki umożliwia usunięcie niechcianych wspomnień („Sezon na skóry”) lub – gdy względy zawodowe tego wymagają – korzystanie z czipa pamięci ejdetycznej („Biblioteka smutków”). Przyznaję, że nie jestem w stanie wskazać na najlepsze opowiadanie – każde z nich zawiera jakiś element konstrukcyjny lub szczegół fabularny, który zrobił na mnie wrażenie: w „Drukarzu” był to przewrotny humor, w „Sezonie na skóry” – rosnąca obsesja bohaterki, podczas lektury „Duchów w deszczu” zastanawiałam się nad etyką w sztuce, a gdy czytałam „Bibliotekę smutków” uderzająca okazała się futurystyczna wizja domu opieki nad osobami starszymi.

Miłośnikom historii o szybkiej, skomplikowanej akcji zwieńczonej spektakularnym finałem należy się ostrzeżenie – w opowiadaniach Jeffreya Thomasa jej nie znajdą. Autor skupia się na emocjach, wewnętrznych przeżyciach bohaterów, analizuje powody najróżniejszych ludzkich zachowań, w zasadzie można powiedzieć, że większość akcji tych utworów rozgrywa się w głowach powieściowych postaci. Pozostałym, a w szczególności tym czytelnikom, którzy lubią zabawy słowem, szczerze polecam, bowiem Thomas nie stroni od neologizmów czy też nadaje znanym słowom zupełnie nowe znaczenia.
Ł - 2009-10-04, 20:49
:
Wszystkie Imiona - Jose Saramago

Po powieść tę sięgnąłem, jak pewnie większość polskich czytelników, wiedząc o literackiej nagrodzie Nobla dla José Saramago i pewnie również przez wzgląd na tę rekomendację. Dla jednych jest ona pewnikiem, że wyróżniona książka na pewno trafi w ich gusta, dla innych kolejnym potwierdzeniem tezy na tendencyjność wyroków Komitetu Noblowskiego. Trudno przez ten pryzmat oceniać akurat „Wszystkie imiona”, opublikowane dwa lata po przyznaniu nagrody, ale nie można od tego abstrahować – bo poprzeczka wymagań zawieszona dla noblisty jest szczególnie wysoko. Dlatego korzystając z aktualnej fali wydawniczej dzieł tego autora, zaklepałem sobie w redakcji „cokolwiek Saramago” do recenzji i los chciał, że dostałem „Wszystkie imiona”. Już po skończeniu lektury widzę zabawną analogie z treścią książki, gdzie również w ręce bohatera przypadkowo dostaje się skrawek informacji o obcej mu osobie, co staje się motywacją dla irracjonalnej odysei odszukania jej...

Książka rozpoczyna się od opisu Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego. To niezwykłe miejsce przechowywania informacji o żywych i zmarłych stanowi oś, wokół której obracać się będzie opowiadana historia. Z jednej strony gmach jest siedliskiem kafkowskiej biurokracji, ale Saramago nie ogranicza się tylko do roli naśladowcy i pokazuje drugą, bardziej ezoteryczną stronę gmachu – jako labiryntu, świątyni w której ważą się losy śmiertelników. Doceniam wkład pracy, jaką autor poświęcił na stworzenie klimatu tego miejsca. Zwłaszcza że w czasie podróży głównego bohatera poznajemy jeszcze Cmentarz – bliźniaczą instytucję-archiwum (też symboliczną). Dodam jeszcze, że akcja nie dzieje w żadnym konkretnym mieście czy państwie, choć tu i ówdzie daje o sobie znać iberyjskość wyobraźni autora.

Na kartach „Wszystkich imion” jedyne imię jakie pada to José – reszta postaci swoje miano czerpie najczęściej z pełnionej funkcji. Główny bohater to szeregowy pracownik Archiwum. Pan José jest absolutnym tytanem przeciętności. Mający 52 lata na karku, z powszechnym imieniem, bez żadnych życiowych osiągnięć, bez dorobku, który byłby źródłem satysfakcji. Jedynym i dziwnym hobby kancelisty jest zbieranie informacji o sławnych ludziach w postaci wycinków prasowych. Reprezentuje on w pewien sposób ten rodzaj podstarzałych osób, które z nadmiaru czasu i deficytu bliskich zaczynają dziwaczeć. Z kolei obsesyjny strach Joségo przed „co ludzie pomyślą” przypomina nieco kreację z „Chimerycznego lokatora” Rolanda Topora.

Realistyczne tło i postacie funkcjonują jednak na zasadach absurdu, przesady, snu. Kluczem do interpretacji jest oczywiście metafora, chociaż realistyczne wątki samotnej egzystencji Joségo czy smutnych losów poznawanej przez niego kobiety (oraz jej rodziny) również dają do myślenia, to jednak na zasadzie dodatku do głównego dania. Książka traktuje o przeznaczeniu, przypadkowości, pamięci, szacunku w kontekście coraz bardziej wyobcowanych ludzi. Dialogi zapisywane są formie zdań wielokrotnie złożonych; po małym wywiadzie dowiedziałem się, że to cecha charakterystyczna prozy Saramago. Sprawia to, że czasem nie idzie odróżnić dialogu wewnętrznego bohatera, czy jego wyobrażeń, od rzeczywistych zdarzeń. Co wraz z całą gamą innych zabiegów narracyjnych tworzy, wzmacnia świetny książkowy klimat. Widać tu wprawną, konsekwentną rękę i wieloletnie doświadczenie pisarza.

„Wszystkie imiona” zostały wydane w klasycznym, eleganckim stylu, z hebanową obwolutą okraszoną adekwatną do książkowego klimatu ilustracją. Jest to estetyczna, melancholijna, niedługa powieść. Nie wstrząsnęła mną, ale i nie taki był chyba jej cel. Z pewnością za jedną z jej zalet trzeba wziąć niezwykle dokładne przemyślenie całości, tak że mimo pozornego urwania się fabuły, wszystko zazębia się we właściwym miejscu. Zwłaszcza że autor subtelnie acz wyraźnie wskazuje, gdzie szukać. Jest to z pewnością literatura wymagająca, ale bez przesadnego zamotania, które klasyfikowałoby powieść Saramago jako pozycję tylko dla orłów. Wystarczy podejść do niej z odrobioną cierpliwości. Książki nie należy pochłaniać; pęd do mety może skończyć się rozczarowaniem na ostatniej stronie. Z drugiej strony mimo prób wychodzenia poza prostą rekonstrukcję, trudno znaleźć w „Wszystkich imionach” coś, co można by uznać za szczególny wkład do dorobku literatury światowej. A przecież tego można wymagać od noblisty, prawda? Mamy tu raczej sprawdzone rozwiązania połączone z dużą wprawą, elegancją. Polecam każdemu, kto miałby ochotę jeden wieczór poświęcić na smętne dumanie nad egzystencją człowieka nowoczesnego.
___
1) „To może być świetne wyjaśnienie, Ależ to tylko metafora, Metafora zawsze jest i była najlepszym sposobem wyjaśnienie istoty rzeczy”, „Wszystkie imiona”, strona 265
Beata - 2009-10-09, 21:20
:
Za garść czerwońców - Robert Foryś

W każdej epoce władca, który marzył choćby o kilkuletniej „karierze” na tym stanowisku, musiał posiadać własny wywiad i policję. I jeszcze parę rzeczy, ale o te chwilowo mniejsza. Opowieści o zakulisowych machinacjach władców, ujawnianie tajemnic policyjnego i wywiadowczego warsztatu, historie wzbogacone o stosowną dawkę tajemnic nie z tego świata i okraszone garścią anegdot o miłosnych sukcesach głównego bohatera znajdują słuchaczy/czytelników zawsze i wszędzie. Nic dziwnego zatem, że postać bohatera książki „Za garść czerwońców” – detektywa, tajnego agenta, mistrza sztuk walki, znawcy zjawisk nadprzyrodzonych, miłośnika nauki i konesera kawy w jednej osobie – imć Joachima Hirsza, instygatora królewskiego, może się podobać. Sympatię czytelników może wzmagać dodatkowo fakt, że Hirsz nie jest superbohaterem – przeciwnie, od czasu do czasu obrywa cięgi, jego zasady moralne nie są niewzruszone, a podatność na wdzięki niewieście nierzadko wpędza go w całkiem nadprogramowe tarapaty.

„Za garść czerwońców” Roberta Forysia zawiera trzy niezależne opowieści o przygodach Hirsza, których akcja umiejscowiona jest w czasach Władysława IV Wazy. Realia historyczne epoki oddane są znakomicie – i dotyczy to nie tylko prezentacji postaci historycznych czy też opisów charakterystycznych dla ówczesnej Warszawy obiektów i pomników. Autorowi udało się odtworzyć klimat XVII-wiecznej Polski, mentalność jej mieszkańców, pokazać zachowania zwykłych ludzi tworzących tło opowieści, nawet postaci całkowicie epizodycznych. Nie musiał podpierać się udziałem bohatera w ważnych i ogólnie znanych wydarzeniach historycznych, by w ten sposób przekonać czytelnika o powieściowych realiach – z łatwością bowiem zbudował bardzo sugestywny nastój przy użyciu szczegółów. Dzięki profesji Hirsza czytelnik ma okazję odwiedzić nie tylko gabinet sekretarza koronnego, ale także miejskie slumsy i spelunki, dwory szlacheckie czy kupieckie faktorie.

Niestety, na tym walory książki się kończą. Fabuła poszczególnych opowiadań – choć kompozycyjnie bez zastrzeżeń – nie jest zaskakująca, a żaden z elementów narracji nie sprawia, że czytelnik w napięciu oczekuje na rozwiązanie zagadki. Pod tym względem książka jest przeciętna. Ostateczną ocenę książki dodatkowo pogarsza język opowieści: prosty i niezmienny, niedostosowany do tempa wydarzeń, a momentami nie wolny od niezręczności, które wywierają efekt zupełnie przez autora niezamierzony: niweczą mozolnie budowany nastrój i – co znacznie gorsze – mogą budzić śmiech. Tak, jak w scenie zamykającej opowiadanie „Noc łowców”, w której demon Ishu walczy o przeżycie. Jego cielesna powłoka umiera, a Ishu nie przetrwa, jeśli nie zdoła wrócić do Czeluści. Zatem walczy, stara się pokonać ogarniającą go słabość, zmusza śmiertelnie ranne ciało nosiciela do ostatecznego wysiłku, by dotrzeć do wrót. Cała scena jest pełna dramatyzmu i napięcia aż do momentu, gdy okazuje się, że Ishu... był „pochłonięty rozmyślaniami”. No cóż...

Debiut Roberta Forysia budzi we mnie mieszane uczucia. Na wysoką ocenę zasługuje pomysł, kreacja bohatera i przedstawienie realiów epoki. Niestety, samo wykonanie pozostawia sporo do życzenia – styl autora nie porywa, a potknięcia językowe irytują. W sumie książka sprawia wrażenie niedopracowanej. Szkoda.
Ł - 2009-10-12, 20:59
:
Dennis Lehane - Miasto Niepokoju

Lata po I wojnie światowej, zwane często czerwonymi latami, to we wszystkich zaangażowanych w konflikt państwach lata poważnych niepokojów społecznych. Do głosu dochodzą masowe ruchy społeczne, ale również sekciarskie ugrupowania z często utopistycznymi programami. Początkowo wszystko zaczyna się od strajków czy zamieszek, z czasem przybierając na sile. Można je stłumić... ale co wtedy, kiedy zastrajkują również ci, którzy zamieszki tłumią? W taki właśnie sposób, zaczynały się wszystkie wielkie historyczne ruchawki i o tym właśnie opowiada „Miasto niepokoju”, prezentując na tym tle krzyżujące się losy Aidena Coughlina, policjanta z szanowanej bostońskiej rodziny oraz Luthera Laurence’a, czarnoskórego zbiega znajdującego w Bostonie schronienie przed zemstą.

Na początku książki, jak w sztuce teatralnej, widnieje spis bohaterów wraz z skrótowym opisem. Lehane niemal każdą z nich wykreował na pełnokrwistą postać – czasem dając się postaci rozwijać przez całą książkę (np. postać ojca głównego bohatera, kapitana Thomasa Coughlina), a czasem już w pierwszej scenie kreśląc bardzo sugestywnie jej charakter (tutaj przychodzi mi na myśl genialna, choć króciutka gangsterska rola Diakona Skindera). Mniej rewelacyjnie ma się sprawa z postaciami historycznymi (James J. Storrow, John Edgar Hoover, Alvin Cooldige); można odczuć, że autor zachowuje się ostrożnie i wstrzemięźliwie, jeśli chodzi o ich ukazywanie na kartach książki. Sceny z nimi są jednak małymi elementami całości. Powyższa krytyka nie dotyczy kreacji Babe Rutha, legendarnego bejsbolisty, który jest w swojej literackiej istocie równie złożony jak postacie fikcyjne.

Wszystkie książkowe charaktery tworzą skomplikowaną sieć powiązań i zależności – taki porucznik Eddie McKenna z swoim janusowym obliczem, jest ciężki do rozgryzienia, dopóki nie przyjrzymy mu się oczyma różnych postaci, by zyskać pełen obraz. Wszystkie te relacje zostają wystawione na próbę ciężkich czasów, które każdy stara się przetrwać, kierując się swoim osobistym kompasem moralnym. Tu właśnie najlepiej widać znamiona noir cechujące prozę Lehane’a – w decyzjach postaci znajdującej się w niejednoznacznym, szarym świecie. Również dialogi i przemyślenia bohaterów owocują miejscami prawdziwe mocnymi sentencjami. „Miasto niepokoju” to zagłębie dobrych cytatów – autor często je podkreśla kończąc na nich scenę. Czasami tylko nieco zbyt puszysta intelektualnie myśl średnio pasuje do tej sceny czy tego bohatera, ale na tym przyłapałem książkę nie więcej niż dwa razy. Początkowo kompozycja utworu jest harmonijna – najpierw mamy rozdział o Dannym, później o Lutherze, znów o Dannym itd., czasem trafi się rozdział, którego bohaterem jest Babe. Później się to zmienia – wątki zazębiają się, coraz więcej postaci wchodzi w interakcję i zabiera głos, czasem tylko na jeden podrozdział. Taka struktura jest nieprzypadkowa – rewelacyjnie, choć subtelnie oddaje ona pewne zaburzenia ładu, tytułowy niepokój.

Zacząłem recenzję od nakreślenia zarysu miejsca i czasu akcji i powrócę do tego wątku – to niewiarygodne, ale książka, wbrew wiedzy historycznej, potrafi utrzymać w niepewności, czy strajki, rozruchy i zamieszki nie zaowocują czymś więcej. Klimat „czerwonej gorączki” udziela się w czasie lektury, podobnie jak specyfika młodego kraju, jakim są Stany Zjednoczone. Irlandczycy występują tu już w roli „białych” broniących amerykańskiego stylu życia przed imigrantami z terenów Imperium Rosyjskiego czy Włoch – to wiarygodne przedstawienie relacji między kolejnymi falami imigrantów, oraz całości implikacji, które do dziś wpływają na różnice między nowym a starym światem (np. inne położenie amerykańskich związków zawodowych). Autor przedstawia złożoność relacji między wielokulturowym społeczeństwem, światem biznesu, a polityką lokalną i tą szerszego szczebla – i poczytuję to za wielką zaletę książki. Z drugiej strony, z perspektywy europejczyka, nieznającego amerykańskich realiów od tej strony, który w dodatku średnio interesuje się teorią i praktyką organizacji władz publicznych w ogóle, może wyglądać to nieco enigmatycznie i zagmatwanie; Lehane nie traci kartek na tłumaczenie podstaw i widać, że w pierwszej kolejności pisze dla amerykańskiego czytelnika.

Jest to moja pierwsza (ale wiem teraz, że na pewno nie ostatnia) książka Dennisa Lehane’a. Wobec tego trudno jest mi szukać porównania do reszty jego twórczości, ale dostałem cynk, że „Miasto niepokoju” nieco odbiega od wcześniejszych dokonań autora, nie tyle pod względem jakości, co przez inne ujęcie tematu. Z pewnością szerokość tej perspektywy, to jest strukturalne, społeczne podejście i silny wątek obyczajowy nie pozwalają nazwać „Miasta niepokoju” powieścią noir, co mogłaby sugerować nomen omen klimatyczna okładka oraz łatka, na jaką trafiłem szukając informacji o autorze. Nie skreśla to jednak „Miasta niepokoju” w żaden sposób – to kawał świetnej literatury, który z pewnością można polecić nie tylko maniakom wcześniejszej twórczości autora (skoro na mnie podziałała) czy fanom epoki. Polecam.
Beata - 2009-10-14, 20:10
:
Siergiej Łukjanienko - Fałszywe lustra

Od wydarzeń opisanych w „Labiryncie odbić” minęły dwa lata. Wszystko się zmieniło. Przede wszystkim zmieniła się sama Głębia – nurkowie przestali być potrzebni. Teraz timer jest wbudowany w oprogramowanie kasku każdego użytkownika i nie zachodzi niebezpieczeństwo przedłużenia ponad miarę pobytu w Głębi, a co za tym idzie – wyeliminowano sytuacje, które wymagały kiedyś interwencji nurków. Może tak jest lepiej, bo wydaje się, że nurkowie stracili swoje szczególne uzdolnienia – już nie dostrzegają luk w programach, dziur w systemach zabezpieczeń. Stali się reliktem przeszłości, mitem, sieciową legendą. I przedmiotem badań naukowców, którzy wprawdzie nigdy nie zanurzyli się w Głębi i nie dysponują własnymi doświadczeniami, ale i tak wiedzą lepiej. Wszak „Istnienie przedmiotu badań nie jest istotne! Badania są cenne same w sobie!” (s. 47).

Leonid, główny bohater powieści i najsłynniejszy kiedyś nurek, wegetuje. Wprawdzie regularnie odwiedza Głębię, ale po zanurzeniach pełnych przygód i wyzwań zmuszających do maksymalnego wysiłku, pozostały jedynie wspomnienia. I regularnie powracający senny koszmar. A jednak Leonid nie potrafi całkowicie porzucić alternatywnego świata, zadowala się najmarniejszą namiastką, pretekstem – zatrudnia się jako tragarz wirtualnych fortepianów. Odsunięty na margines, kompletnie niepotrzebny w Głębi, ugina się pod ciężarem ogłupiającej rutyny, a w realu coraz bardziej zamyka się w sobie, odsuwa się od żony i znajomych. Wszak żaden nałogowiec sam z siebie nie przyzna, że ma problem... Znakomite studium psychologiczne człowieka uzależnionego.

Samo zawiązanie akcji nie jest zaskakujące – ot, któregoś dnia Leonid dowiaduje się, że trwają prace nad kolejną generacją zabezpieczeń antyhakerskich, nazwanych bronią trzeciej generacji. Broń ta ma nie tylko chronić przed włamaniem i kradzieżą pliku, zidentyfikować i unieszkodliwić komputer z którego dokonano nieuprawnionego połączenia, ale również doprowadzić do śmierci hakera w realu. W przypadku jej upowszechnienia, Głębia przestanie być azylem, alternatywą dla nierzadko smętnej lub nieprzyjaznej rzeczywistości, a stanie się jedynie gorszą kopią realnego świata, zawierającą jego wszystkie wady i niewiele zalet. Magia Głębi przeminie ostatecznie i bezpowrotnie. Jako się rzekło, sam początek fabularnie wykorzystuje znany schemat – przegrany bohater staje wobec problemu, którzy go przerasta. I tenże bohater, mimo że nie ma szans, rozpoczyna zmagania w imię... no właśnie, w imię czego? W imię zasad, z powodu sentymentu do przeszłości, w obronie innych użytkowników? Po części pewnie z każdego z tych powodów, a i może ze względu na niemożność oparcia się wyzwaniu czy samolubną chęć powrotu za wszelką cenę do gry.

I tu zaczyna się właściwa zabawa – autor umiejętnie wykorzystuje i splata ze sobą charakterystykę Internetu, opisy gier, wykorzystuje zasady kryptologii, wszystko podlewa sosem psychologiczno-socjologicznym i w ten sposób powstaje prawdziwa uczta czytelnicza – lekka w odbiorze narracja, utrzymana w tempie akcja, logicznie skonstruowana zagadka, niesprzeczne z logiką działania algorytmów rozwiązanie, a przede wszystkim – znakomicie nakreślone sylwetki bohaterów – postaci bardzo wyrazistych, prawdopodobnych charakterologicznie i – mimo posiadanych wad – łatwo dających się polubić. Zwieńczeniem całości jest jedno eleganckie rozwiązanie, przemyślane i dopracowane pod względem logicznym i psychologicznym, które kompozycyjnie zamyka wszystkie wątki.

Podsumowując, kontynuacja „Labiryntu odbić” bawi doskonale, a miejscami nawet bardziej niż pierwsza część. Poza wymienionymi wyżej zaletami, dodatkowego smaku powieści dodaje zupełnie nowa, nieoczekiwana interpretacja zakończenia pierwszego tomu oraz zjadliwe, a czasem gorzkie poczucie humoru autora, widoczne szczególnie w komentarzach pod adresem naukowców czy w scenach punktujących różnice kulturowe między amerykańskim i rosyjskim postrzeganiem rzeczywistości. A na koniec walor dla mnie najważniejszy – „Fałszywe lustra” to nie tylko gładkie przeniesienie czarnego kryminału w sieciową scenografię czy czysty cyberpunk (ach, te manowce klasyfikacji!), ta książka naprawdę jest „o czymś”. I nie chodzi tu nawet o kuszenie czytelnika przyjęciem roli Kreatora – obdarzenie każdego, nieistniejącą jeszcze realnie, ale bardzo uwodzicielską możliwością skopiowania własnej osobowości do sieci (ach, któż by nie chciał sam siebie uwiecznić dla potomności, choćby wirtualnie?), daleko bardziej interesujące wydają mi się rozważania na temat wierności odwzorowania (wszak wielu z nas na potrzeby sieci przynajmniej lekko retuszuje rzeczywistość) i kierunku, w jakim będzie postępował ewentualny rozwój własnej net-kopii po naciśnięciu klawisza Enter. Jakkolwiek obrazoburczo by to nie zabrzmiało, ciekawi mnie na przykład czy wirtualne osobowości będą wyznawać sieciowy rodzaj deizmu? Książkę prowokującą do rozważań na takim poziomie (choćby dylematy stawiane przede mną jawiły się nierozwiązywalnymi), z czystym sumieniem mogę nazwać science fiction z prawdziwego zdarzenia.
Beata - 2009-10-17, 21:00
:
Kamil Gruca - Panowie z Pitchfork

Im bardziej zagłębiam się w historię średniowiecza, z tym większą fascynacją spoglądam na tę epokę – najdłuższą, a przez to najobfitszą w wydarzenia i jednocześnie najbarwniejszą. Średniowiecze to czas kontrastów: z jednej strony okrucieństwo wojen i najazdów, powszechna bieda i głód, koszmar religijnych krucjat i Inkwizycji czy groza epidemii dżumy, lecz z drugiej – eposy rycerskie i urok życia dworskiego, piękno gotyckich katedr i maestria witrażownictwa, obfitość dzieł sztuki, upowszechnienie szkolnictwa, rozwój bankowości… można by jeszcze długo wymieniać. Książka Kamila Grucy pt. „Panowie z Pitchfork” odsłania przed czytelnikiem kontrasty, prezentuje bardzo szeroką panoramę epoki.

Akcja powieści jest osadzona w realiach XV-wiecznych, z bitwą pod Azincourt jako punktem kulminacyjnym. W znakomicie przedstawionych realiach, trzeba dodać. Realiach nie tylko wojskowych czy politycznych, ale przede wszystkim obyczajowych, prezentujących ówczesny styl życia. W powieści aż roi się od informacji na temat codziennych zwyczajów nie tylko rycerzy, ale przedstawicieli stanów niższych: trubadurów czy przemytników soli. Nie brakuje także rozważań filozoficznych, przykładów zastosowania dialektyki w erystyce, tekstów pieśni miłosnych, a nawet tyrady pustelnika – wszystkie te elementy znakomicie malują przed czytelnikiem klimat epoki.

Fabuła opowieści to splot trzech głównych wątków: awanturniczo-szpiegowskiego, militarnego oraz obyczajowo-miłosnego, choć akurat wątek stricte batalistyczny nie jest zaprezentowany z takim rozmachem, jak w „Pieśni łuków. Azincourt” Bernarda Cornwella, przedstawiającej taktyczne poczynania całych armii pod pretekstem opowieści o losach jednego z żołnierzy. W książce Kamila Grucy akcenty są rozłożone inaczej – wątek wojskowy jest, owszem, ważny, ale nie najważniejszy, ma charakter bardziej kameralny i ogranicza się jedynie do starć i potyczek, w których bezpośrednio biorą udział bohaterowie. Co absolutnie nie oznacza, że działania wojskowe potraktowane są po macoszemu – wcale nie, takie ujęcie wątku wynika z zadań zleconych bohaterom, zadań o charakterze raczej, hmm… dyplomatycznym.

A jeśli już o porównywaniu tych dwóch pozycji mowa (wszak akcja obu powieści rozgrywa się w tym samym czasie i miejscu), to dzięki uwagom nadesłanym przez pewnego miłośnika historii noszącego na kurcie westfalskiej barwy Henryka V, mogę stwierdzić, że pod względem opisów szczegółów uzbrojenia, książka Kamila Grucy prezentuje się daleko lepiej niż utwór Cornwella – nie dostrzegłam w niej błędów w rodzaju tych, wytkniętych „Pieśni łuków”. Mało tego, dla takich, jak ja laików w dziedzinie historycznych środków wojskowej perswazji, dużą pomocą jest słowniczek i poglądowy rysunek średniowiecznej zbroi płytowej zamieszczony na końcu „Panów z Pitchfork”.

Bohaterowie opowieści Kamila Grucy są naprawdę interesujący… przede wszystkim zróżnicowani: baron Artur Neville jest bywalcem turniejów, zainteresowanym zdobywaniem sławy rycerskiej i – można powiedzieć – uodpornionym na wiedzę innego rodzaju, nad jego wujem, Ralfem Neville ciąży widmo bankructwa, które oddalić mogą jedynie zyski z udziału w wyprawie wojennej, zaś Robert, syn Ralfa, kompletnie niezainteresowany wojaczką, marzy o kontynuacji studiów filozoficznych na uniwersytecie w Cambridge. Taki dobór postaci otwiera możliwości ubarwienia powieści i autor skrzętnie to wykorzystuje – dialogi są dowcipne, a i humor sytuacyjny pojawia się wcale nierzadko. Tym bardziej, że wśród bohaterek kobiecych, które dla fabuły powieści są nie mniej ważne, nie brakuje indywidualności: panie z rodziny Rambures mają bardzo zdecydowane, choć kompletnie różne, charaktery.

Autorowi „Panów z Pitchfork” udało się zachować równowagę między szybką akcją i prezentacją szczegółów historycznych epoki (a tych jest wcale niemało) oraz proporcje pomiędzy poszczególnymi wątkami. Ani przez moment nie odniosłam wrażenia, że powieść jest „przegadana” lub że jeden wątek przytłacza pozostałe. Dzięki bardzo charakterystycznym (aż do granic przerysowania) postaciom nie ma mowy o nudzie, bo w chwilach, gdy akcja zwalnia, a bohaterowie jadą i jadą, pełne sarkastycznego humoru dialogi skutecznie zabawiają czytelnika. A ponieważ sieciowa wieść niesie, że to jeszcze nie koniec tej historii, oczekuję na wydanie kontynuacji – z przyjemnością powrócę do powieściowego świata, by poznać dalsze losy bohaterów.
MrSpellu - 2009-10-17, 21:05
:
Feliks W. Kres, Grombelardzka legenda

Wstyd przyznać, ale jest to mój pierwszy kontakt z prozą Feliksa W. Kresa, dlatego, siłą rzeczy, moja recenzja nie będzie nawiązywać do poprzednich oraz następnych części cyklu „Księgi Całości”. Na szczęście kompozycja dzieła w pełni na to pozwala, gdyż „Grombelardzka legenda” jest powieścią zamkniętą – a wstyd mi, ponieważ jest to nazwisko (pseudonim właściwie) na poletku polskiej literatury fantastycznej znane i cenione za dokonania literackie.

Powieść ta jest osadzona w Szererze, od początku do końca samodzielnie wykreowanym przez autora świecie fantasy. Szerer, w moim odczuciu starego erpegowca, byłby światem całkiem dobrze grywalnym. Dlatego też w sumie trochę dziwię się, że nikt nie zdecydował się na konwersję świata powieści na język i mechanikę gry fabularnej. Kto wie, może ktoś się kiedyś zdecyduje? W „Grombelardzkiej legendzie” brakuje co prawda soczystych, klimatycznych opisów otaczającej rzeczywistości świata przedstawionego, ale zastosowany w tym wypadku swego rodzaju minimalizm sprawia, że wyobraźnia czytelnika ma całkiem sporo pracy – tak jak w seansie gry fabularnej. I to oczywiście nie jest zarzut. Opisy, owszem, bywają oszczędne, ale mimo wszystko całkiem sugestywne. Autor po prostu pisze bez zbędnych ozdobników i eksperymentów – proza ta jest sucha, a jednak treściwa. Gdy zabrałem się do lektury, początkowo uderzył mnie trochę toporny język i dość sztywna stylistyka. W tym kontekście widać, że „Prawo sępów” było przeredagowane z wcześniej istniejącego tekstu. Szybko jednak sytuacja pod tym względem się poprawiła. Odnalazłem właściwy rytm lektury i czytało się już do końca bardzo przyzwoicie, bez większych zgrzytów.

i_grombelarrdzka2-MKompozycja powieści również przypadła mi do gustu. Z jednej strony można zaryzykować stwierdzenie, że są to połączone ze sobą opowiadania, z drugiej – zachowują pewną ciągłość fabularną, dlatego można je traktować jako poszczególne rozdziały powieści. „Serce Gór” dość leniwie, bo na przestrzeni ponad dziesięciu lat, przedstawia rozwój wydarzeń fabularnych, skupionych wokół dwóch najważniejszych postaci: Łowczyni sępów, w potworny sposób okaleczonej A. J. Kareniry, oraz deszczowych, mglistych Gór Ciężkich. Gdyż to właśnie góry, ich legendy oraz mieszkańcy wychodzą często na pierwszy plan. Karenira jest tylko elementem wspomnianej legendy, istotną częścią składową głównego wątku fabuły – akcentowaną jako filtr, czy raczej może jako soczewka dla tego, co się dzieje w górach. Ona sama jest żywą legendą Gór Ciężkich, była świadkiem najważniejszych wydarzeń – brała w nich udział lub była częściowo ich przyczyną. Twarda mścicielka swojej krzywdy, dobra wojowniczka i przewodniczka górska, która stara się zachować neutralność w konflikcie band rozbójniczych z legią grombelardzką. Sensem jej życia jest jak największe uszczuplenie liczebności jednej z rozumnych ras Szereru – sępów. Gdyż to właśnie sępy są sprawcami jej krzywdy. W swojej sprawności fizycznej – bardzo męska. Swoim ciężkim charakterem, emocjonalnym niezdecydowaniem i zawziętością – bardzo kobieca. Jednak w głównym konflikcie, zaprezentowanym na kartach „Wstęg Aleru” prym jej odbiera N.R.M. Werena, córka Imperatora i żona Księcia Przedstawiciela Prowincji. Tu przejawia się jedna z zalet prozy Kresa, czyli postacie. Te „główne” są bardzo ludzkie, nie są przebarwione i co najważniejsze – nie są wszechmocne. Mają swoje wady i słabostki, budzą emocje. Jednym z moich ulubieńców był L. S. I. Rbit, kot gadba (widać, że Kres ma hopla na punkcie kotów, sam ich nie cierpię, ale cenię gdy ktoś daje wyraz swojej pasji w twórczości) – jeden z przedstawiciel rozumnej rasy powołanej przez Szerń. Ciekaw jestem, czy w innych częściach cyklu wyjaśniona jest nienawiść gadba do sępów, tu tylko ledwo zaznaczona.

Konflikt Szerni z Alerem jest kolejnym głównym wątkiem, nie do końca wytłumaczonym, nie tak jakbym chciał – w tym wypadku minimalizm opisu jednak trochę mi ciążył. Bo do samego końca nie wiadomo, czym są Pasma Szerni i Wstęgi Aleru. Dobrem i Złem? Nie, są ponad takim uproszczeniem. Jednak ponownie upraszczając – Szerń jest mocą, która buduje, a Aler tą, która niszczy. Gotah Przyjęty w liście do Wereny, który jest częścią klamry zamykającą powieść (elementem klamry, który otwiera powieść jest list kronikarza do Wereny, historia Kareniry jest jakoby pisana na wzór starej, armektańskiej sagi) – tłumaczy tylko, że Szerń i Szerer rządzą się prawami, które najprościej wytłumaczyć można za pomocą matematyki. Nie znając treści „Króla Bezmiarów” strzelam, że może chodzić o coś w rodzaju programu. Konfliktu wirus – program antywirusowy, tylko na skalę Wszechświata. Ale to tylko taka moja niczym nie poparta dywagacja.

Podsumowując, „Grombelardzką legendę” czytało mi się bardzo dobrze, tylko szkoda, że w oderwaniu od reszty cyklu. Zachęca mnie to jednak do sięgnięcia po resztę i poszukania tam kilku odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Zdecydowanie jest to znakomita proza rozrywkowa, która wspaniale umiliła mi czas. Moim zdaniem warto sięgnąć po klasyka polskiej fantastyki. Jak wspominałem, chętnie też zobaczyłbym Szerer jako grę fabularną. Cóż, kto wie…
Sharin - 2009-10-18, 19:15
:
Tidhar Lavie Uganda
[opowiadanie]

Tytuł opowiadania w pierwszej momencie przywiódł mi na myśl opowieści o afrykańskich kacykach. Można to nazwać zboczeniem odebranego wykształcenia bądź wybujałą wyobraźnią. Skłaniałbym się ku temu pierwszemu. Na szczęście Uganda nie okazała się skróconą historią nadpobudliwego mężczyzny, przekonanego o wyższości karabinu nad piórem. Nic z tych rzeczy.
Byłem mile zaskoczony, gdy przed oczami stanął mi Ryszard Kapuściński.

Pamiętacie Afrykę wyzierającą z kartek Hebanu? Lavie Tidhar zafundował egzotyczną wycieczkę przez krainę, którą kilkanaście lat temu odwiedziłem w towarzystwie Stasia i Nel.
„Afryka jest najpiękniejsza o poranku, kiedy opary spowijają wzgórza swymi koronami, a słońce otwiera się na horyzoncie niczym kwiat. Wszystko pulsuje tu skrytą aktywnością. W lesie zwierzęta wiodą swoje sekretne życie. Wiedziałem ślady lwów, słoni i zebr. Czuję się, jakbym wrócił do domu”.*

Lavie Tidhar Ugandy serwuje tajemniczą opowieść rodem z popularnych szpiegowsko-przygodowych historii odnoszących się do wydarzeń sprzed lat. Niczym autorzy powieści Imprimatur równomiernie kładzie nacisk na dynamiczną akcję oraz klimat. Wabi czytelnika niedopowiedzeniami, zagadkami i sprawia, że czujemy się jak Indiana Jones na tropie archeologicznej sensacji.
Fabuła opowiadania kręci się wokół kwestii związanych z powstaniem państwa żydowskiego. Łatwo się domyślić, że Izrael jeszcze na mapach nie widnieje. Wraz z głównym bohaterem i ekipą badaczy wyruszamy do Ugandy w celu zweryfikowania tamtejszych ziem nadających się pod osadnictwo. Autor nie ukrywa, że nad wyprawa z góry skazana jest na niepowodzenie. Nie psuje to jednak odbioru opowiadania. Wręcz przeciwnie, wzmaga czytelniczy apetyt.

Czarny Ląd znam jedynie z książek. Poznaję go do dnia dzisiejszego dzięki uprzejmości pana Kapuścińskiego, Verne’a i wielu innych pisarzy, z których twórczością miałem przyjemność się zetknąć. Być może będę miał kiedyś okazję zwiedzić Afrykę, czego Wam i sobie życzę.

* Lavie Tidhar Uganda; w: Nowa Fantastyka, Nr 10 (325) 2009, s. 24.
Sharin - 2009-10-30, 07:13
:
Philip K. Dick Blade Runner

Zrecenzować powieść należącą do klasyki science fiction nie jest zadaniem prostym. Dodatkowo poprzeczka podnosi się, jeżeli przyjmiemy, że o książce napisano dosłownie wszystko, co można było o niej powiedzieć. Będąc, zatem świadomym istnienia terminu „plagiat” ograniczę wypowiedź do kilkuzdaniowego zobrazowania, czym dla mnie było spotkanie ze światem Ricka Deckarda

Swego czasu Maciej Parowski wspominał ważną dla science fiction literacko-kinową przemianę robota niegroźnego, „wykonującego ruchy mechaniczne, kanciaste”* w antropomorficznego buntownika działającego przeciw ludzkości. Wskazywał na swoistą ewolucję zasadności istnienia stworzonych przez człowieka istot żyjących według praw Isaaca Asimova. Czy ktoś jeszcze pamięta, że „robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy”? Po sukcesach postaci Terminatora widzimy, że pokojowa koegzystencja człowieka i jego mechanicznego potomka nie mogła trwać wiecznie. Potencjał filozoficzny oraz komercyjny robota człekokształtnego musiał prędzej czy później zostać dostrzeżony. Czy zatem Philip K. Dick powieścią “Do androids dream of electric sheep?” zapoczątkował wspomniane przekształcenia? Na pewno był jednym z pierwszych. Pojawiające się w literaturze, fantastycznej i nie tylko, pytania odnośnie tożsamości człowieka oraz praw rządzących jego światem stale potrzebowały nowego odnośnika. Świeżego czynnika, dzięki któremu potencjalni odbiorcy przestaliby poruszać się w próżni i mogli w prosty sposób zobrazować istotę konfliktu człowieka z samym sobą. Czy napiętnowany i do tego zaborczy robot nie mógł okazać się strzałem w dziesiątkę?



Maciej Parowski nazywa roboty synami zbuntowanymi przeciwko swojemu ojcu. Fabuła “Blade runnera” idealnie wpasowuje się w przytoczony motyw. Roboty Dicka zostają powołane do istnienia w celu zapewnienia człowiekowi pomocy. Pobożne plany szybko okazują się jednak początkiem buntu maszyn.
Ludzkość przeżywa trudne momenty w okresie po nuklearnym. Autor przenosi nas do świata gdzie pozycja społeczna uzależniona jest od posiadania żywego zwierzęcia, a wdychanie szkodliwego pyłu powoduje narodziny ludzi gorszego typu. W takich warunkach Dick stara się ukazać przyczyny koegzystencji ludzi i maszyn. W tym celu sięga do historii Anglii, skąd czerpie hasła nawołujące do osiedlenia się w nowym, lepszym świecie. Człowiek przyszłości codziennie bombardowany jest afiszami wzywającymi do emigracji i życia w Nowej Ameryce, głównym osiedlu Stanów Zjednoczonych na Marsie. Zachętą do opuszczenia rodzinnej planety ma być prezent w postaci niewolnika wyprodukowanego przez wpływową Korporację Rosen.

W tak funkcjonującym świecie poznajemy Ricka Deckarda, łowcę androidów zbiegłych z Czerwonej Planety. Po przeczytaniu pierwszych kilku kartek miałem jednak ochotę krzyknąć, że jest on bardziej detektywem z wielkim szczęściem niż drapieżnym myśliwym. Postać z filmu Ridleya Scotta nie przypomina w żadnym stopniu bohatera książki. Harrison Ford, który idealnie wpasował się w wizję producenta Hamptona Fanchera, gdzie Deckard miał być gościem typu chandlerowskiego, zdecydowanie odbiega od zamysłu amerykańskiego pisarza. Czy to źle? Sukces Blade runnera pokazuje, że nie. Publiczność niejednokrotnie udowadniała, że kocha zimnych drani, a już szczególnie tych, którymi targają dylematy wewnętrzne odpowiedniego kalibru. Można zastanawiać się czy śliczna buźka Hana Solo była lepsza, od Christophera Walkera, ale na co komu takie dywagacje. Film zrobił i robi do dzisiaj prawdziwą furorę w świecie science fiction. Pozwolę sobie przytoczyć opis, który według mnie idealnie charakteryzuje to, co wyczyniał na ekranie Ford: „Jesteś taki wspaniały. Taki dzielny i zdecydowany i tak niewiele za to dostajesz. Walą cię pończochą, duszą cię, miażdżą ci czaszkę i pompują w ciebie morfinę, a ty kiwasz łączników na boisku i strzelasz bramkę, kiedy oni mają już dosyć. Jak to się dzieje, że jesteś taki cudowny?”**.

Osoba mająca po raz pierwszy z kontakt z twórczością autora Ubika będzie zapewne czuła się zawiedziona konstrukcją fabuły, gdyż jest ona w gruncie rzeczy mocno prostolinijna. Nie ma w niej miejsca na wątki poboczne, odskocznie urozmaicające odbiór powieści. Czytelnik ma przed sobą Ricka Deckarda i jego misję. Akcja pędzi jak po sznurku, od strzału do strzału i zanim się zorientujemy pojawia się napis „the end”. Bohatera Dicka można z czystym sumieniem obkleić taśmą z napisem „przeciętnie zwyczajny”. Nie odznacza się wybitną charyzmą, silnym umysłem czy niesamowitym instynktem. Porównałbym go do gliniarza patrolującego ulice, któremu od czasu do czasu trafia się inna fucha. I to oczywiście w momencie, gdy bardziej sprawni koledzy przebywają na zwolnieniu lekarskim. Siła postaci Ricka Deckarda kryje się w tym, że jest on niejako nośnikiem myśli amerykańskiego pisarza. Obserwując poczynania tytułowego „blade runnera” jesteśmy stopniowo zapoznawani nie tylko ze światem wykreowanym na potrzeby starcia człowieka z maszyną, ale także (a może i przede wszystkim) z wątpliwościami trapiącymi niemalże wszystkich bohaterów omawianej książki. Gdzie, zatem leży wartość książki?

Dick przekłada emocje nad rozbudowaną fabułę. Także w niniejszej książce ma to miejsce. Zacznijmy od kwestii najbardziej rzucających się w oczy, podstawowych. Blade runner dąży do uzyskania odpowiedzi na pytania w mniejszym lub większym stopniu krążące wokół praw Asimova: czy robot zawsze powinien być postrzegany jako potencjalny drapieżnik?, czy może dojść do harmonijnego współżycia człowieka z maszyną?, czy androidy mają prawo do własnego życia, do wolności? Tego typu myśli towarzyszą Deckardowi przez cały czas, choć po zapoznaniu się z wizją Ridleya Scotta miałem pewne wątpliwości czy postać z książki nie będzie za bardzo przypominała twardego Hana Solo i tym samym nie zostanie zatracona wewnętrzna warstwa powieści. Nic bardziej mylnego. Autor Blade runnera doskonale wiedział jak rozłożyć akcenty.
Konflikt człowieka z maszyną pełni jedynie rolę tła do zobrazowania większego zjawiska, jakim jest istota człowieczeństwa. Wspomniana walka jest czynnikiem umożliwiającym zrozumienie różnic pomiędzy żywą istotą a tworem techniki. Można powiedzieć, że Deckard wraz z rozwojem toczącego się śledztwa przenosi pojedynek z androidami na coraz wyższe poziomy percepcji. Tropiąc bezduszne roboty stopniowo pojawia się problem empatii w stosunku do nich oraz zagadnienie odnośnie prawa do ich eksterminacji. Czy twórca może zabić swoje dzieło? Czy słowa „cogito ergo sum” nie stawiają androidów w gronie istot mających prawo do życia? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.

Nadałbym książce miano niemalże idealnej gdyby nie jeden, mały szczegół. Jak już wspominałem Dick nie rozpisuje się, nie urzeka drobiazgowością świata wykreowanego. Czytając Blade runnera od czasu do czasu odnosiłem wrażenie, że akcja dzieje się w wielkim pudełku, które oprócz postaci do siebie strzelających nie zawiera niczego innego. De facto, jeżeli zapomnimy na chwilę o wewnętrznej warstwie powieści okaże się, że to co trzymamy w rękach jest przeciętnym czytadłem, skonstruowanym bez polotu i dbania o detale.

Na szczęście w książkach jest ważne także to, co jest w środku. Philip K. Dick rozumie to bardzo dobrze, a jeszcze lepiej potrafi wyrazić to przelewając na papier i tworząc ponadczasowe historie. Takie chociażby jak “Blade runner”.


* Maciej Parowski “Robot zbuntowany czyli ewolucja robota w kinie”; w: Czas Fantastyki. Kwartalnik dla zaawansowanych; Numer 2 (15) 2008; s.9-17.

** Raymond Chandler “Żegnaj, laleczko”

Książki Zaginionej Biblioteki
nastka - 2009-11-08, 20:35
:
Neil Gaiman - Nigdziebądź

W książce mamy do czynienia z człowiekiem, który ma poukładane, spokojne, wręcz nudne życie. Praca, dom, narzeczona, znajomi. Szara, zwykła codzienność. I tak trwa aż do momentu, kiedy Richard Mayhews, bo tak brzmi imię i nazwisko głównego bohatera, postanawia pomóc nieznajomej dziewczynie. Dziewczynie, którą znajduje przy drodze w parku, a jej stan budzi w nim falę współczucia – młoda istota jest poważnie ranna, krwawi a jej ubranie przypomina stos brudnych szmat. Od tego momentu życie Richarda zmienia się diametralnie. Nie tylko imię dziewczyny jest dziwaczne – Drzwi to jeszcze dowiaduje się, że istnieje nowa społeczność, o której do tej pory nie miał najmniejszego pojęcia zwana Londynem Pod a on sam mieszka w Londynie Nad. I wszystko może skończyło by się jedynie wspomnieniem, gdyby nie to, że na następny dzień Richard zaczyna…znikać. Ludzie nie zauważają go na ulicy, jego biurko wyniesiono z biura a mieszkanie zostaje wynajęte pewnemu małżeństwu. I tak Richard wyrusza na poszukiwanie własnej tożsamości i sposobu na odzyskanie życia. Udaje się do Londynu Pod, gdzie zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, których do końca nie rozumie a sam musi odegrać w nich niemałą rolę…

Gaiman znów daje nam porcję przygód zagubionego człowieka. Skrzętnie opisuje jego perypetie w nowej rzeczywistości, w której przyszło mu się odnaleźć. Przygody głównego bohatera są, trzeba przyznać, interesujące. W książce przewija się dużo postaci: Drzwi – tajemnicza dziewczyna ze smutną przeszłością, Łowczyni – niestrudzona strażniczka, Stary Bailey – na dachach czuje się jak ryba w wodzie, markiz de Caracas – pojawia się i znika,
czy wreszcie panowie Croup i Vandemar, których zachowania są momentami odrażające. To oczywiście nie wszyscy, a tylko najważniejsi, ale różnorodności nie można im odmówić i to się Gaimanowi chwali.
Akcja książki jest na pewno nietuzinkowa a kreacja Londynu Pod ciekawa i czytałam o nim z nieukrywaną przyjemnością. W książce mamy do czynienia zarówno z sytuacjami śmiesznymi, ale też z tymi gdzie włos się jeży na głowie. To zróżnicowanie powoduje, że lektura do nudnych nie należy a czytelnik nie powinien narzekać na brak akcji. Dialogi czasem luźne, czasem pełne napięcia i dramatyzmu. Wszystko w zależności od sytuacji, które przeplatane ze sobą tworzą ciekawą mieszankę.

Muszę przyznać, że czekałam długo na przeczytanie tej książki i moja ciekawość została w pełni zaspokojona. Nie wiedziałam czego się spodziewać a na wizję Londynu Pod nigdy bym sama nie wpadła. Ogólnie trochę niemiło zaskoczył mnie wątek znikania postaci,
z którym mamy do czynienia w Brudnopisie Łukjanienki. Jednak tu absolutnie nie ma zarzutu dla Gaimana, ponieważ Nigdziebądź ukazało się dużo wcześniej niż rzeczony Brudnopis.
W związku z czym nie przejmując się tym zbytnio chętnie zagłębiałam się w dalszą akcję.
Książka moim zdaniem warta uwagi. Zresztą sam tytuł: „nigdziebądź” czy też „neverwhere” skutecznie przyciąga a mnie osobiście samo słowo się szalenie podoba.
8/10

Nie wiem czy recenzje mogą się powtarzać, bo o Nigdziebądź pisał już Toudi. Gdyby nie to proszę zrobić z tym postem porządek a jeśli jednak może być to najlepiej usunąć tę notkę małym druczkiem.
Ł - 2009-11-09, 00:26
:
Kres, Feliks, W. - "Grombelardzka legenda"

Głównym zagadnieniem, wokół którego koncentruje się książka jest zjawisko legendy, zgodnie z sentencją: „Tutaj nic nie ma, zupełnie nic... Oprócz legend. Najwspanialszych legend na świecie. Ten kraj składa się z legend [...]”1). Wszystko zaczyna się od listu kronikarza, który anonsuje następujące po nim opowiadania jako uporządkowane przez siebie informacje na temat legendarnej postaci i związanych z nią, nie mniej legendarnych wydarzeń. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele, ale całość również kończy – nieco inny – list, który również jest przesłanką dla stwierdzenia, że w istocie mamy do czynienia z konstrukcją metaliteracką – czytamy nie książkę, ale książkę w książce. A może nie? Jak to w przypadku legend, trudno rozstrzygnąć jednoznacznie, co jest prawdą.

Oba tomy „Grombelardzkiej legendy”, w szczególności pierwszy, mają postać de facto zbiorku opowiadań. Być może właśnie tak powstają legendy – nie na skutek jednego spektakularnego wydarzenia, ale poprzez kumulowania się serii zdarzeń, spotkań i gawęd – dlatego taka właśnie forma pasuje książce jak ulał. Cześć krótszych opowiadań („Prawo sępów”, „Prawo gór”), samych w sobie – średnio wartościowych, zyskuje sporo w szerszym kontekście całej powieści. „Przełęcz Mgieł” to pełne napięcia górskie podchody, lecz nic ponadto. Dopiero w „Czarnych mieczach” – mamy zarysowaną główną oś fabularną. To opowiadanie nie tylko z tego powodu jest najdłuższym w pierwszym tomie – występuje tu również dość dziwaczny z mojego punktu widzenia równoległy wątek porwania. Nie potrafię zrozumieć po co, na co, w jakim celu autor tak go rozbudował. Bądź bo bądź, koniec tego opowiadania równie dobrze mógłby być zakończeniem całej książki, bo spełnia wszystkie wymogi związania akcji. Ale już w następnej i kończącej pierwszy tom historii („Królowa Grombelardu”), niespodziewanie wracamy w góry. Natomiast drugi tom (a właściwie „Księga II: Wstęgi Aleru”) to już właściwa historia, przy której wcześniejsze opowiadania wydają się tylko i aż przystawkami (choć i tu nie brakuje krótkiej podchodowej sekwencji w postaci prologu). Czy warto czekać na to danie główne tyle czasu? Zdecydowanie polecałbym cierpliwość, ponieważ w połączeniu z poprzednimi wątkami, to właśnie tutaj Kres wspina się na wyżyny swojego rzemiosła, serwując intrygującą, oryginalną, zaskakującą historię. Co ciekawe, sam koncept historii nie jest w fantasy niczym nowatorskim, ale jego przełożenie na konkret, zrealizowanie – szczególnie zakończenie – czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Forma zbiorku powoduje też małą niedogodność – w ciągu całych dwóch tomów notorycznie trafiałem na powtarzające się opisy. To bardzo ciekawe, ale ile razy można czytać, że Kaga to znaczy kotka, bo u kotów się chowała, a pałac Księcia Przedstawiciela w Grombelardzie to kawał zimnej szaroburej skały, cierpiącej na deficyt przestrzeni mieszkalnych. Dołączcie do tego brak spisu treści. Mała rzecz a cieszy. Przekonałem się o tym chociażby pisząc tę recenzję – ze względu na konglomeratową postać „Grombelardzkiej legendy” raz po raz musiałem kartkować oba tomy, żeby znaleźć potrzebne mi tytuły, fragmenty. Lekko irytujące, zwłaszcza że całość to prawie 900 stron.

Poznaje książki Kresa wraz z tym wznowieniem „Księgi Całości”, więc trudno mi ocenić, jak bardzo Kres zmienił część opowiadań, które zostały wydane wcześniej – mam cynk, że zmiany wcale nie były kosmetyczne, ale na dobrą sprawę ważne jest dla mnie, że obcuje z ich ostateczną wersją. Tymczasem, mając za sobą już „Północną Granicę”, „Króla Bezmiarów” oraz oba tomy „Grombelardzkiej legendy”, myślę, że mogę pozwolić sobie na pewne generalizacje na temat stylu fabularnego autora. Zawsze niemal są to podchody grup militarnych i/lub paramilitarnych (piraci, rozbójnicy). W tle wielka polityka, a także siły nadnaturalne, ale eksponowana na tyle, na ile jest to ważne bezpośrednio dla walczących. Czy może lepiej – skradających się, ścigających, próbujących zaskoczyć siebie nawzajem, bo to jest dla Kresa, wydaje się, esencja wojaczki, mająca swoje usprawiedliwienie w konstrukcji świata. Skoro całym znanym ludziom światem (Szererem) włada już Cesarstwo, to zostaje tylko tego typu partyzantka. Jeśli chodzi o postacie, przeważnie występuje silna postać kobieca, która przeżywa wewnętrzne rozterki typu: być bardziej babochłopem czy raczej chłopobabą. Z drugiej strony postać męską, najczęściej związaną przysięgą, bądź opętana własną idee fixe, porywająca się na jakiś spektakularny, choć niekoniecznie racjonalny, czyn.

Słowo o bohaterach – występuje ich cała plejada. Może to i dobrze, bo autor bez wahania zabija część a z niektórymi rozstaje się bez żalu. Chyba intencją było utrzymanie czytelnika w stanie niepewności – kto kiedy się pojawi i czy w ogóle się pojawi, a jeśli już to, w jakiej roli. Góry Grombelardu wymuszają sztukę żonglowania sojuszami. Warto jednak napisać kilka słów o głównych bohaterach. Protagonistką jest Karenira, Łowczyni, której życie rozciąga się na całą długość opowieści. Spełnia ona cechy wyżej opisanej „kobiety Kresowej”. Ci z was, którzy czytali „Króla Bezmiarów” znają już, niejako z drugiej ręki, Basegora-Kragdoba czy L.S.I. Rbita – tutaj przekonacie się, że są to postacie z krwi i kości. W nawiązaniu do tej samej powieści pojawia się również tajemniczy starzec z instrumentem – i tutaj autor uchyla nieco rąbka jego tajemniczości. Poza tym, szczególnie w drugim tomie, daje zauważyć się Kresowa maniera płynnego zmieniania narracyjnego punktu ciężkości – autor posługuje się tym z całą świadomością, dopuszczając do głosu początkowo trzecioplanowych bohaterów, co daje zaskakujące rezultaty – księżna N.R.M. Werena to właściwy przykład tak wyeksponowanej kreacji.

Dosadniej została pokazana kocia natura – w przypadku „Północnej Granicy” była to jedna z niewielu rzeczy, na które narzekałem, ale tutaj byłoby o to trudno ze względu na szereg sytuacji obrazujących i wyjaśniających koci sposób myślenia. Choć z drugiej strony nie jest to coś, co satysfakcjonowałoby mnie zupełnie. Może tu jest kot pogrzebany, że podobnie jak się to tyczy ludzi, poznajemy tylko i wyłącznie wojaków – w „Północnej...” byli to głównie drobni zwiadowcy, w „Grombelardzkiej legendzie” wojownicy, wielkie kocury gadba – żeby mieć pełny obraz, musielibyśmy zobaczyć, jak funkcjonują kocie społeczności w bardziej obyczajowych warunkach. Jednak trudno na to liczyć przy wyżej opisywanym wojskowo-politycznym podejściu autora. Zaś co do sępów – ryzykownie byłoby powtarzać tę samą argumentację, co w przypadku kotów – Kres oddał w najwłaściwszy sposób tajemniczość tej rasy, po prostu nie poświęcając jej dużo miejsca. Wynika to zarówno z mikrej ilości osobników, ich cywilizacyjnej alienacji oraz czystej logistyki – wszędzie, a w szczególności w górach, to istota latająca ma przewagę, wybierając, a raczej nie wybierając miejsca spotkania. Jednocześnie na podstawie tych krótkich momentów, kiedy pojawiają się sępy czy fragmentów rozmów, mamy pojęcie o tym, jak ważna jest ich rola dla świata powieści – one też są jego legendą.

„Grombelardzka legenda” zaskoczyła mnie pozytywnie, ale podkreślę to – zaskoczenie przyszło nie od razu; jednoznacznie przekonany o dużej wartości książki byłem dopiero po przeczytaniu ostatniego zdania powieści. Jakość całości rośnie w ciągu geometrycznym za każdym kolejnym opowiadaniem, które nawiązuje do poprzedniego. Osobiście stawiam „Grombelardzką legendę” nawet ponad wysoko ocenioną „Północną Granicą”, a na pewno dużo wyżej niż „Króla Bezmiarów” – głównie z tego względu, że czuję sedno książki, a nie tylko epicki rozmach i ładną scenografię. Kres za pomocą całej masy środków artystycznych oddał w pełni zjawisko, jakim jest legenda. Nie tylko pośrednio analizuje i wyprowadza syntezę tego fenomenu, ale i daje czytelnikowi odczuć go i ponieść się. Przywykliśmy już, po przeczytaniu zyliona i jednej książki fantasy, że legendarność to taka konwencja, zaczarowany miecz, gadający koń i zły czarnoksiężnik. „Grombelardzka legenda” wyciąga na wierzch istotę fantasy i pokazuje, że to coś więcej. Dużo więcej.


1) „Grombelardzka legenda”, tom II, str. 241.
Sharin - 2009-11-09, 06:24
:
Timothy Zahn Kobra

Kiedy w latach 70. rodził się pomysł Gwiezdnych wojen, nie przypuszczano, że seria z kultowym „dawno, dawno temu w odległej galaktyce” stanie się jedną z najważniejszych sag w literaturze fantastycznej. Historia zapoczątkowana przez George’a Lucasa, zyskująca w kolejnych latach rzesze oddanych fanów, miała niewątpliwie duży wpływ na fantastykę naukową, pomimo iż znawcy sagi niejednokrotnie zwracali uwagę na zawarte w niej elementy typowe dla fantasy. Popularność „Gwiezdnych wojen” była na tyle duża, że znalazła również odbicie w polityce tamtych czasów. To właśnie między innymi owa saga wraz z wyścigiem zbrojeń Ronalda Reagana przyczyniła się do wzrostu popularności powieści przygodowej osadzonej w schematach science fiction. Nasilająca się rywalizacja Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim także nie pozostawała bez znaczenia. Kosmiczni kowboje byli coraz milej widziani.


W takich realiach krystalizował się cykl "Kobra". Timothy Zahn, który z powieścią przygodowo-sensacyjną utrzymaną we wspomnianych klimatach miał już wcześniej do czynienia, i tym razem nie pozostawił złudzeń co do umiejętności tworzenia akcji trzymających w napięciu od początku do końca. Jednak, czy tylko „Gwiezdne wojny” miały wpływ na powstanie historii o superżołnierzach? Nie bez znaczenia były filmy o zmaganiach ludzi z antropomorficznymi robotami. Zarówno Blade Runner Ridleya Scotta, jak i Elektroniczny morderca Jamesa Camerona na nowo rozbudziły w literaturze fantastycznej zainteresowanie zagadnieniami zahaczającymi o problematykę koegzystencji istoty żywej z maszyną, ewentualnie o ich zespolenie. Na ile w 1986 roku Timothy Zahn wykorzystał owe pomysły trudno powiedzieć. Jednak fakt, że doprowadził do połączenia człowieka z elementami mechanicznymi nie pozostaje bez znaczenia. Pomysł przekształcenia prostego żołnierza w komandosa wyposażonego w „nanokomputery” musiał mieć swój początek.

Wydarzenia opisane w Kobrze, która w Polsce została wydana jako pierwszy tom serii, zostały umiejscowione w bliżej nieokreślonej przyszłości, w świecie będącym niejako uproszczeniem „odległej galaktyki”. Biorąc przykład z George’a Lucasa, Timothy Zahn podczas kreślenia ram chronologicznych nie odnosił się do żadnego ze znanych wydarzeń z historii Ziemi. Czasy kolebki ludzkości jawią się jako odległe, niemalże legendarne, dzieje. Umieszczone w książce daty pełnią rolę czysto technicznych nośników akcji, która podobnie jak i w „Gwiezdnych wojnach” obejmuje zasięgiem kilka planet.

Główną postacią powieści jest Jonny Moreau, młodzieniec wiedziony poczuciem obowiązku wobec ludzkości. Już przy pierwszym spotkaniu rozpoznajemy patriotę rodem z amerykańskich filmów o dzielnych chłopakach walczących ku chwale ojczyzny. Autor daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z bohaterem doskonałym. Z każdej opresji wychodzi cało, jego decyzje zawsze okazują się trafne. Oczywistym wydaje się fakt, że w miarę czytania zaczyna nudzić potencjalnego odbiorcę książki. Przede wszystkim nie zaskakuje, nie zmusza do wysiłku intelektualnego. Może nawet wydawać się nierzeczywisty. Czy taka kreacja bohatera dobrze wpływa na powieść? Postać z jednej strony może wydawać się istotą obcą, pozbawioną zachowań typowo ludzkich, takich jak chociażby popełnianie błędów. Utożsamienie się z głównym bohaterem staje pod wielkim znakiem zapytania. Zagłębiając się w powieściowe kulisy polityki odniosłem jednak wrażenie, że autor celowo wyidealizował Jonny’ego Moreau. Doprowadził do kontrastu. Dzięki temu łatwiej ukazał problem żołnierzy chcących powrócić do normalnego życia, ale nie mogących znaleźć miejsca w społeczeństwie. Zobrazował wojennych bohaterów, o których łatwo się zapomina.

Kobrze z pewnością nie można zarzucić braku dynamicznej akcji. Timothy Zahn nie bawi się w przyczynowo-skutkowe rozdrabnianie napaści Torfów. Od początku stawia obcą rasę w złym świetle, nie pozostawiając miejsca na żadne moralne wątpliwości, niepotrzebne rozważania. Precyzyjne określenie wroga już na wstępie powieści pozwoliło autorowi skupić się na innych wątkach powieści. Głównie na zaprezentowaniu politycznych działań najwyższych władz Dominium Ludzi oraz na technicznych możliwościach superżołnierzy. W książce brakuje natomiast opisów odnoszących się do obyczajowości czy kultury. Choć małomiasteczkowe społeczności mogłyby uchodzić za typowo amerykańskie z połowy lat osiemdziesiątych, to należy zaznaczyć, że są to podobieństwa czysto przypadkowe. Autor na pierwszym planie umieścił realia wojskowo-polityczne, wszystkie pozostałe traktując jedynie jako tło.

Historia młodego rekruta nie zasługuje na miano wielkiej literatury. Zastrzeżenia należy kierować pod adresem stylu wypowiedzi i budowy akcji, która choć dynamiczna jest także prostolinijna. Im bardziej zagłębiałem się w życie Jonny’ego Moreau, tym większy żal miałem do autora, że nie wykazał choć odrobinę większej wyobraźni. Brak szczegółowego przedstawienia świata sprawił, że zarówno postaci, jak i wydarzenia wydają się być całkowicie oderwane od rzeczywistości. Przedzierając się przez kartki powieści niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że także sama wojna jest sztuczna, tekturowa, pozbawiona energii. Tego typu fluidy zdecydowanie źle wpływają na odbiór książki.

Podsumowując, przygody superżołnierzy wypadałoby poznać. Timothy Zahn kojarzony przez wielu wyłącznie jako twórca trylogii Thrawna udowadnia, że potrafi płynnie poruszać się nie tylko w uniwersum stworzonym przez George’a Lucasa. Pomimo kilku wad Kobra jest ciekawym przykładem literatury przygodowo-sensacyjnej osadzonej w schematach science fiction.

Katedra
Beata - 2009-11-11, 17:39
:
Brent Weeks - Droga Cienia

Głównym bohaterem powieści Brenta Weeksa jest jedenastoletni Merkuriusz (1), uliczny szczur, członek gangu młodocianych – na razie – żebraków i złodziei, który całą swą energię kieruje na przetrwanie w Norach – slumsach stolicy Cenarii. Merkuriusz ma dwoje przyjaciół: Jarla i niemą ośmiolatkę – Laleczkę. Razem stawiają czoła światu, każdego dnia od nowa. Ta przyjaźń jest ich siłą, ale i słabością jednocześnie. Bo przywódcy gangu nie wahają się wykorzystać łączących ich więzów, aby wymusić posłuszeństwo. Każdy kolejny zachód słońca jest zwycięstwem, bo oznacza sukces w codziennej walce o życie. Merkuriusz marzy tylko o jednym – aby w końcu przestać się bać.

Nic dziwnego, że jego idolem jest Durzo Blint – najlepszy, najskuteczniejszy zabójca, o którego wyczynach krążą legendy. Blint w swoim fachu osiągnął nie tylko mistrzostwo, on jest artystą. Każde zlecenie traktuje indywidualnie, czasem poświęca wiele tygodni na to, by upozorować nieszczęśliwy wypadek. Posługuje się z równą wprawą zarówno bronią ostrą, jak i trucizną. Potrafi sforsować wszelkie zabezpieczenia, otworzyć każdy zamek. Pojawia się znikąd i równie tajemniczo znika. Wszyscy boją się Durzo Blinta, a Merkuriusz marzy o zostaniu jego uczniem. Jest gotów na wszystko, aby zyskać tak możnego protektora i nauczyciela. Ale czy na pewno jest w stanie sprostać oczekiwaniom Durza?

A na drugim brzegu rzeki, w tym samym mieście, choć w pozornie innym świecie, toczy się walka o władzę i wpływy w skorumpowanej Cenarii. Kraju ani specjalnie dużym, ani bogatym, za to tak bardzo skorumpowanym, że aż niewartym zachodu dla ekspansywnych sąsiadów. A jednak każdy z nich coś dla siebie uszczknął: Ceuria – ziemie południowe, Lea’knaught – terytoria wschodnie, a Khalidor ostrzy sobie zęby na krainy północne. Cenarii nie stać na prowadzenie wojny, nawet obronnej. Król nie zawraca sobie głowy takimi sprawami, znacznie bardziej interesują go wzajemne rozgrywki między rodami arystokratycznymi. W rzeczywistości państwem rządzi Sa’kagé, organizacja przestępcza, która sprawuje kontrolę nad niemal wszystkimi dziedzinami życia.

„Droga Cienia”, pierwszy tom trylogii „The Night Angel” jest zamkniętą fabularną całością o szybkiej, pozbawionej dłużyzn akcji. Autor stopniowo wprowadza czytelnika w realia powieściowego świata, dawkując informacje zarówno o jego historii, jak i o motywacjach bohaterów. Czyni to w sposób przemyślany – każde uchylenie rąbka tajemnicy skutkuje nagłym zwrotem akcji lub ujawnieniem pochowanych pod korcem sekretów, które rzucają zupełnie nowe światło na postępowanie postaci. Brent Weeks nie unika niewygodnych tematów – sugestywnie odmalowuje przed czytelnikiem okrutne realia życia dzieci ulicy, zmuszonych do płacenia haraczu, do żebrania i kradzieży, narażonych na ciężkie pobicie, choroby, głód, molestowanych seksualnie, żyjących w nieustannym strachu. Ale nie epatuje okrucieństwem, unika naturalistycznych opisów, raczej sugeruje, uznając, że wyobraźnia czytelnika dokona reszty.

Tych czytelników, którym zaczyna coś dźwięczeć znajomo, śpieszę zapewnić, że tak, mają rację. „Droga Cienia” przywodzi na myśl liczne skojarzenia. Relacja mistrz-uczeń i etap nauki Merkuriusza przypominają koleje losu Bastarda z cyklu o skrytobójcy Robin Hobb, choć nie oddziałują aż tak mocno na emocje, a Sa’kagé jest prawie kalką mafii z „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. Podobnych analogii pewnie można by odnaleźć jeszcze kilka. Ale mimo że fabuła opowieści Brenta Weeksa jest mieszanką schematów znanych z literatury, to książkę czyta się z ciekawością. Gdy dołożyć do tego magiczne artefakty i przepowiednie, których trafność będzie można sprawdzić dopiero w kolejnych tomach, oraz fakt, że autor nie stara się za wszelką cenę ratować niektórych bohaterów, cykl amerykańskiego debiutanta wydaje się obiecujący.


1) Przeglądając amerykańskie recenzje, ze zdumieniem skonstatowałam, że główny bohater ma w oryginale na imię Azoth. Azoth to w alchemii uniwersalne lekarstwo lub uniwersalny rozpuszczalnik, podstawowy składnik wszystkich metali, ich duchowa kwintesencja, a także po prostu rtęć, żywe srebro, po arabsku – al-zā’ūq. Określenie to, odpowiednio obce i tajemniczo brzmiące, znakomicie pasowało również okultystom – prowokowało do szukania w nazwie elementów metafizycznych i ponadczasowych, do „rozszyfrowywania” jej na przykład jako splotu pierwszych i ostatnich liter alfabetów starożytności: łaciny, greki i hebrajskiego. W języku polskim odpowiednikiem słowa „azoth” był dawniej wyraz „merkuriusz”. I tak właśnie zostało przetłumaczone imię głównego bohatera książki. Wydawałoby się zatem, że wszystko jest w porządku. Cóż... formalnie rzecz biorąc, owszem. Tyle tylko, że słowo „merkuriusz” ma jeszcze inne znaczenie: kurier, goniec w sensie nazwy gazety („Merkuriusz Polski Ordynaryjny” – 1661), etymologicznie wywodząc od posłańca bogów i patrona złodziei i kupców, a słowotwórczo prowadząc w stronę Rzymu i kultury łacińskiej.
Wracając do kwestii podstawowej – choć przekład imienia głównego bohatera jest jak najbardziej poprawny formalnie, to jednak może wprowadzić czytelnika w błąd poprzez – paradoksalnie – wzbogacenie w nowe znaczenia oryginalnego tekstu, w żaden sposób nie planowane przez autora. Na własny użytek zabawiłam się w przeprowadzenie ankiety wśród znajomych – pytanie było proste: z czym kojarzy Ci się imię Merkuriusz? Odpowiedzi otrzymywałam różne – od stwierdzenia, że takie imię nie istnieje czy opisu rzymskiego senatora wygłaszającego mowę na Forum, poprzez najróżniejsze boskie i planetarne asocjacje, aż do nazwy gazety właśnie. Nikt nie wymienił alchemicznego znaczenia tego słowa – może dlatego, że wyszło ono dawno temu z powszechnego użycia. Oczywiście, wyniki mojej „ankiety” nie pretendują do miana opiniotwórczych, wskazują jednak, jak łatwo – poprzez stworzenie dodatkowych możliwych interpretacji – odejść od autorskiego pierwowzoru. W tym konkretnym przypadku akurat nastąpiło wzbogacenie treści przekazu, ale... Zatem może lepiej nie dokonywać przekładu nazw własnych?
Sharin - 2009-11-11, 20:07
:
Charles Stross Nierównowaga sił
[opowiadanie]

Pierwszych kilkanaście wersów opowiadania przypomniało mi, że tak naprawdę nic nie wiemy. Chodzi mi oczywiście o człowieka. Kiedy wzlecieliśmy w kosmos, kiedy stanęliśmy na Księżycu, kiedy po raz pierwszy zwróciliśmy uwagę na Marsa świętowaliśmy, wiwatowaliśmy i naśladowaliśmy „malowane ptaki”. Te wszystkie filmy o ziszczeniu naszych marzeń, prezentujące nas jako największe stadium ewolucji. Po prostu super, udało nam się.

Charles Stross tłucze nasz sen o wielkości. Nie pisze o ludzkości przez duże L, ale ukazuje ją jako jedną z wielu innych „marionetek” w rękach sił nadrzędnych. Sprowadza człowieka do roli figurki na kosmicznej szachownicy. Pamiętacie bodajże ostatnią scenę Facetów w czerni? Dziwna istota bawiąca się naszą galaktyką, świecącą kulką. Jesteśmy ziarenkami piasku, niczym więcej. Prawda, że niezbyt optymistyczne przesłanie? Można siedzieć i ględzić o tym, że to oczywista oczywistość, fakt znany każdemu. Owszem, ale czy to znaczy, że pisanie o tym opowiadań jest błędem? Stratą czasu? Świetnie się czułem, uśmiechałem pod wąsem na myśl o „pseudotermitów” (przed oczami stanęła mi ostatnia przygoda Indy’ego) rzeźbiących łyżeczki z drzewa żółwiowego.

Jak brzytwą masło, tak przetnie mózg:
Jak kamień w wodę – cicho: plusk...

[Julian Tuwim Śmierć]

Dodatkową atrakcją opowiadania jest kreacja jego głównych bohaterów: Amerykanów i ich towarzyszy ze Związku Radzieckiego. Patrząc na ich działania widziałem „goryle w mgle”, sztuczne twory nie umiejące współpracować w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa. Supermocarstwa zaślepione ideologiami, mrzonkami o spotkaniu „kosmicznych socjalistów”. Nierównowaga sił jest wizją ludzkości egoistycznej, podzielonej na kilka zwalczających się części. Można pójść dalej i rozłożyć problemy ogólnoludzkie na czynniki pierwsze. W moim przekonaniu zdecydowanie większy procent społeczeństwa polskiego myśli wyłącznie o sobie. W czasie kryzysu ta oczywistość jeszcze bardziej rzuca się w oczy, czy to w pracy czy w tramwaju. Ostatnio byłem nawet świadkiem starcia się młodzieży wszechpolskiej z homoseksualistami. Zdarzenie miało miejsce na rynku wrocławskim. Czyż nie mogłem wejść wówczas w rolę obserwatora z opowiadania Strossa? Oczywiście na mniejszą skalę, ale zawsze.

Koniec filozofowania. Nierównowaga sił podobała mi się. Polecę schematami: wciągająca fabuła, ciekawi bohaterowie, dziwne zakończenie. Może nie do końca było tak jasne jakbym chciał (nie lubię udziwniania na siłę), ale generalnie nie ma się, do czego przyczepić. Polecam.
Beata - 2009-11-23, 09:46
:
Wojciech Świdziniewski - Kłopoty w Hamdirholm

Czy nigdy w Waszym życiu nie zdarzyło się, że kontrola nad wydarzeniami wymyka Wam się z rąk? Że zaplanowany, spokojny dzień zupełnie znienacka i nie wiadomo, z jakiej przyczyny przekształca się w pandemonium? Że wszystko idzie na opak? To właśnie spotyka Dolgthrasira, przywódcę klanu krasnoludów z Hamdirholm. Najpierw wraca po długiej nieobecności wnuk Baugi z żoną, co samo w sobie jest wydarzeniem szczęśliwym, ale jego żona okazuje się być elfką! I od razu pojawiają się kłopoty: krasnoludzkie kobiety chcą golić nogi! Jak widać, niezmierzony jest katalog problemów, jakim musi stawić czoło wódz klanu... Po oficjalnym zaakceptowaniu Arien, wieść o nowoczesnym podejściu szefa rozchodzi się szeroko i – żegnajcie ciche, nudne poranki! – odtąd Dolgthrasirowi przyjdzie radzić sobie z fanaberiami wampira-alergika, ludzkimi inżynierami wprowadzającymi do kopalni nowoczesne metody górnicze, zombie-turystami, barbarzyńcami do wynajęcia, inspekcją fanów niejakiego Tolka, którzy najlepiej wiedzą, jakie krasnoludy są naprawdę, a w końcu z najazdem elfów.

Osiem prostych, prześmiewczych historyjek, które składają się na zawartość „Kłopotów w Hamdirholm”, poświęconych jest właśnie takim problemom: absurdalnym, przerysowanym, nieprawdopodobnym... a w końcu wywracającym do góry nogami kanoniczny wizerunek krasnoludów, jako jednej z głównych ras zaludniających światy fantasy. Krasnoludy Świdziniewskiego – choć oceniają wszystkie przedsięwzięcia przez pryzmat finansowej opłacalności (a może właśnie dlatego) – wypełniają wymagania krasnoludzkiego stereotypu mniej więcej tak samo jak my – wprawdzie często zapracowani – zwykli ludzie pasujemy li i jedynie do konsumpcyjnego wizerunku współczesnego człowieka. I tak samo jak ludzie – powieściowe krasnoludy dają się uwieść modzie na rozwój, nowoczesność, przedsiębiorczość czy golenie nóg. I właśnie takie przerysowanie odpowiada mi w powieści Świdziniewskiego najbardziej – krasnoludy doświadczają zmian. Zamiast twardogłowych (i nie o grubość czaszki idzie), uparcie konserwatywnych wielbicieli topora, piwa i podziemnego świata, na kartach książki pojawiają się krasnoludy prowadzące badania naukowe i aktywnie wdające się w dysputy filozoficzne (kronikarz Hrei), chętne do eksperymentów inżynierskich, parające się magią (arcymag Idrottir) i literaturą (Lofar) czy gotowe rzucić się w wir usług hotelarskich. Że nie wspomnę o tolerancji dla elfów (ograniczonej) czy osobników wykazujących się odmienną orientacją seksualną. To nic, że fabuła poszczególnych opowiadań jest schematyczna i przewidywalna; to nic, że dowcip z nie najwyższej półki... wszystkie zarzuty bledną w moich oczach, bo dla mnie te teksty są próbą pokazania, jak ma się stereotyp wobec zmian.

Opowiadania są tak ściśle ze sobą powiązane, że mogą praktycznie funkcjonować jako kolejne rozdziały powieści. Ich fabuła jest prosta i dość przewidywalna, w zasadzie bliższa historiom obyczajowym umieszczonym w sztafażu fantasy niż typowym dla tego gatunku przygodom (wprawdzie w dwóch opowiadaniach akcja dominuje, ale powody jej podjęcia nie mają nic wspólnego z ratowaniem świata czy zdobywaniem magicznych artefaktów). Wizerunki postaci są nieskomplikowane, ich postępowanie nie zaskakuje (wszyscy wiemy, jakie są krasnoludy, prawda?). Choć bohaterom daleko do subtelności, a wiele dowcipów może razić niewyszukaniem czy wręcz wulgarnością, to książkę czyta się – paradoksalnie – z uśmiechem na twarzy. Dlaczego? Po prostu poczucie humoru bohaterów pasuje do stereotypowego wizerunku postaci (fani Tolka byliby zachwyceni!) – wszak krasnoludzki dowcip nie należy do najlżejszych czy najbardziej wysublimowanych.

No i jest jeszcze drugi powód – ważniejszy. Pozornie książka Świdziniewskiego jest zbiorem prostych, wręcz banalnych historyjek obyczajowo-fantastycznych. Jednak w moich oczach to satyra na naszą dzisiejszą rzeczywistość, zalew popkultury, ślepe podążanie za modą, fascynację najróżniejszymi „nowinkami” (np. próby rozkręcenia własnej firmy, nie dlatego, że taka jest faktyczna potrzeba, a dlatego, że tak robią wszyscy), a w końcu zachowanie kanonów poprawności politycznej w każdej sytuacji, niekoniecznie zgodnie z własnymi przekonaniami. W pewnym momencie miałam wrażenie, że nie o krasnoludach, wampirach i elfach czytam, a o ludziach, o nas samych. O próbach zaadaptowania się w coraz bardziej przyspieszającej i skomercjalizowanej rzeczywistości. O braku czasu na rozmowy, zastanowienie, przemyślenia... Mam wrażenie, że autor ukrył ludzi pod fantastycznymi postaciami, tak samo, jak wielu pisarzy przed nim. „Kłopoty w Hamdirholm” nie dorównują wprawdzie takim arcydziełom jak „Wykład profesora Mmaa” Stefana Themersona czy „Folwark zwierzęcy” George’a Orwella, ale zdecydowanie stanowią krok (być może niewielki) w tym kierunku.

I tylko mam do autora pretensję za zakończenie. Wydawałoby się, że krasnoludy, ze swoim konsumpcyjnym podejściem do życia, odnajdą się doskonale w nowych warunkach. Cóż... zakończenie ostatniego opowiadania w zbiorze („Ourobouros”) raczej nie pozostawia wątpliwości w tej kwestii. Ach, gdyby tu było niedopowiedzenie, jakąż dyskusję można by przeprowadzić! O tym czy można zerwać okowy kanonicznego wizerunku? Jakim kosztem? Czy odstępstwo od standardu okaże się ciekawym eksperymentem, ale tylko eksperymentem, po którym z ulgą wraca się do znanej sobie – niechby nawet popkulturowo zmiennej, ale jednak w jakimś stopniu oswojonej i nie bardzo wymagającej, łatwiejszej – codzienności? Ale czy taki powrót w ogóle jest możliwy? A może lepiej zlekceważyć zmiany, pozwolić im przepływać obok i pozostać przy rozpoznawalnym wizerunku, nawet jeśli stereotypowym? W końcu mieć jakikolwiek wizerunek to marzenie wielu...

Zatem, choć mam do autora lekką pretensję o zbyt dosłowne zakończenie, to jednak pewną ulgę stanowi myśl, że wszystko wraca na właściwe miejsce (aż chciałoby się rzec, że kanoniczny porządek został przywrócony). Krasnoludy pozostaną krasnoludami: upartymi, twardogłowymi eksploratorami podziemi, równie szybko sięgającymi po topór, jak i po napitek; specjalistami od finansowej oceny opłacalności najróżniejszych (byle własnych!) przedsięwzięć. Uspokajająco działa myśl, że tak, jak mieszkańcy Hamdirholm – mimo zachodzących zmian – pozostają sobą, tak i w naszym świecie, czasami tuż obok, są tacy, dla których najnowsze trendy mody nie są jedyną wyrocznią.
Sharin - 2009-11-24, 19:53
:
Philip K. Dick Możemy cię zbudować

Opisać rzeczywistość powołaną do życia przez Philipa K. Dicka to zadanie trudne. Jeden z polskich autorów przekonywał, że pisarz nie zawsze musi mieć coś do przekazania. Może pisać dla samego aktu pisania, dla czystej rozrywki, która jakby się zastanowić, także niesie pewne wartości. Przyglądając się prozie Dicka trudno jednak nie odnieść wrażenia, że za każdym razem poprzez kartki powieści, opowiadań autor pragnie zaaplikować odbiorcy dawkę swojego spojrzenia na człowieka i świat przez niego zamieszkiwany. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy science fiction XX wieku wielokrotnie pobudzał w czytelnikach szeroki wachlarz uczuć, od zaciekawienia poprzez euforię aż do przerażenia i niedowierzania. „Ubik”, „Boża inwazja” czy „Blade Runner” stały się kamieniami milowymi literackiej problematyki odnoszącej się do takich zagadnień jak człowieczeństwo, empatia, religia itp. O wpływie Dicka na rozwój fantastyki naukowej można rozmawiać bardzo długo.



Po „Możemy cię zbudować” sięgnąłem z jednego powodu. Chciałem zobaczyć jak funkcjonowałby Abraham Lincoln w świecie dominującej technologii, nowatorskich ideologii i umierających ideałów. Wszak były prezydent Stanów Zjednoczonych, prawnik o nieprzeciętnej erudycji, jest bezdyskusyjnym bohaterem swojej ojczyzny, patriotą, który całe swoje życie poświęcił służbie narodu. Interesowało mnie, jak odnajdzie się w dickowej rzeczywistości, tak często przesiąkniętej nadmiernym materializmem, przyszłością rysującą się w bardzo ciemnych barwach. Niemniej w trakcie czytania na pierwszy plan wysunęła się nie tyle kwestia zestawienia człowieka dziewiętnastowiecznego z dwudziestowiecznym, ale opis stanów lękowych schizofrenika. Jakby nie patrzeć, Philip K. Dick czerpał informacje z pierwszej ręki. Przedstawienie istoty ludzkiej dręczonej nie tylko poczuciem nie spełniania, ale i omamami umysłu pochłonęło mnie kompletnie. Fenomenalne ukazanie stadiów choroby, dynamiczna akcja, nietuzinkowe postacie – to z pewnością plusy powieści.

Akcja „Możemy cię zbudować” rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, w amerykańskim miasteczku, gdzie życie toczy się spokojnym, utartym rytmem. Gdzie żyją ludzie uchodzący za przeciętnych i nijakich, pozbawionych szans na lepsze jutro. W opozycji do Ontario, bo o nim mowa, stoi Seattle, siedlisko występku i zła, miejsce przeżarte materializmem. Można pokusić się o porównanie wspomnianego miasta do pomniejszonego Tokio. Przechadzając się uliczkami Seattle niemalże możemy poczuć gęstą atmosferę tego miejsca, klimat zdegenerowania, porzucenia wielkich ideałów. Przed oczyma możemy dostrzec Gotham Tima Burtona czy też urbanistyczne wizje Ridleya Scotta z „Blade Runnera”.

W takiej rzeczywistości poznajemy głównego bohatera powieści Louisa Rosena, współwłaściciela firmy Wyspecjalizowane Amerykańskie Zestawy Akustyczne. Już przy pierwszym kontakcie rozpoznajemy w nim pogodzonego z losem przedstawiciela klasy średniej, czterdziestoletniego faceta bez przyszłości. Postać, będąca swoistym odbiciem Ontario, zmienia się jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w wyniku spotkania z panną Pris Rock i panem Lincolnem. Zetknięcie się tych trzech ludzi Dick wybrał na punkt zwrotny fabuły. Od tego momentu jesteśmy świadkami stopniowego pogłębiania się choroby umysłowej Louisa. Z jednej strony budzi się w nim nieszczęśliwy romantyk, pragnący spokojnego życia u boku ukochanej, a z drugiej istota pełna ambicji, potrzeby wybicia się, wykazania, dołączenia do grona wielkich businessmanów, korpów władających światem. Ukazanie tragizmu ludzi, którzy tak naprawdę nie wiedzą, do czego zmierzają i co dla nich jest najważniejsze jest jednym z kluczowych motywów powieści. Należy także zwrócić uwagę na fakt, że Dick nie roztrząsa zjawiska w odniesieniu jednostek, ale skupia się na jego wymiarze ogólnospołecznym. Świat przez niego wykreowany jawi się jako zbiór indywidualności, które prędzej czy później przytłoczone przez szeroko pojętą degenerację ideałów popadają w stan schizofreniczny.

Philip K. Dick nie byłby sobą, gdyby nie poświęcił kilku wersów kwestiom takim jak – czym jest człowieczeństwo? co różni istotę ludzką od maszyny? czy zdolność do empatii jest czynnikiem decydującym w sporze pomiędzy stwórcą i jego sztucznym wytworem? Tematy te stają się treścią wystąpień elektronicznego homunkulusa, Abrahama Lincolna. Uśmiech na ustach pojawia się, gdy uświadomimy sobie, że ten wielki obrońca praw człowieka tym razem staje po przeciwnej stronie barykady.

„Jeżeli występuje konflikt pomiędzy prawami człowieka a prawami własności, prawa człowieka muszą zwyciężyć”.

„Możemy cię zbudować” choć nie należy do grona najbardziej rozpoznawalnych powieści amerykańskiego pisarza science fiction, to jednak już samym tytułem intryguje. Czyż zestawienie wyżej wymienionych wyrazów nie jest idealnym przesłaniem głównej myśli książki? Dick w prostych słowach dał wyraz swojemu poglądowi na współczesnych mu przedstawicieli społeczeństwa. Na kartach powieści zestawił ludzi lat osiemdziesiątych XX wieku z maszynami przez nich zbudowanymi. Ukazał istotę ludzką, schizofrenika wyzbytego zdolności empatii. Człowieka mniej humanitarnego od jego mechanicznych tworów. Połączenie historii nieszczęśliwej miłości z pesymistycznym nastrojem jeszcze bardziej uwypukliło przesłanie powieści.

Choć z twórczością Dicka mam już bardzo długo kontakt, to jednak stale czymś mnie zaskakuje. W „Możemy cię zbudować” nie spodziewałem się spotkać tragicznego romantyka ze skłonnościami do schizofrenii. Przynajmniej nie w roli przekaźnika spostrzeżeń amerykańskiego pisarza na temat zaniku moralności współczesnego człowieka. Nawet nie spostrzegłem, kiedy historia Louisa Rosena się skończyła. I to właśnie długość fabuły jest według mnie najsłabszym elementem omawianej powieści. „The end” następuje zdecydowanie za szybko. Na dobrą sprawę dopiero w zakończeniu książki zaczyna docierać do odbiorcy prawdziwe znaczenie wypowiedzi poszczególnych bohaterów. Zabawa rozkręca się, a tu nagle – bach! i koniec.

Historia XVIII, XIX wieku dostarczyła światu wielu wybitnych myślicieli, polityków. Wystarczy, że wspomnę Napoleona I, Adama Smitha, Karola Marksa i oczywiście Abrahama Lincolna. Okazywano im szacunek w utworach literackich, ekranizacjach filmowych czy też na deskach teatrów. Fascynują do dnia dzisiejszego. Z racji mojego wykształcenia zainteresowanie wspomnianymi postaciami jest prawdopodobnie jeszcze większe niż u innych ludzi. Jako historyk czytający fantastykę nie mogłem przejść obojętnie obok powieści „Możemy cię zbudować”.
Beata - 2009-11-25, 07:58
:
Tom Holt - Przenośne drzwi

Paul Carpenter, główny bohater „Przenośnych drzwi” Toma Holta, jest typowym wytworem epoki popkultury: z powierzchownym, „telewizyjnym” zasobem wiedzy (Czechow kojarzy mu się jedynie z postacią ze „Star Treka”, a nie z rosyjskim dramatopisarzem), indyferentny aż do bólu w sprawach politycznych, nie zaangażowany w żadne akcje społeczne, bez wyraźnych pasji czy zainteresowań. Choć w głębi ducha zazdrości kolegom ich sukcesów zawodowych, to sam nie zamierza dołączyć do wyścigu szczurów. Pewnie w ogóle by nie pracował, gdyby nie przykra konieczność zarobienia pieniędzy. Wszak o ileż przyjemniej byłoby – zamiast poddawać się po raz kolejny torturze rozmowy kwalifikacyjnej – obejrzeć kolejny odcinek przygód Buffy. A jednak, mimo tak jawnie okazywanego braku entuzjazmu, zostaje zatrudniony w firmie J.W. Wells & Co. I – co jest punktem wyjścia fabuły – ten fakt okazuje się być przełomowy...

Już od pierwszych chwil firma, w której zdobył posadę młodszego urzędnika, wywiera na nim niezatarte wrażenie – w recepcji siedzi olśniewająco piękna sekretarka (codziennie inna), a szefowie sprawiają wrażenie, że jego myśli nie są dla nich tajemnicą. Ponadto okazuje się, że pracodawcy stanowczo zabraniają pracy w godzinach nadliczbowych, a same obowiązki służbowe – choć nudne (czyż układanie dokumentów w porządku chronologicznym można uznać za stymulujące umysłowo?) – nie wymagają praktycznie żadnego zaangażowania. Paul byłby gotów bez protestów i dociekań pogodzić się z codziennym bezsensem i rutyną (w końcu wypłata wpływa regularnie), gdyby nie kolejne zbiegi okoliczności, dziwaczne zdarzenia i absurdy, w jakie nagle zaczęło obfitować jego życie. Powoli do świadomości Paula zaczyna przesączać się myśl, że firma, w której znalazł pracę nie jest taka sama jak inne...

Sytuację dodatkowo komplikuje łatwość Paula do zakochiwania się. Właśnie ta cecha, korzystając najwyraźniej z chwili nieuwagi bohatera, wyrwała się na wolność w poczekalni J.W. Wells & Co. i samodzielnie zdecydowała o wyborze obiektu westchnień: ciemnookiej i ciemnowłosej Sophie o hmm... bardzo niestandardowych manierach. Cecha kłopotliwa, bo Paula w żadnym razie nie można uznać za duszę towarzystwa, mistrza ciętej riposty czy weterana podbojów, przeciwnie – on jest tylko weteranem zakochiwania się... a następnie zakłopotanego milczenia i namysłu pt.: „co by tu powiedzieć, żeby nie wyjść na kompletnego idiotę?”. W efekcie Paul na ogół nie mówi nic i kolejne miłości jego życia przemijają jak sen jakiś złoty. Jednak tym razem los zdaje się nad nim litować i oferuje mnogość okazji do wykorzystania: Sophie nie tylko zostaje zatrudniona w J.W. Wells & Co., ale okazuje się być jego najbliższą współpracownicą.

Jak widać z powyższego, książka Toma Holta to splot kilku wątków: osobistych relacji Paula z koleżanką z pracy oraz odkrywania tożsamości pracodawców. W miarę lektury okazuje się, że w grę wchodzi także intryga iście kryminalna i na dodatek – sprzed wielu lat. Choć można autorowi zarzucić pewną nierównowagę w równoległym prowadzeniu wszystkich wątków (to raczej odczucie subiektywne – irytowało mnie „nicnierobienie” głównego bohatera w sprawie wyjaśnienia tajemnicy związanej z pojawieniem się w jego mieszkaniu pewnego niezwykle uciążliwego w codziennym życiu przedmiotu), jednak w miarę jak narracja zbliża się do końca, wszystkie wątki zostają zamknięte, a rzekomo porzucone zagadki – satysfakcjonująco wyjaśnione.

„Przenośne drzwi” czyta się lekko i z przyjemnością. Decydują o tym zarówno dobrze skonstruowane postaci i ich wiarygodne profile psychologiczne, naturalnie brzmiące i dostosowane do nastroju chwili dialogi, jak i styl autora – obfitujący w porównania i liczne odniesienia do literatury, legend i popkultury czynione z przymrużeniem oka i dystansem – styl na tyle prosty, by nie zaciemniać przekazu. Odwołania czy aluzje można znaleźć bez trudu w dowolnym miejscu tekstu, ale prawdziwie smakowita kumulacja czeka przy okazji wyliczenia przedmiotów znalezionych w firmowym skarbcu podczas inwentaryzacji – ot, choćby gruba brązowa koperta z napisem: „Otworzyć po mojej śmierci. E.A. Presley” (nadal zamknięta!), metryka urodzenia Scarlett O’Hary czy też słoiczek z zielonym proszkiem opatrzony etykietką: „Chemiczna próbka, dr A. Jekyll, Harley Street, Londyn”.

W „Przenośnych drzwiach” można także odnaleźć elementy satyry na korporacje. Satyry obejmującej nie tylko ich wizerunek (przepiękna recepcjonistka), ale także wewnętrzne procedury działania obowiązujące w takich firmach, procedury często tak bardzo doprecyzowane i uszczegółowione, że aż uniemożliwiające osiągnięcie akceptowalnego progu efektywności. Z całym tym zadęciem rozprawia się autor opisując nocną działalność właścicieli firmy J.W. Wells & Co. czy też złośliwość przedmiotów martwych, np. zwykłego zszywacza, który – bez żadnego szacunku dla biurowych harmonogramów – wykazuje się magiczną zdolnością znikania, oczywiście jedynie w chwilach, gdy jest potrzebny.

Z notki wydawcy wynika, że recenzenci przyrównują styl Toma Holta do twórczości Terry’ego Pratchetta. No cóż, nie da się ukryć, że takie skojarzenia są uzasadnione – obaj autorzy ośmieszają absurdy życia codziennego, choć każdy czyni to z innej perspektywy: Terry Pratchett z innego świata, Tom Holt – pozostając w jak najbardziej współczesnej Wielkiej Brytanii – leciuteńko tylko odchyla osnowę rzeczywistości. Trudno mi wypowiadać się na temat śmieszności dowcipów – wszak każdy czytelnik ma inne poczucie humoru. Jednakowoż muszę stwierdzić, że wśród żartów Toma Holta równie łatwo znaleźć takie, które nie wywołają ani cienia uśmiechu na twarzy czytelnika, jak i takie, które mogą rozbawić. Osobiście z kamienną twarzą czytałam żarty tzw. fizjologiczne, wszystko jedno na fizjologii jakiej istoty oparte; za to śmieszyły mnie gry autora z popkulturą i absurdalny dowcip sytuacyjny (np. żądanie wskazania palcem na zdjęciach lotniczych lokalizacji złóż boksytów). Nie jestem pewna czy wielbicielom twórczości Terry’ego Pratchetta to wystarczy, aby książki Toma Holta postawić na tej samej półce.
Sharin - 2009-12-10, 20:52
:
Jacek Dukaj Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe

Przyglądając się środowisku literackiemu w Polsce, dokładnie - pisarzom związanym z tematyką fantastyczną, dochodzę do przekonania, że Jacek Dukaj ma wielkie szczęście żyć właśnie w dzisiejszych czasach. I to nie z uwagi na: szybko rozwijającą się gospodarkę, inteligentnych polityków z wykształceniem zawodowym, Polaków wzdychających do moralnych zwycięstw czy piłkarzy zarabiających więcej niż niejeden profesor. Nie dlatego, że spacerując musi stale uważać na psie miny. Odchody zwierząt, których właściciele są zbyt porządni aby schylić się, zawinąć kupę w papierek i wyrzucić do pojemnika specjalnie do tego postawionego. I nie dlatego, że codziennie spotyka narzekających na wszystko braci obywateli, bojących się pójść do urn i zaryzykować przyjęcie choćby ułamka procenta odpowiedzialności za przyszłość ojczyzny. Pan Jacek jest Wielkim Szczęściarzem bo ma o czym pisać. Bo nie musi podejmować wątków błahych, nie musi wysłuchiwać fabrycznych poganiaczy ani spierać się z kimkolwiek na jakikolwiek temat. I ja także jestem Wielkim Szczęściarzem bo urodziłem się w czasach, kiedy Jacek Dukaj może swobodnie wypowiadać się a ja mogę bez żadnych obaw czytać jego wywody.

Jako historyk z zainteresowań oraz wykształcenia zostałem nauczony przede wszystkim obiektywnego podejścia do procesów historycznych. Wypowiadając się na ten czy tamten temat staram się nie odnosić do niego osobiście, ale przez pryzmat nauk płynących z czasów minionych. Być może, dlatego nie polubiłem Xavrasa Wyżryna. Patrząc na niego, analizując jego plusy i minusy cały czas stawał mi przed oczyma terrorysta. Bo tak wypadałoby nazwać w dzisiejszych czasach osobę, która walczy o wolność swojej ojczyzny środkami dawno już przekraczającymi sferę prawa. Idźmy dalej. Historia to niesamowita dziedzina. Jeszcze kilka wieków temu takich Xavrasów nazywałoby się bohaterami. Następne pokolenia prawdopodobnie by ich potępiałyby, bo to przecież tyrani bądź też inni zwyrodnialcy, ale w duszy dziękowałyby za ich poświęcenie i w ogóle za istnienie. Zresztą, po co sięgać tak daleko. Wystarczy, że weźmiemy pod lupę Józefa Piłsudskiego. Zamach majowy, brat walczy z bratem, kraj autorytarny. Wielki Marszałek, wzór patrioty. Xavras Wyżryn? Terrorysta, ale z jaką ideą!

Właśnie, idea mnie urzekła. W okresie liceum epoce romantyzmu poświęcałem większą uwagę jedynie z tego względu, że dzięki tekstom naszych wieszczów narodowych zawsze poprawiałem oceny. Nie uważałem za stosowne cierpieć za miliony czy stawać w szranki z Bogiem bo ani jedna ani druga czynność nie jest specjalnie opłacalna. Owa "romantyczna nieopłacalność" a właściwie jej krytyka stanowi w Xavrasie Wyżrynie myśl przewodnią. Jacek Dukaj nie owija w bawełnę. Mówi jasno i dobitnie - "Ja pluję na moralną wyższość". Szydzi, ironizuje, złorzeczy, przeklina a wszystko z powodu ogromu lat zaprzepaszczonych przez zniewieściałych bohaterów narodowych, którzy zamiast ostro i dobitnie powiedzieć - "Teraz My, do kurwy nędzy!", to zajmowali się szkicowaniem pejzaży pod hasłem "gloria victis". Jednak legenda Xavrasa Wyżryna nie jest ani czarna ani biała, nie znajdziemy w niej jednoznacznego potwierdzenia, że trzeba czynić tak a nie inaczej. Xavras Wyżryn przypomina raczej rozbudowaną dysputę, w której jedna strona stara się przekrzyczeć drugą. Rozmowy głównego bohatera z dziennikarzem wojennym są kolejno przytaczanymi argumentami na poparcie konkretnej tezy.
Jacek Dukaj nie zaciemnia ważnych zagadnień. Pyta jasno i dobitnie - "Czy zło można usprawiedliwiać dobrem?", "czy w imię wyższych idei można postępować jak terrorysta?", "czy może być coś ważniejszego niż wolność narodu, niepodległość ojczyzny?", "czy cel uświęca środki?", itd. Nie sposób jest wymienić wszystkich pytań pojawiających się w omawianym tekście. Tak samo jak nie jest możliwe zrozumienie idei głoszonej przez Xavrasa jeżeli nie odniesiemy jej do moralnych zwycięstw Polaków z przeszłości. Bo żeby móc odpowiedzieć sobie na pytania stawiane przez Dukaja konieczne jest zestawienie korzyści i start wynikających z obrania romantycznej bądź prozaicznej drogi ku niepodległości. Tylko w drodze porównań odbiorca jest w stanie ocenić, która ze wspomnianych ścieżek najlepiej wpisuje się w otaczający go świat.

Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe Jacka Dukaja to zbiór opowiadań prezentujący alternatywne losy wybranych narodów z naciskiem położonym oczywiście na Polaków. Terrorystyczną drogę wiodącą do odzyskania przez Polskę niepodległości można uznać niejako za rozliczenie działań patriotów lat minionych i ich metod działania. Jak już wspomniałem autor największe zarzuty kieruje przeciwko epoce romantyzmu oraz pozytywizmu. Ustami Xavrasa Wyżryna informuje odbiorcę co według niego czyniono źle, bez planu, bez koncepcji, bez pomysłu.



W tekście Sprawa Rudryka Z. jesteśmy świadkami rozprawy sądowej toczącej się przeciwko królowi Nowej Macedonii oskarżanemu o wielokrotne akty ludobójstwa. Opowiadanie a właściwie dialog Sędziego, Prokuratora i Obrońcy można uznać za satyrę na wymiar sprawiedliwości. Jacek Dukaj na prostym przykładzie stara się pokazać wady owego systemu, głównie jego przestarzałość, brak przystosowania do zmieniających się warunków społecznych. Przyznam się, że miałem trudności z dostrzeżeniem tego co autor starał się w tekście przekazać. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do domysłów. Być może autor zwyczajnie bawił się ideą procesu człowieka będącego niejako reprezentantem pewnego modelu zachowań ludzkich czy raczej nieludzkich.
Postać Oskarżonego została przedstawiona jako doskonałej jakości sobowtór Rudryka Vlade Zlatko, wspomnianego władcy. Można zaryzykować tezę i powiedzieć, że odbiorca ma przed oczyma protoplastę potworów w ludzkiej skórze.

Przyjaciel prawdy. Dialog Dei wydaje się być tekstem najbardziej ze wszystkich utrzymanym w klimacie filozoficznych dyskusji. Spotykamy w nim Teodora oraz Żanię, jego życiową partnerkę, którzy w czasie trywialnych czynności zaczynają rozprawiać na tematy pisane przez wielkie "T". Od razu trzeba zaznaczyć, że Jacek Dukaj bardzo umiejętnie posegregował owe wywody. Każda "przepychanka słowna" bohaterów jest opatrzona przypowieścią, historyjką mającą jeszcze bardziej uwypuklić punkt widzenia na daną kwestię.
Owe wewnętrzne opowieści wiąże zagadnienie narodu wybranego. Przez cały tekst przewija się litania cnót Żydów. Można powiedzieć, że autor stara się przeszczepić pierwiastek mesjanistyczny na swoich rodaków. Zaszczepić w Polakach wszystkie te żydowskie zalety mogące pomóc im w walce z innymi państwami.
Otwarcie wyznaje: „Zróbmy sobie lepszych Polaków”.

Opowiadaniem zamykającym zbiór jest Gotyk.
Jeżeli ktoś nie wie jak powinien wyglądać doskonały zabójca, wyrywający serca, miażdżący płuca oraz wyzbyty rozterek wewnętrznych to jest ku temu okazja. Mowa o legendarnym golemie powołanym przez „mistrzów Kabały”. Tłem dla ukazania perfekcyjnego mordercy są starania grupki polskich patriotów o obalenie cara. Jak łatwo przewidzieć spiskowcy odnoszą sukces. Car Mikołaj pokonany!

„Carnicero pochyla się i dla pewności odrywa trupowi głowę. Ściska ją miedzy dłońmi – czaszka pęka, krwawa masa przecieka między stalowymi paluchami. Koniec”.




* Wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki.
Beata - 2009-12-31, 18:03
:
Trudi Canavan - Ostatnia z Dzikich

Im dalej w las... tym więcej niuansów – w zasadzie można tak podsumować drugi tom „Ery pięciorga” pt.: „Ostatnia z Dzikich” pióra Trudi Canavan. Na powieść składa się splot czterech wątków: dalszych losów Aurayi, przygód Leiarda i Emerahl, opisu tarapatów, w które udało się wpaść Imi – księżniczce z ludu Elai oraz pentadriańskiej kariery Reivan – mieszkanki Ithanii Południowej i Myślicielki. Choć historie przedstawione w poszczególnych wątkach opierają się na znanych i wielokrotnie wykorzystywanych schematach fabularnych (niespodziewana kariera „zawodowa” bohatera, samotna uzdrowicielka wobec epidemii czy ratowanie królewskiego dziedzica), to jednak autorka kilkakrotnie zaskakuje – czasem konstrukcją postaci, a czasem implikacjami, jakie z poszczególnych zdarzeń wynikają.

Na szczególną pochwałę w moich oczach zasługuje wyjaśnienie kłopotów Leiarda ze wspomnieniami Mirara – widać, że z góry zaplanowane i przemyślane, dobrze opisane, eleganckie. Portrety psychologiczne pozostałych bohaterów również są przedstawione wiarygodnie, żadna z powieściowych postaci nie została przerysowana, od żadnej z nich autorka nie wymaga czynów, wykraczających poza ich możliwości. I tu winna jestem czytelnikom dodatkowe wyjaśnienie: w listopadowych „Literackich zgadywankach” wyrażałam zaniepokojenie koniecznością towarzyszenia Aurayi w powojennych koszmarach i rozpamiętywania pojawiającego się u niej poczucia winy. Miło mi stwierdzić, że były to zdecydowanie obawy na wyrost – autorka nie eksploatowała nadmiernie tego wątku. Chociaż główna bohaterka faktycznie zdradza objawy stresu pourazowego, to czytelnik ani przez moment nie ma wrażenia, że przerodzą się one w trwałą, destrukcyjną zmianę osobowości. Przeciwnie – stanowią one element dojrzewania psychicznego postaci i jeden z powodów wyjaśniających decyzje podejmowane przez Aurayę.

Pozostali bohaterowie również dorośleją – doświadczenia życiowe kształtują w naturalny sposób ich psychikę. Nowo wprowadzona na karty powieści postać pentadrianki Reivan prezentuje się obiecująco – jako pozbawiona zdolności magicznych członkini Myślicieli (a więc uczona), na wszystko spogląda z dużą dozą iście naukowego sceptycyzmu, będącego przeciwwagą dla religijnego punktu widzenia. Właśnie dzięki Reivan autorka ma możliwość przedstawić bliżej pentadrian i rozwiać mit o Czarnym, czającym się na południu, siedlisku wszelkiego Zła. Dokładniejsze przyjrzenie się mieszkańcom obu kontynentów ujawnia, że w istocie oba społeczeństwa niczym się nie różnią – poza postaciami wyznawanych bogów.

Obraz powieściowej rzeczywistości przestał być tak denerwująco spolaryzowany, jak w pierwszym tomie cyklu, gdzie Biel oznaczała bezwzględne dobro, a Czerń – zło. Ten wyidealizowany i dwubiegunowy świat znika za zasłoną szarości, bohaterowie okazują się być po prostu ludźmi, ze wszystkimi ich wadami i zaletami, a motywacje bogów zdradzają, że nieobce im są takie uczucia, jak gniew, uraza, zemsta... Pod tym względem bogowie z trylogii Trudi Canavan przypominają postaci bogów greckich – istoty potężne, patrzące z wyżyn Olimpu na ludzi, bawiące się ich losem; ale jednocześnie obdarzone całkowicie ludzkimi charakterami – nierzadko ukrywające niewygodne fakty z przeszłości, czasem zawistne i mściwe, niezdolne do wybaczania doznanych uraz – zarówno ze strony swoich boskich kolegów, jak i przedstawicieli świata ludzi. Zastanawiające w tym ontologicznym obrazie jest miejsce Dzikich Czarodziejów: ludzi praktycznie nieśmiertelnych, obdarzonych magią niemal dorównującą boskim zdolnościom – czyżby w udziale przypadła im rola odpowiedników greckich Herosów? Być może wyjaśnienie tej zagadki znajdzie się w ostatnim tomie trylogii, przy okazji odkrywania przyczyn i przebiegu konfliktu między bogami. Bo akurat w tej kwestii autorka trzyma czytelników w niepewności – wprawdzie zdradza niektóre szczegóły, ale to są drobiazgi dotyczące pojedynczych bóstw, zaś cała historia wojny i przede wszystkim odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy bogowie meblujący życie mieszkańcom Ithanii Północnej są faktycznie przedstawicielami Dobra, czy jedynie tymi, którzy wygrali pradawne starcie – pozostaje kwestią otwartą.

Podsumowując, „Ostatnia z Dzikich” jako drugi tom powieściowego cyklu, prezentuje się całkiem nieźle. Choć bazuje na znanych schematach fabularnych i zakończenia niektórych wątków nie zaskakują, to tempo akcji jest utrzymane, kreacja bohaterów i ich wizerunek psychologiczny – prawdopodobna, a ontologiczne tło świata – na tyle frapująco przedstawione, że pobudza zainteresowanie czytelnika i skłania do zastanowienia. W powieści brak bitew wielkich armii – opisywane wydarzenia mają kameralny charakter, ale z łatwością wyczuwa się, że nawet pozornie nieistotne poczynania bohaterów są obdarzone dużym potencjałem i mają szansę nabrać znaczenia w dalszej części opowieści, a nawet zyskać status punktów przełomowych. Bo wydaje się, że globalny konflikt w powieściowym świecie jest nieunikniony. A przynajmniej bogowie nie sprawiają wrażenia, że wyobrażają sobie inne rozwiązanie...
Ł - 2010-01-02, 03:29
:
Bitwa pod Corrinem - Herbert jr. & Anderson

Pamiętacie tę dawną satyrę Andrzeja Mleczki na władze Polski Ludowej: „Panowie, spieprzyliśmy wszystko, co było do spieprzenia. Teraz możemy oddać władzę”? Zastanawiam się, czy można by odnieść te słowa do duetu Herbert Junior & Anderson, który również nie przestanie pisać kolejnych Diun, dopóki nie wyeksploatuje całkowicie tego uniwersum? Następne pytanie – czy w ogóle da się je wyeksploatować? Recenzja ta będzie nie tylko moją opinią na temat „Bitwy pod Corrinem”, ale również podsumowaniem całościowej refleksji nad „Legendami Diuny” a nawet szerzej – tego jak oceniam całą dotychczasową duetu gospodarującego spadkiem po Franku Herbercie.

Gdybym w tym miejscu, w największym skrócie, punkt po punkcie, streścił wam fabułę „Legend Diuny”, być może uznalibyście, że to wcale nie brzmi głupio, nieskładnie i nie-diunowato. Sam plan wydarzeń spełnia kanoniczne wymogi – ostatecznie dochodzi do rozstrzygnięcia konfliktu ludzi i myślących maszyn, a skutki tejże wojny są podstawą dla nowego ładu w galaktyce. Pojawią się znane wszystkim fanom Diuny organizacje oraz technologie. Poznajemy również powody, dla których układ sił wygląda tak, a nie inaczej – w tym wytłumaczenie odwiecznej wrogości między rodami Atrydów i Harkonnenów czy monopolu Gildii. Problem w tym, że w przełożeniu tego na konkretne słowo pisane i narrację wychodzi to miałko, a miejscami wręcz infantylnie. Szczególnie postacie, czyli największe tuzy w znanym wszechświecie, często długowieczne, zachowują się jak dzieciaki w piaskownicy, starające się odgrywać rolę dorosłych i poważnych. A to strzelają fochy, a to doznają teatralnych wzruszeń – jakakolwiek próba nadania ich działaniom ciężaru psychologicznego spełza na niczym. A przecież w oryginalnej Diunie za każdą decyzją, planem stało nie tylko widzimisię, ale złożona wypadkowa interesów i planów poszczególnych graczy.

Mimo ponad 700 stron ostatniej części trylogii, autorzy mają problemy z upchnięciem tak wielu osobistych wątków poszczególnych bohaterów – zwłaszcza przy dziwnym założeniu, że powstawanie wszystkich elementów budujących świat, jaki znamy z pierwszej Diuny, musimy obserwować koniecznie „od kuchni”, oczyma bohaterów. Ci z kolei stanowią nieomal jedną wielką rodzinę. Oczywiście więzy krwi w Diunie zawsze odgrywały znaczącą rolę, ale tam był to rezultat długoletniego planu genealogicznego – w „Legendach…” zaczyna nabierać to znamion autopastiszu. Szczególnie widać to na przykładzie założycieli kluczowych dla świata organizacji – oto przykładowo nieśmiertelny (w przenośni i dosłownie) bohater trylogii, Vorian Atryda, przypomina sobie, że gdzieś ma wnuczkę, która z kolei okazuje się przyszłą założycielką Bene Gesserit, na dodatek zupełnym przypadkiem będącą w związku małżeńskim z założycielem Akademii Suk. Rachunek prawdopodobieństwa jest zatem w tym samym miejscu, gdzie klimat starej Diuny – czyli gdzieś poza tą książką.

Największą swobodę autorski duet miał przy kreacji głównych antagonistów prequelu, czyli myślących maszyn oraz cymeków – i tutaj niestety zawiódł na pełnej linii. Większość scen z Omniusem, zbiorczym umysłem maszyn, wywarła na mnie żenujące wrażenie – nie ma w nim, nic nieludzkiego czy strasznego. Pojawia się natomiast nadęta poza i tendencyjne frazy pokroju: „Jak człowiek śmie mi mówić, ile mogę się nauczyć? – rzekł wszechumysł grzmiącym głosem.”1). Nie mogłem opędzić się od skojarzeń z Czarnoksiężnikiem z Oz – i nawet nie potrzeba Toto, który odsłoniłby leciwego hochsztaplera za kurtyną, żeby wiedzieć, że to nie jest maszyna, a już tym bardziej myśląca. Jeśli chodzi o cymeki, to po prostu posłużę się ilustracją z angielskiego wydania „Krucjaty przeciw Maszynom” i utnę temat – „transformersom”2) w Diunie mówię stanowcze NIE.

Z drugiej strony rozumiem trudną sytuację obu autorów, mających świadomość znajdowania się w cieniu Franka Herberta i ostrej weryfikacji, jakiej należy się spodziewać po fanach starego cyklu. Dlatego też zdecydowali się na opcję minimum, trochę na zasadzie „miernie, ale wiernie”. W istocie, z punktu widzenia kanoniczności ciężko ich krytykować, bo nie wychodzą poza ostrożne dorabianie genealogii do tego, co wymyślił Frank Herbert. Nie jestem pewien, czy można ich posądzić o to, że popełniają ten sam błąd, co George Lucas, który zjawisko mocy w uniwersum Star Wars postanowił wytłumaczyć stężeniem midichlorianów we krwi – w tym przypadku roztrwanianie magii starego uniwersum bardziej bazuje na wynudzeniu czytelnika, a nie na odarciu z tajemniczości. Nie ma tu żadnej herezji, jest tylko przeciwne ekstremum – przesadzona ostrożność i asekuranctwo opisu przeszłości uniwersum Diuny.

Recenzja skoncentrowała się na krytyce płytkości kreacji i sposobu gospodarowania bohaterami, bo jest to w moim przekonaniu największa wada stylu „nowych Diun”. Na dobrą sprawę niektórych z bohaterów (np. najemników z Ginaza) w ogóle mogłoby nie być, przygody innych dałoby się swobodnie okroić. Z kolei główne wątki same z siebie również się nie bronią, a zasadnicze dla świata zdarzenia potrafią porazić banalnością ich przedstawienia. Abstrahując od tego, to poziomie „historycznym” otrzymaliśmy jednak trzymający się kupy opis epickiej batalii i to jest główną zaletą cyklu. W recenzji poprzedniej części serii „Krucjaty przeciw Maszynom”, wyraziłem zaniepokojenie, iż autorzy nie wytłumaczyli przeszłości świata Diuny ażeby móc napisać kolejne książki. Dzisiaj wiem, że wątki z „Legend Diuny” wrócą, ale w przyszłości tegoż świata, to znaczy w rozbitej na dwie części „Diunie 7”, kończącej właściwy cykl. I nie jest to fakt wywołujący mój entuzjazm. Książkę tę polecam czytelnikom, którym nie wystarczają skrótowe opracowania historii świata Diuny, czują się dobrze w konwencji typowej space-opery (oraz klasycznych oper mydlanych), lub są maniakami przepięknie wydanych książek. Wydanie Rebisu to zdecydowana czołówka kunsztu wydawniczego na naszym rynku, a jednocześnie plaster miodu, kuszący żeby zebrać całość nowego wydania, zarówno oryginalnych Diun, jak i twórczości recenzowanego tu duetu. Wydaje mi się jednak, że ilość i jakość elementów jakie wnoszą do przedstawionego świata Brian Herbert i Kevin J. Anderson, jest nieporównywalna do ilości kartek i ceny ich książek. W którą stronę zachodzi ta dysproporcja – wyciągnijcie wnioski sami.


1) „Bitwa pod Corrinem”, strona 193.

2) http://upload.wikimedia.o.../c/ce/Cymek.jpg
Sharin - 2010-01-02, 13:08
:
Ewa Bury Z braku dowodów
[opowiadanie]

Jak wyglądałaby Śmierć w dzisiejszych czasach? Czy jest to Pani z kosą? Oficer SS? Wydarzenia wieku dwudziestego niejednokrotnie udowadniały, że Śmierć ma jak najbardziej ludzką twarz. Przynajmniej w moich wyobrażeniach, skażonych znajomością historii. Zastanówmy się czy Kostucha nie porzuciła płaszcza jednostki, czy nie przybrała formy masowej. Terroryzm, holocaust, handel ludźmi. Ktoś powie aborcja, eutanazja, kara śmierci.

Głównym powodem, dla którego sięgnąłem po styczniową Nową Fantastykę była chęć poczucia świeżości, nowego powiewu z redakcyjnego pieca. Niespodziewanie moją uwagę przykuło coś innego. Napis nad jednym z opowiadań - „Konkurs Literacki – I Nagroda”. Parafrazując słowa komiksowego bohatera: „Wielkie słowa to wielka odpowiedzialność”.

Po pokonaniu zawiłości językowych pierwszych akapitów (powodzenia) wydawało mi się, że Ewa Bury wie dokąd zmierza. Że nie gustuje w byle jakich pociągach, że widzi cel podróży, że jest w stanie pociągnąć za sobą czytelnika. Spakowany, zwarty i gotowy z nadzieją patrzyłem na ofertę przygotowaną przez Nową Fantastykę. Na wyprawę bez udziału wampirów, wilkołaków i innych popaprańców nocy. Na podróż do przyszłości, do czasów gdy Śmierć chodzi między ludźmi.
Czy odpocząłem przy lekturze? Niestety. Autorka postarała się o literacki all inclusive. Przez całe opowiadanie dręczyła mnie myśl: „po cholerę upychać tyle wątków w tak małym tekście?!”. Po dodarciu do ostatniego zdania doszedłem do wniosku, że Ewa Bury kilkakrotnie zmieniała plan lotu i na dodatek zapominała poinformować o tym pasażerów. Na kilku stronach mamy zatem możliwość zapoznania się z historią człowieka uważającego siebie za Śmierć, umierającego robota (prawdziwa bajka!), wieszczkę pijącą wódkę i jedzącą ogórki, policjantkę szukającą przeznaczenia, kota nie lubiącego samotności, nic nie wnoszącego do akcji dziennikarza i całą masę postaci pobocznych, wśród których prym wiedzie komisarz z problemem alkoholowym.
Groch z kapustą.

Jeden z polskich twórców fantastyki tłumaczył, że dobre opowiadanie powinno zawierać konkretnie przedstawiony początek, środek oraz rozwinięcie. Całość ma trzymać w ramionach jasno sprecyzowany, dobrze scharakteryzowany bohater. Forma krótka zobowiązuje do przestrzegania pewnych reguł. Wypychanie jej wszystkim co się nawinie pod pióro do niczego dobrego nie prowadziło, nie prowadzi i nie będzie prowadziło. Koniec i kropka.

Mniej więcej takiego podejścia do sprawy wymagam od osób piszących opowiadania. Jeżeli ma ktoś ochotę na przerażająco rozbudowaną fabułę, na splot wielowątkowy to sugerowałbym zabawę w powieść. W niej to dopiero można się wyszaleć. A przede wszystkim nie trzeba będzie wysłuchiwać narzekań przemądrzałych czytelników.
Sharin - 2010-01-04, 22:11
:
Daniel Greps Objawienie

Po raz pierwszy z twórczością Daniela Grepsa spotkałem się w czasie lektury antologii polskich opowiadań grozy Trupojad. Nie ma ocalenia. Pamiętam, że opowiadanie Pokój wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Nie było przegadane, bohater nie wydawał się pochodzić z innej planety, a fabuła w miły dla czytelniczego oka sposób była osadzona w polskich realiach. Wiedziałem, że nie mam do czynienia z kolejnym wcieleniem Stephena Kinga, ale i tak byłem zadowolony.



Objawienie to historia Wiktora Kota, nauczyciela muzyki ze Smutna, małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego, a picie piwa jest się powszechnie szanowanym zwyczajem. Już w trakcie pierwszego spotkania z głównym bohaterem odczuwamy bijący od niego uniwersalizm. Obserwując jego postać odnosimy niejasne uczucie, że w gruncie rzeczy patrzymy na cząstkę samych siebie. Choć zarabiamy w miarę dobrze, to zawsze czegoś nam brakuje. Staramy się być Wielkimi Indywidualistami, ale w gruncie rzeczy jesteśmy zwykli, nijacy i nie stronimy od wszelkiego rodzaju trunków. Zdezorientowani romantycy, bez celu błąkający się po dzisiejszym świecie. Podejrzewam, że troszeczkę przesadzam, ale Wiktor Kot uchodzi w moich oczach właśnie za protoplastę przeciętnego Polaka. I takie też wiedzie życie. Szare, od czasu do czasu koloryzowane poprzez kłótnie z byłą dziewczyną.
Wszystko zmienia się, gdy ów bohater postanawia wcielić się w rolę podglądacza. Jak to zwykle bywa, Los okazuje się być wyjątkowo wredny. Niewinna zabawa obraca się przeciwko Wiktorowi, który z łowcy staje się zwierzyną. Uwierzcie mi, że mania prześladowcza to dopiero początek jego kłopotów.

Moje rozterki narodziły się w trakcie czytania omawianej książki. Szumne hasła głoszące, że oto będę miał do czynienia z wariatami z krwi i kości oraz strasznymi płaczącymi ścianami okazały się być tylko pustymi sloganami. Oczekiwałem horroru zahaczającego o rozterki psychiki ludzkiej, autora czyniącego umysł człowieka głównym źródłem napięcia, oczekiwania na niewiadome i nieuniknione, ale bardzo się zawiodłem. Przypadek Wiktora Kota nie przeraża głównie z powodu braku cech nadających mu pozory rzeczywistości. Nawiązania do pewnych greckich filozofii zupełnie do mnie nie przemawiają, a bynajmniej nie za pośrednictwem Daniela Grepsa. Uczynienie z umysłu głównego bohatera jako maszynki do produkcji otaczającej postać rzeczywistości uważam za dość ciekawy pomysł, jednak nie do końca zrealizowany. Autor zdecydowanie za dużo miejsca poświęcił gdybaniu na temat istnienia alternatywnego świata, zamiast skupić się na rozwijaniu wątku dotyczącego solipsyzmu.

Niedawno wyczytałem także, że powieść obfituje w nawiązania do twórczości Philipa K. Dicka. Cóż, jeżeli przyjmiemy, że skoro ktoś pisze o chorobie psychicznej to musi odnosić się do wspomnianego autora to faktycznie tak jest. Dodałbym jednak do cytowanej wypowiedzi słowo „próba” gdyż w moim przekonaniu ma ono pierwszoplanowe znaczenie dla omawianej kwestii. Autor Objawienia, opisując stany lękowe swojego bohatera, stara się (!) wzorować na mistrzu powieści z gatunku science fiction. W twórczości Daniela Grepsa nie wyczułem jednak ducha dickowego postrzegania świata.
Jak już wcześniej pisałem, wątek upadku psychicznego Wiktora Kota jest zbyt płytko nakreślony. Obiektywny obserwator patrząc na postać głównego bohatera nie odnajdzie w niej zalążków szaleństwa. Znajdzie tylko dorosłego faceta, który przez ponad połowę książki siedzi w kącie i użala się nad swoim marnym życiem. Nawiązania do solipsyzmu pojawiają się niemalże na sam koniec powieści, gdyż musiały ustąpić pola fascynacji autora krainami miodem i winem płynącymi.

Nie chcę nikomu odmawiać talentu literackiego, ale Objawieniem jestem zwyczajnie rozczarowany. Bohater przez całą fabułę próbował zgrywać męczennika, nadającego własnemu cierpieniu pewne cechy mistyczne. Historia, choć przypomina lawinę akcji, to jednak nosi znamiona fabuły pisanej „na szybko”, bez spokojnego i rzeczowego rozbudowania świata, w którym została osadzona. W gruncie rzeczy, zadanie Wiktora Kota sprowadza się do bycia świadkiem nierzeczywistych wydarzeń oraz zamartwiania się nad ich znaczeniem, powodem i celem. Fascynujące zajęcie na wakacje, ale ile można czytać o tym samym?

Podsumowując: powieści Daniela Grepsa z pewnością nie można zaliczyć w poczet wielkiej literatury. Jest to dobry przykład książki rozrywkowej, pragnącej wzorować się na najlepszych horrorach, ale jak to zwykle bywa, chęci przerosły czyny. Szkoda, że godzina Objawienia jeszcze nie wybiła.
Toudisław - 2010-01-06, 12:16
:
R. Scot Bakker – „Mrok, który nas poprzedza”

Ta książka była dla mnie sporym znakiem zapytania, gdyż słyszałem o niej wiele sprzecznych opinii. Owe dzieło sprawia wrażenie dość egzotycznego , bo świat, w którym się dzieje, kusi nas wieloma zagadkami. Tajemnicze mistyczne zakony i swowaryszenia. Szkoły magi i dzike plemiona. Wszystko to jest dodatkiem by opowiedzieć historię która była przedstawiana wielokrotnie. To spore ryzyko. Przeciez sama historia nie jest niczym nowym a inna sceneria czy dodatki w postaci Magi mogą czytelnikowi nie wystarczyć. A jednak się udało.



Minęło wiele stuleci od pierwszej apokalipsy, gdy to nie Bóg poniósł klęskę, lecz ludzi stali nad przepaścią i niewiele brakowało, by wyginęli.

Świat przeszedł wiele zmian i ludzie powoli zapominają o przeszłości, mając przed sobą nowe zagrożenie.

Z cienia wyłania się Anasurimbor Kellhus – Dunyain, potomek starego rodu posiadający wiele talentów oraz umiejący manipulować ludźmi, naginając ich do swoich celów.

Tłem dla wydarzeń jest Święta wojna, która ma zmienić oblicze świata i odbić święte miasta z rąk pogan. Maithanet, charyzmatyczny i tajemniczy duchowny zdobył zaufanie wiernych, a teraz dąży do podbicia świętych ziem przez ludzi kła. Zwołuje więc krucjatę przeciw niewiernym. I tutaj Autor wykorzysta schemat wojen krzyżowanych. Walki o wpływy. Przebieg pierwszych dni kampanii. Wszystko to jest bardzo dokładnie odwzorowane na historii krucjat. Do takiego kopiowania histori można odnosić się różnie. Mnie ono w tym przypadku nie razi bo widac iż było zabiegiem w 100 % świadomym to miało swój cel i doskonale dopełnia się z innymi aspektami powieści.

Krucjata to tylko zasłona dymna , gdyż zbliża się większe zagrożenie i los ludzi jest niepewny. Uczeni powiernicy to szkoła magii, która jako ostatnia wierzy że Nie-Bóg może powrócić na świat, a Rada nie chce na ten powrót pozwolić. Achamian, powiernik i szpieg, wierzy, że zagrożenie jest bliższe niż kiedykolwiek.

Mrok to książka wielowątkowa. Złożona mozaika intryg i ludzkich losów.

”Są tu walki między czarodziejskimi szkołami, wojny miedzy narodami, walka o władzę w sercu cesarstwa. Wojna, miłość, nienawiść.

To, co w pierwszym tomie „Księcia nicości” jest najważniejsze, to postaci. Bardzo różne i charakterystyczne. Ich zachowanie, czyny, cechy charakteru. Nie tylko dodaje książce wartości, ale też stanowi jej duszę. Cnaiur, wódz stepowego plemienia Utemotów, nieustraszony wojownik staje się kompanem Kellchusa i jedynym człowiekiem nieczułym na jego wpływ. Cnauir jest osobą, która szczególnie zwróciła moją uwagę. Mimo faktu, iż jest bezwzględnym i okrutnym wojownikiem. Jego twarde zasady i prostota życiowa budziły mój szczery podziw. Inną intrygującą postacią jest Esmenet. Prostytutka ze świętego miasta i kochanka Drusasa Achamiana. Mam wrażanie, że cała fabuła i scenografia byłą Autorowi potrzebna tylko po to by bawić się postaciami i w ten sposób sformułować przekaz dla czytelnika. Warto uważnie śledzić przemiany bohaterów bo są one sednem tej powieści/



„Mrok, który nas poprzedza” to książka ciekawa i zdecydowanie warta uwagi. Porusza wiele istotnych tematów, takich jak fanatyzm religijny czy manipulacja ludźmi. Niestety czasem książka zdaje się być przegadana i trochę monotonna. Ciągłe monologi bohaterów nie wnoszą wiele nowego, a często są zwyczajnie nudne. Jest to chyba efektem zbyt szybkiej próby ukazania bohaterów. Ich monologi co prawda pozwalają ich lepiej poznać ale czasem są przesadnie rozciągnięte.



Mrok to tylko wstęp do całej historii. Trudno więc go jednoznacznie oceniać. Ale jest na tyle intrygujący by zachęcić mnie do przeczytania całości Księcia nicości.
Toudisław - 2010-01-06, 12:16
:
Lord z planety Ziemia Siergiej Łukjanienko


Jedna z niewielu książek Łukjanienki wydawana pojedynczo. Jak się okazuje składająca się z 3 ksiąg. Cieszy fakt, że książka nie została rozbita na 3 tomy dzięki temu bez przerw możemy śledzić losy bohaterów.



Jest to powieść mocno wzorowana na typowych dla kultury rosyjskiej Baśniach i bajkach.

Dzielny Książę ratuje swoją księżniczkę z opresji. Oczywiście Książę jest na początku człowiekiem z ludu a jego pochodzenie jest tajemnica. Wraz z rozwojem opowieści zaobserwujemy jego przemianę ale też poznamy otoczenie w jakim się obraca i typowe ludzkie zachowania. Taka edukacyjna baśń typowa dla Rosji została przez Autora wykorzystana, by zrobić to samo ale w nowocześniejszej scenerii i naświetlić bardziej aktualne problemy.



Bohater to były żołnierz, właściciel szkoły walki i ogólnie bardzo niebezpieczny człowiek.

Gdy pewnego dnia ratuje nieznajomą dziewczynkę z opresji jego życie zmienia się diametralnie. Zakochuje się, lecz nieznajoma znika a on zostaje sam. Jedyne co mu pozostaje to pierścień od Dziewczyny oraz pytanie jakie zadała mu przed odejściem „Czy można się w tobie zakochać”.



Dalej fabuła pędzi niczym rozpędzony pociąg. Nowe przygody są okazją do wskazania wad ludzkiego charakteru. Są wręcz przypowieściami. Nasz bohater poznaje galaktykę z jej różnorodnymi rasami i bogactwem kultur. Odkrywa też tajemnicę naszej planety wyklętej z gwiezdnego społeczeństwa.



Łukjanienko unowocześniając Ruską baśń siłą rzeczy skazał się na pewien schemat. Wynikiem tego książka rzadko zaskakuje i bywa dość liniowa. Jednak opłaciło się takie zagranie. Użyty przez niego schemat sprawdził się w kosmicznej scenerii i oprócz warstwy przygodowej można odnaleźć głębsze przemyślenia czy refleksie nad aktualnymi tematami.



W podobny sposób Autor obszedł się z językiem powieści. Niczym w Baśni używał słów prostych ale utkanych w bardzo elegancką całość, co wyraźnie pokazuje że wiele aspektów „Lorda” było przemyślanych i zaplanowanych by dokładnie wpasować się w odpowiednią stylizację.



Komu bym ta książę polecał? Na pewno fanom wcześniejszych utworów Łukjanienki. Nowi czytelnicy też mogą poczuć się zauroczenie baśniową otoczką powieści.
Beata - 2010-01-06, 18:48
:
Aleksander Kościów - Świat nura

„Świat nura” to książka, jedna z niewielu, która przykuła moją uwagę już pierwszym zdaniem: „Zacząłem wymyślać sobie to miasto w połowie października.”1), aż chciałoby się powiedzieć, że stałam się ofiarą „syndromu pierwszego zdania”. Jednak nie zamierzam tu kwestionować czy wypowiadać słów poparcia dla poglądu, według którego pierwsze zdanie powieści jest najważniejsze. Stwierdzam po prostu fakt – akurat w przypadku tej konkretnej książki pierwsze zdanie zafrapowało mnie na tyle, że zdecydowałam się na zakup i lekturę. Lekturę, która okazała się być na tyle satysfakcjonująca, że słowo „ofiarą” mogę z czystym sumieniem zamienić na „beneficjentką”. Zatem, przyznaję, jestem beneficjentką „syndromu pierwszego zdania”, nawet jeśli istnienia takiego syndromu nie daje się bezspornie udowodnić.

„Zacząłem wymyślać sobie to miasto w połowie października.” – któż, jeśli nie autor, ten, od którego wszystko w książce zależy, mógłby takie słowa wypowiedzieć? Dysponujący mocą sprawczą Autor, Pan i Władca narracji, Kreator postaci i powieściowego świata? A jednak już lektura kolejnego akapitu miesza czytelnikowi w głowie: „(...) Gdy wróciłem do mieszkania, wyszło na jaw, że po pierwsze ktoś już tam mieszkał, a po drugie zalegamy z czynszem, i to za trzy miesiące.”2) i wprowadza poczucie niepewności, które towarzyszyć mu będzie przez całą książkę. Oraz zaskoczenia – no bo jak to? Cóż za Kreator z tego autora, skoro pozwala swojemu alter ego od pierwszych chwil wplątać się w trywialne kłopoty z czynszem? Czyżby ten wyimaginowany świat był wyśniony nie do końca? Czyż śnienie innej rzeczywistości nie powinno eliminować z niej błędów lub umożliwiać wprowadzenie poprawek w przypadku niedośnionych (najwyraźniej) fragmentów lub nieprawidłowości? Tymczasem autorowi/bohaterowi to nie przeszkadza – początkowo z równym stoicyzmem zdaje się akceptować kłopoty wielkie i małe, sprawy o dużym znaczeniu i irytujące drobiazgi życia codziennego. Zastanawiałam się, czy taki zabieg nie miał zwrócić uwagi czytelnika na inny, również dość kontrowersyjny, pogląd, głoszący że wykreowany świat zyskuje własne życie, samodzielnie ewoluuje, próbuje się wyrwać z ram nakreślonych przez Twórcę, walczy o zyskanie niezależności, a Autor, po odegraniu roli Kreatora, staje się tylko (i aż) Kronikarzem. A może posuwam się w domysłach za daleko i dorabiam teorię do praktyki – może po prostu bohater trafił do świata śnionego przez kogoś innego, nie przez Autora. Ale w takim razie, kim jest ten tajemniczy Kreator?

Towarzyszenie bohaterowi w kolejnych wydarzeniach (bo przygodami wahałabym się je określić) jest łatwe i trudne jednocześnie. Łatwe – ze względu na dojrzały język utworu (aż chciałoby się zapytać, skąd u debiutanta taki dojrzały, wysmakowany język?), obrazowy i sugestywny, mający moc przekształcania banału w prawdy życiowe: „Lubię spacerować po ulicach i wyobrażać sobie, że wszyscy jesteśmy cząsteczkami kurzu; jeden Ruch Wielkiej Ręki i wszystko wiruje ze zwielokrotnioną prędkością we wszystkich kierunkach, ale prędzej czy później uspokaja się i ogólnie unosi się jak przedtem.”3), pełen autoironicznego dystansu do siebie i życia: „Byłem spokojny, lekki i pozbawiony treści jak zapomniany z kinderbalu balonik wypełniony helem. Nie miałem do nikogo pretensji i nie potrzebowałem ani lepszego mieszkania, ani nowych spodni.”4). Trudne – bo autor „Świata nura” nie jest skory do udzielania wyjaśnień, przykładanie naszej miary do powieściowej rzeczywistości nie daje rezultatu – wyśniony świat, a raczej światy, nie poddają się działaniu praw logiki, choć może właściwszym jest stwierdzenie, że powieściowa logika jest w jakiś sposób zaburzona, nieprawidłowa, po prostu – inna od tej, jaką na co dzień operujemy. Przypuszczam, że w tym tkwić może największa trudność w odbiorze „Świata nura” przez czytelników nade wszystko ceniących realizm, dokładne zdefiniowanie powieściowego „tu i teraz”. Książka Aleksandra Kościowa tego nie zapewnia, bezceremonialnie burzy poczucie czytelniczego bezpieczeństwa, w miarę rozwoju opowieści coraz częściej zmienia się owo „tu”, a zakończenie powieści przewraca do góry nogami wcześniejsze domysły. I na dodatek – dwukrotnie! Po raz pierwszy oferując wyjaśnienie, które dość łatwo czytelnik jest w stanie odgadnąć i którego w sumie się spodziewa, a po raz drugi – dosłownie na ostatnich stronach utworu – zaskakując czytelnika na całej linii.

Na szczególną uwagę w „Świecie nura” zasługuje wątek muzyczny, a w zasadzie rozważania o duszy instrumentów, które snuje jeden z drugoplanowych bohaterów. Rozważania ulotne, lecz frapujące; stanowiące próbę usystematyzowania, ubrania w słowa tego, co niedefiniowalne i z samych niuansów złożone – wrażenia artystycznego, siły oddziaływania muzyki, zdolności do porwania słuchaczy, przekazania im dźwiękami obrazów i skojarzeń wykonawcy utworu, a w końcu – tworzenia dźwiękami innej rzeczywistości i zabrania tam słuchaczy, choćby na chwilę. I nawet gdybym przed lekturą nie czytała notki na czwartej stronie okładki, która zdradza wykształcenie autora, to po lekturze tych fragmentów podejrzewałabym z dużą dozą pewności, że arkana muzyki nie są mu obce. Tak pisać o magii dźwięków może tylko prawdziwy miłośnik, człowiek, który nie tylko dysponuje wiedzą teoretyczną, ale przede wszystkim – kocha tę dziedzinę sztuki.

I jeśli już mowa o nocie wydawcy, czyli tak zwanym okładkowym blurbie (jak ja nie lubię tego słowa!) – nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pochwalić wydawcę. Właśnie za tę notkę. Notkę zredagowaną w sposób bliski ideałowi, zachowującą doskonałe wyważenie między uchyleniem rąbka tajemnicy, a niezdradzaniem czytelnikowi fabuły opowieści. Jest to w mojej ocenie jeden z niewielu tekstów przygotowanych przez wydawcę, który naprawdę zachęca do przeczytania książki, a przy tym delikatnie wskazuje, na co podczas lektury zwrócić uwagę. A „Świat nura” naprawdę należy czytać uważnie, nie tylko w obawie przed pominięciem jakiejś istotnej wskazówki, ale także i dlatego, że łatwo pod wpływem tej lektury utonąć w skojarzeniach i dygresjach. A przecież to debiut!

1) Aleksander Kościów – „Świat nura”, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2009, wydanie II, str. 7
2) Ibid., str. 7
3) Ibid., str. 66
4) Ibid., str. 27
Sharin - 2010-01-08, 05:46
:
King Stephen Carrie

Stephen King należy do tego grona pisarzy, których samo nazwisko sprawia, że dana książka jest rozchwytywana. Wszystko dzięki wieloletniemu funkcjonowaniu w branży literackiej, nieprzeciętnej wyobraźni, talentowi oraz cierpliwości w dążeniu do celu. Oczywiście pojawiają się głosy o odgrzewaniu pomysłów, poruszaniu się po utartych ścieżkach, ale patrząc na bibliografię niekoronowanego mistrza horrorów zdziwiłbym się gdyby było inaczej. Stephen King pierwszą powieść napisał w 1974 roku. Od ukazania się „Carrie” minęło 35 lat, w czasie których autor bynajmniej nie próżnował. Zjawisko powtarzalności pewnych motywów, tricków literackich uważam za coś zupełnie naturalnego. Umysł ludzki, wewnętrzny indywidualizm człowieka nie jest studnią bez dna. Nasza osobowość oraz to w jaki sposób postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość jest wynikiem długofalowego oddziaływania różnorakich czynników zewnętrznych. Wydaje mi się, że w przypadku pisarzy skutkuje to stosowaniem w procesie twórczym pewnych podświadomych nawyków, zabiegów. To właśnie dzięki nim możemy mówić chociażby o indywidualnej stylistyce literackiej.

Po „Carrie” zdecydowałem się sięgnąć pod wpływem ogólnej presji środowiska. W oczach moich znajomych nie zapoznanie się z ową książką graniczy z popełnieniem jednego z siedmiu grzechów głównych. Zdanie: „Jak możesz pisać o twórczości Kinga nie przeczytawszy o Carrie?” było na porządku dziennym. Szczerze powiem, że nie miałem większych oporów przed omijaniem wspomnianej książki. Rozumiem, że uchodzi ona za klasyk ale King napisał bardzo wiele dobrych powieści. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem niezmiernie wdzięczny przyjaciołom. Mieli rację.

Podejrzewam, że historia nastolatki terroryzowanej zarówno przez szkolne rówieśniczki jak i fanatycznie religijną matkę jest znana większości osobom, niezależnie od tego, czy to dzięki ciekawostkom odnośnie twórczości Stephena Kinga, czy też za sprawą głośnego filmu Briana De Palmy, z genialną rolą Sissy Spacek w roli tytułowej.
Carrie White nie jest przeciętną dziewczyną ze zwyczajnego, amerykańskiego domu. Nie chodzi na tańce, nie spotyka się z przyjaciółmi, nie wie co to okres, a na piersi mówi „brzydkie ciało”. Czas wolny od zajęć w szkole spędza na robótkach ręcznych, modlitwach, przepraszaniu za popełnione grzechy oraz jeszcze raz na modlitwach. Od czasu do czasu staje się lokatorką komórki pod schodami, niejako w formie pokuty. Innymi słowy: życie nie szczędzi jej razów. Na wszystko jednak przychodzi koniec.
Carietta White okazuje się być nosicielką bardzo rzadkiego genu TK, który ujawnia się poprzez wyjątkowo silnie rozwinięty dar telekinezy. Jak groźna jest to broń w rękach zdesperowanej istoty? Najlepiej o tym świadczą wydarzenia mające miejsce w Chamberlain w nocy z 27 na 28 maja 1979 roku oraz „napis na trawniku w miejscu, gdzie znajdował się bungalow państwa White: Carrie White smaży się w piekle za grzechy, Bóg jest wielki”.1)

„Carrie” jest jednym z tych tekstów, które na długo zapadają w pamięć. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jeszcze przed podjęciem lektury większość czytelników pozbawiona jest elementu zaskoczenia, a wiadomości czerpane z fabuły jedynie utrwalają zdobyte wcześniej informacje. Nie ma się czemu dziwić, reklama robi swoje. Po drugie, historia zaprezentowana przez Kinga jest napisana językiem prostym. Mam nadzieję, że nikt nie obrazi się za te słowa, ale pod względem stylistycznym „Carrie” jest słaba. Intrygujące nakreślenie środowiska uczniowskiego, czy też szaleństwa na tle religijnym nie zniweluje niestety pewnych niedociągnięć. Taki stan rzeczy jest jednak jak najbardziej naturalny. Przysłowie mówi: „Nie od razu Rzym zbudowano”. Trzeba pamiętać, że „Carrie” jest debiutem Stephena Kinga, autora dopiero wkraczającego na drogę prowadzącą do zawodowego pisarstwa. Minie jeszcze wiele lat, niejedno pióro zostanie złamane, zanim Król Horrorów przywdzieje swoją koronę.
Wracając do tematu, klimat powieści, tak bardzo wychwalany przez fanów pisarza, utrzymuje się, de facto, tylko przez pierwszą część książki. Atmosfera oczekiwania na nieuniknione, świadomość istnienia zegara odliczającego czas do narodzin koszmaru stanowią bardzo udane wprowadzenie do wątku kulminacyjnego. Niestety, finał historii pozostawia uczucie niedosytu. Szaleństwo, po mistrzowsku zobrazowane przez De Palmę, w powieści przybiera postać wyliczanki. Autorowi zabrakło cierpliwości czy też celowo postawił na kontrast? Nigdy się tego nie dowiemy ale faktem jest, że sam King uważa „Carrie” za najgorszą ze swoich książek.

„Fanatyk – osoba ślepo oddana jakiejś idei, nietolerancyjna w stosunku do innych”.2)
Jeżeli miałbym wskazać ten aspekt powieści, który wywarł na mnie najkorzystniejsze wrażenie, to powiedziałbym, że jest nim zaprezentowanie fanatyzmu religijnego. Siła postaci Margaret White wynika głównie z jej rzeczywistości. Nie trzeba się wysilać by móc uwierzyć w realność jej zachowań. Oddanie ukochanej religii graniczące z obłędem jest jednym z ważniejszych problemów dzisiejszego świata. Wystarczy, że zjawisko masowe przekształcimy w indywidualne, a otrzymamy fanatyka wielbiącego Boga nie tyle sprawiedliwego, co surowego. Osobę nie będącą w stanie zrozumieć podstawowych praw społecznych. Nie akceptującą zachowań uważanych powszechnie za normalne i dozwolone. Matka tytułowej bohaterki zalicza się właśnie do tego typu ludzi. Ogarnięta szałem nieustających modlitw i pokut zamienia życie swojej córki w piekło na ziemi. Na samą myśl o cieple rodzinnym w pojęciu Margaret White robiło mi się gorąco.

Podsumowując: nie myli się ten, kto nie próbuje. W 1974 roku Stephen King podjął wyzwanie losu i zyskał. Pewien wydawca postawił na jego „Carrie” i ta znajomość zaowocowała kontraktem w wysokości 400 tyś. dolarów. Bardzo dobrze, że tak się stało.
Dzięki temu pan King porzucił pracę w szkole i na poważnie zajął się tworzeniem przerażających historii. Dzięki temu co jakiś czas mam szczerą przyjemność zaznajamiać się z kolejnymi jego wyczynami literackimi. Zapewniam wszystkich, że nie jest to czas stracony.
Sharin - 2010-01-29, 12:48
:
Przemysław Gul Ryza
[opowiadanie]

Blisko cztery lata temu zaczynałem pisać pracę magisterską. Studia dzienne, praca w nocy, drzemki na porannych wykładach, młodość w bibliotekach, a w międzyczasie ślęczenie nad pierwszym rozdziałem tekstu, dzięki któremu miałem uzyskać tytuł magistra historii. To była prawdziwa katorga. Cztery godziny wystukiwania literki za literką tylko po to, abym następnego dnia miał czym zapełnić „kosz”. Męczarnie trwały do czerwca 2007 roku, kiedy to zostałem ukoronowany dyplomem ukończenia studiów wyższych. W styczniu 2008 podjąłem pracę w banku.

Piszę o tym, gdyż patrząc na bohatera Ryzy dostrzegam nie tylko pisarzy, ale także uczniów, studentów, redaktorów, publicystów i całą rzeszę innych osób mających okazję poczuć czym jest brak weny, połączony z palącym nakazem pisania. Oczyma wyobraźni zobaczyłem trzydziestokilkuletniego faceta będącego pod presją wydawców, czytelników (także cycatych Agnieszek) oraz fabrycznych wyzyskiwaczy rodem z kraju „Wydymam cię aż do pustych kieszeni”.* W dodatku zmęczonego twórczą niemocą, literacką impotencją, czy inną podobną dolegliwością.
Ile jeszcze wytrzyma? Owe pytanie towarzyszyło mi przez niemalże całą lekturę Ryzy.

Wychodzę z następującego założenia: umysł człowieka nie jest studnią bez dna. Kropla drąży skałę. Jeżeli dostatecznie długo życie kopie nas w rzyć, to prędzej czy później przychodzi chwila, kiedy człowiek albo kieruje się do łazienki wziąć kąpiel - tę jedną jedyną - albo wariuje. Presja zewnętrzna oraz wewnętrzna są na tyle silne, że psychika ludzka nie wytrzymuje. Później jest już tylko ciemność.

Śmiem twierdzić, że historia Jacka Kramarza nie jest wyjątkiem. Ilu polskich, i nie tylko polskich, autorów boryka się z podobnymi problemami? Nie mówię o debiutantach, ale o pisarzach z krwi i kości, którym niespodziewanie przed oczami wyświetla się napis „The end”. Napiszą książkę; niekiedy całkiem pokaźny cykl, ale jak to zwykle bywa „nic nie trwa wiecznie”. Świeżość pomysłów, zapał do pracy, poczucie wartości gdzieś ulatują i pozostaje człowiek, a właściwie jego strzęp.

Idźmy dalej. Lubię opowiadania zawierające dreszczyk emocji. Nie muszą być wypchane emocjonalną bombą, ani traktować o potworach z bagien. Zdesperowany, przyparty do muru bohater wyposażony w rewolwer i butelkę Jack’a Danielsa. Dom odcięty od świata i urojenia wiszące w powietrzu. Tego potrzebuję do pełni szczęścia i właśnie takie danie zaserwowała mi Ryza.

Tekst nie jest przegadany, autor nie rozbudowuje nadmiernie psychiki postaci, nie smęci nad sytuacją bohatera, nie szuka odpowiedzi na pisarsko-egzystencjalne pytania. Opowiada historię człowieka - być może schizofrenika – który, choć czuje nadchodzący kryzys twórczy, nie składa broni. Robi to, co prawdopodobnie zrobiłaby większość z nas: powraca do źródła. Tym razem świątynią dumania jest domek w lesie, położony z dala od wszelakiej cywilizacji. Duchowe wsparcie przyjaciół oraz odgłosy starej, poczciwej maszyny do pisania nie zdają jednak egzaminu. Finałowa runda starcia z samym sobą jest coraz bliżej.

Ktoś mógłby powiedzieć: „marność nad marnościami i wszystko to marność”. O pisarzach walczących z brakiem weny czytaliśmy niejednokrotnie. Mniej lub bardziej podobne motywy odnajdziemy nie tylko w literaturze ale także filmach, czy sztukach teatralnych. Niemniej owe fakty nie przeszkadzają w odbiorze opowiadania. Być może niepowtarzalność tekstu Przemysława Gula kryje się w dosłownym, namacalnym przedstawieniu sytuacji kryzysowej? Ukazaniu problemu, którego nie tylko możemy poczuć ale także dotknąć, czy porozmawiać. Do jakiego stopnia pisarzowi pod presją może „odjebać”? Przekonajcie się sami.

Nie wiem czy autor natrafił podczas pracy nad tekstami na podobne zmartwienia. Jeżeli nie, to powinniśmy tylko się cieszyć, bo oznacza to, że jeszcze nie raz nas zaskoczy.



*Przemysław Gul Ryza; w: Nowa Fantastyka, Nr 2 (329) 201o; 2.34.
Sharin - 2010-02-06, 21:45
:
Chelsea Quinn Yarbro Hotel Transylvania

W styczniowym numerze Nowej Fantastyki możemy przecztać: „Od jakiegoś czasu nastolatkowie wszystkich krajów połączyli się w zastępującej potteromanię mrokomanii”.* Trudno nie przyznać racji autorce tych słów; pani Annie Krajewskiej. Wystarczy odwiedzić najbliższą księgarnię i pospacerować pomiędzy książkami. Na regałach poświęconych literaturze fantastycznej dostrzeżemy, że oprócz wiecznie popularnego, tradycyjnego fantasy coraz częściej przybywa pozycji, w których bohaterowie albo chłepczą krew, albo uciekają przed istotami wypełnionymi tym życiodajnym napojem. Nie będę rozwodził się nad zagadnieniem czy to dobrze czy źle, bo nie czas i miejsce na to. Wszystko jednak wskazuje, że popyt na tego typu literaturę będzie się przez jakiś czas jeszcze utrzymywał.

Powieścią dobrze wpasowującą się w przytoczone powyżej klimaty jest Hotel Transylvania autorstwa Chelsea Quinn Yarbro. Jako historyk z wykształcenia, zamiłowania a także osoba dająca się od czasu do czasu porwać przez fantastyczne alternatywy, nie mogłem przegapić okazji sprawdzenia, jak dzieci nocy odnajdują się we Francji z przełomu XVII i XVIII wieku. Nie zmienia to faktu, iż do „mrocznych lektur” podchodzę z dużą rezerwą. Na samą bowiem myśl o tym, że będę zmuszony śledzić losy namiętnej, trudnej miłości przedstawicieli dwóch różnych ras moje ciało gwałtownie się buntuje. Nie jest to obawa o styl pisarza – bo ten może być bez zarzutu – a raczej o fabułę, której konstrukcja w tego typu dziełach często przypomina budowę cepa. Dla „Hotelu Transylvania” zrobiłem wyjątek, gdyż usłyszałem o nim dużo ciepłych opinii; zwłaszcza o jego tajemniczym właścicielu.

Choć akcja powieści rozgrywa się w kraju, który produkuje trzysta gatunków sera, to jednak „Francja” jest z pewnością za dużym słowem. Śmiem przypuszczać, że autorka, tworząc scenerię dla wydarzeń mających miejsce w powieści, nie poświęciła tej czynności zbyt wiele czasu. Na dobrą sprawę świat zewnętrzny został ograniczony do dwóch, trzech posiadłości, kilku lasów i jednej ulicy. Czy to źle? Z mojego punktu widzenia – owszem. Chciałem zachłysnąć się Francją, poczuć jej aromat, a otrzymałem widowisko, gdzie za scenę mógł równie dobrze robić Meksyk czy Hiszpania. Kraj znad Sekwany dostrzegałem jedynie w nazwiskach oraz wspominanym mimochodem królu Ludwiku XV. Wydawca obiecuje podróż po „znakomicie odmalowanej stolicy Francji połowy XVIII wieku”. Niestety, wszystko kończy się na tych wielkich słowach. Pisarka nie oddaje atmosfery Paryża. Bale, przyjęcia, wystawne spotkania stanowiły niewątpliwie bardzo ważny element życia ówczesnych sfer wyższych, ale nie tylko paryskich. Autorka także w trakcie obrazowania owych zabaw ograniczyła się do minimum. Prezentacja strojów, stosunków społecznych, etykiety czy wagi honoru w kontaktach międzyludzkich z pewnością pozostawiają wiele do życzenia; zwłaszcza dla kogoś, kto zakładał wędrówkę po tajemniczym Paryżu hrabiego Saint-Germain.

Nazwisko głównego bohatera to niewątpliwie bardzo silny magnes marketingowy. Nie trzeba być historykiem, żeby wiedzieć, że Chelsea Quinn Yarbro powołując do życia swego wampira inspirowała się prawdziwym hrabim de Saint-Germain, którego osoba nadal pobudza wyobraźnię twórców (Umberto Eco, Zbigniew Nienacki, Neil Gaiman) na całym świecie. Nazywany „Cudownym Człowiekiem”, szlachcic, dworzanin, wynalazca, wirtuoz, malarz, poeta, okultysta, alchemik – i tak bez końca. Do dnia dzisiejszego wielu ludzi uważa się za jego potomków bądź za niego samego; chociażby jeden z kochanków Dalidy. Osobiście porównałbym go do hrabiego Monte Christo. Można dostrzec pomiędzy nimi pewne podobieństwa, wziąwszy pod uwagę czy to styl bycia czy siłę charakteru. Wydaje mi się, że autorka tworząc swojego hrabiego Saint-Germain wzorowała się właśnie na bohaterze Aleksandra Dumasa. Otaczająca postać atmosfera tajemniczości jeszcze bardziej potęguje owe odczucia.

Kreację wspomnianego bohatera nazwałbym najmocniejszym punktem Hotelu Transylvania. Powieść będąca historią miłości wystawioną na liczne niebezpieczeństwa nie tryska oryginalnością. Co gorsze, autorka zamiast przybliżyć odbiorcy obraz związków damsko-męskich w Paryżu połowy XVIII wieku, bez przerwy stara się utrzymać wszechogarniającą aurę erotyzmu. Na usilnego można przypiąć książce etykietkę z napisem „romans”.

Chelsea Quinn Yarbro kolejną Anną Rice? Nie jestem do końca przekonany. Doprawdy, nie wiem dlaczego Hotel Transylvania otrzymał tak wiele pochlebnych opinii. A już zupełnie zachodzę w głowę, z jakiego powodu wydawca nazywa powieść horrorem. Hrabia Saint-Germain w wykonaniu amerykańskiej autorki równie dobrze mógłby być kosmitą i nikt nie zauważyłby różnicy. Jeżeli ktoś ma ochotę pomęczyć się przed zaśnięciem to gorąco polecam.


* A. Krajewska Wampir, wampira, wampirem poganiał...; w: Nowa Fantastyka nr 1 (328) 2010; s.65.
Sharin - 2010-02-07, 18:51
:
Bernard Werber Tanatonauci

O drugiej nad ranem 12 października 1492 roku Rodrigo de Triana, jeden z marynarzy będących pod dowództwem genueńskiego żeglarza Cristoforo Colombo, krzyknął: „tierra, tierra!”. Ów ląd parę godzin później otrzymał nazwę San Salvador, czyli Zbawiciel. Około 570 lat później Feliks Kerboz zrobił pierwszy krok na kontynencie zmarłych.

„Niesamowita literacka podróż, okrzyknięta najbardziej fascynującą odyseją w historii ludzkości!”. Tymi słowami wydawnictwo Sonia Draga stara się przekonać potencjalnych konsumentów kultury do wydania paru groszy na Tanatonautów, powieść, która jest pierwszą częścią trylogii poświęconej zagadnieniom z pogranicza nauki i metafizyki. Na ową pozycję czekałem z dużym zainteresowaniem. Na własnej skórze chciałem poczuć, ile prawdy zawiera szumna reklama wydawcy. Czy zapowiadanej podróży rzeczywiście należy się łatka niesamowitej i niezapomnianej.

Twórca trylogii “Mrówki”, po zapoznaniu czytelnika ze światem owadów, podjął się odpowiedzenia na pytanie: „Co kryje się po drugiej stronie życia?”. Na pierwszy rzut oka temat może wydawać się dość oklepany. W literaturze niejednokrotnie można przeczytać o mniej lub bardziej udanych próbach nawiązania kontaktu ze zmarłymi, badaniach zmierzających do poznania zasad funkcjonowania duszy po śmierci fizycznej, czy wpadaniu w transy umożliwiające wędrówkę po różnych wymiarach. Jak ważne jest to zagadnienie, nie trzeba tłumaczyć. Wystarczy przyjrzeć się pierwszej lepszej religii bądź sekcie aby zrozumieć, od jak dawna ludzkość starała się odkryć tę jedną z najważniejszych tajemnic. Już poprzez etymologię słowa „tanatonauci” (z greckiego thanatos – śmierć, nautes – żeglarz) Bernard Werber jasno podkreślił motyw przewodni swojej najnowszej powieści. Zaintrygowany relacjami różnych ludzi na temat „życia po śmierci”, a właściwie podobieństwami występującymi pomiędzy ich opisami, wyciągnął wnioski i przeniósł je na łamy powieści obyczajowej, od czasu do czasu barwionej wstawkami charakterystycznymi dla fantastyki naukowej. W wielkim skrócie można powiedzieć, że Tanatonauci to historia ruchu tanatonautycznego, jego wzlotów i upadków a także oddziaływania na społeczeństwo.

Epizody opisane w Tanatonautach obejmują dwie płaszczyzny. Autor na arenę wydarzeń w świecie materialnym wybrał kraj rodzinny, Francję. Ukazuje ją jako światowe centrum badań nad kontynentem zmarłych a Paryż i tanatadrom Buttes-Chaumont kreuje na główne miejsca akcji w świecie materialnym. Wydaje się, że wybór taki jest jak najbardziej słuszny. W przeszłości to właśnie kraj Jana Jakuba Rousseau czy Wiktora Hugo jawił się jako ten postępowy, otwarcie zmierzający do oświecenia. W dzisiejszym świecie sytuacja nad Sekwaną niewiele się zmieniła. W opisach Francji bardzo często nadal pojawia się słowo „liberalizm”. Czy można było wybrać lepsze miejsce do przełamywania barier, konwenansów? Drugim terenem wydarzeń jest świat dusz podzielony na siedem, stopniowo odkrywanych sfer. Na ile opis poszczególnych części Ostatniego Kontynentu wiernie odpowiada autentycznym przekazom osób, które przeżyły NDE (ang. Near Death Experience), trudno orzec. Bernard Werber na pewno z nich czerpał, podobnie jak i z wierzeń religijnych czy przekazów pism ezoterycznych. W tym miejscu warto jednak podkreślić wątek powieści rodem z fantastyki naukowej. Pisarz, aby lepiej zobrazować wędrówkę ektoplazmy przez zaświaty oraz aby jeszcze bardziej podziałać na wyobraźnię, krainę zmarłych umieścił w środku czarnej dziury. Pomysł bardzo interesujący z biologicznego punktu widzenia. Czyż według niektórych teorii czarna dziura nie jest zarazem początkiem jak i końcem wszystkiego? Jeżeli „tak” to dlaczego nie pójść krok dalej i nie przypisać jej roli idealnej linii zero, po przekroczeniu której następowałaby reinkarnacja?

Jak podpowiada tytuł książki bohaterami powieści są tanatonauci. Jeden z nich to Michael Pinson, anestezjolog, mężczyzna kreowany na „tę rozważną” postać. Osoba, która pomimo chęci odkrycia, co jest po drugiej stronie życia, potrafi dostrzec zagrożenia płynące z zatracenia się w dążeniu do poznania prawd ostatecznych, niebezpieczeństwa grożące zarówno jednostce, jak i ogółowi społeczeństwa. To wszystko sprawia, że nie jest typem badacza całkowicie i bez opamiętania poświęcającego się dla nauki. Owszem, nie ucieka od obowiązków, ale nie traktuje ich na równi z planami rodzinnymi.

Niejako jego uzupełnieniem, a momentami nawet przeciwieństwem, jest Raoul Razorbak, biolog ogarnięty obsesją na punkcie śmierci. To on gra pierwsze skrzypce w ruchu tanatonautycznym. Dynamiczny, pewny siebie, co rusz wykazujący niezwykłą wiedzę na tematy związane z życiem po życiu. Autor ponadprzeciętne zamiłowanie Raoula śmiercią tłumaczy traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Kto nie lubi tragicznych historii?
Warto zwrócić także uwagę na postać Lucindera, prezydenta Francji, którą Bernard Werber prezentuje niejako pod trzema kątami. Z jednej strony widzi w nim męża opatrznościowego, inicjującego badania nad życiem po życiu, z drugiej polityka, chcącego za wszelką cenę na stałe zagościć na kartach historii, a z trzeciej języczek u wagi, który czuwa, aby rewelacyjne doniesienia odnośnie zaświatów nie wywołały kulturowo-społecznej hekatomby. Podsumowując, należy zaznaczyć, że wprowadzane do tekstu postacie mają z góry określone zadanie. Każda odpowiada za uzupełnienie tego bądź innego aspektu ruchu tanatonautycznego, za jego udoskonalenie, rozwój, itd. Każda ma także jasno sprecyzowany charakter. W powieści nie ma miejsca na głębsze przemyślenia bohaterów odnośnie ich czynów. Wszelkie moralne problemy, maksymalnie spłycone, znikają dzięki „cudownym rozwiązaniom” co rusz wyskakującym z autorskiego kapelusza. Widać, że pisarz ten element powieści wyraźnie zbagatelizował.

Tanatonauci z pewnością nie są książką równą. Momentami można odnieść wrażenie, że podręcznikowy „punkt kulminacyjny” miał miejsce zaraz na początku powieści, a następnie był jedynie rozwijany. Atmosfera, tak bardzo przepełniona napięciem, oczekiwaniem na rozwiązanie ostatecznej zagadki, w połowie książki wyraźnie słabnie, na rzecz monotonnego opisywania kolejnych etapów badań. Akcja gaśnie, bohaterowie miotają się ciągle z tymi samymi problemami osobistymi. Zapowiadana mistyka ustępuje pola mechanicznemu prezentowaniu wierzeń poszczególnych religii, sekt, stowarzyszeń na temat tego, co jest „po drugiej stronie”. Nastrój zaskoczenia, tak bardzo reklamowany, zanika zupełnie. Szkolny błąd czy celowy zabieg autora? Wydaje się, że błąd. I to bardzo poważny, gdyż aby dotrwać do końca książki trzeba dołożyć dużych starań. Ze strony na stronę powieść coraz bardziej zasługuje na miano przegadanej.

Określenie „spłycone” można odnieść także do prezentowanych przez Bernarda Werbera relacji międzynarodowych, których de facto nie ma. Wzmianka o innych krajach pojawia się jedynie przy okazji wspominania tanatonautycznego wyścigu szczurów. Razi także małostkowe potraktowanie stanowiska Watykanu w stosunku do tanatonautyki. Wymienienie informacji o wydawanych przez papieża kolejnych ostrzeżeniach o ekskomunice czy bulli omawiających modę „na podróże do krainy zmarłych” to zbyt mało, aby przekonać czytelnika do wagi i znaczenia badań z zakresu tanatonautyki dla postrzegania świata.

Tanatonauci to na pewno książka warta uwagi. Pomimo pewnych potknięć temat podejmowany przez pisarza wciąga, choć może nie do takiego stopnia, jakbyśmy oczekiwali. Wydaje się, że autor poświęcił rzeczową prezentację poszczególnych elementów powieści swojej prywatnej wizji kontynentu zmarłych. Bernard Werber należy do grona pisarzy, którym łączenie powieści obyczajowych z kryminałami czy fantastyką nie nastręcza żadnych problemów. Wielowątkowe fabuły, nie stroniące zarówno od elementów science fiction jak i duchowych poszukiwań, sprawiają że z książki na książkę przybywa francuskiemu autorowi coraz więcej wielbicieli. Fanów rozsmakowanych w gatunkowych mieszankach.
Beata - 2010-02-15, 13:13
:
anonim - Księga bez tytułu

„Księga bez tytułu” jest reklamowana przez wydawcę jako „pastisz powieści akcji, z drugim dnem dla wszystkich miłośników popkultury”. Sama prawda: w tekście można odnaleźć liczne nawiązania do twórczości Quentina Tarantino, ale z tym pastiszem jest już kłopot. Nomenklaturowy. Gdyż cała twórczość Tarantino, sama w sobie, jest już pastiszem, parodią, wykoślawieniem. Zatem, „Księga bez tytułu” jest pastiszem pastiszu? Czy hołdem dla twórcy, wyrazem fanowskiego uwielbienia?

Fabułę powieści stanowi wielowątkowa historia poszukiwań „Oka Księżyca” – tajemniczego klejnotu o ogromnej mocy. W poszukiwania zaangażowani są przedstawiciele półświatka, nie umiejący się odnaleźć w laickiej rzeczywistości mnisi z zakonu hubalan (co stwarza okazję do zaprezentowania humoru sytuacyjnego) oraz zupełnie przypadkowi i chwilowi posiadacze klejnotu. Oczywiście, sytuacja komplikuje się ze strony na stronę, a ponieważ poszukiwacze nie grzeszą cierpliwością i wiele problemów rozwiązują bezzwłocznie przy użyciu broni, obecność policyjnych detektywów staje się nieodzowna. Bohaterowie kierują się zupełnie różnymi motywami i nie wahają się przed prowadzeniem rozgrywki na dwa fronty – w efekcie powstała istna komedia pomyłek, w którą wciągnięty jest również czytelnik, bo żaden wszechwiedzący narrator nie kwapi się z pomocą. Niektóre powieściowe sceny kojarzą się z kadrami z filmów Quentina Tarantino, do tego stopnia, że sprawiają wrażenie scenopisu, zaś inne – przywodzą na myśl dziennik Henry’ego Jonesa Sr. Tempo akcji jest utrzymane, sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, z początku wprawdzie czytelnik może mieć kłopot z pewnym nadmiarem postaci, ale na szczęście ich szeregi dość szybko się przerzedzają i łatwiej ogarnąć całość fabularnych komplikacji. Zatem, wydaje się, że wszystko jest w porządku.

Owszem, wydaje się, bo „Księga bez tytułu” ma również wady. Przede wszystkim, nierówność stylu – niektóre rozdziały napisane są językiem pełnym charakterystycznych zwrotów, w zamierzeniu mających zapewne uatrakcyjnić narrację, sprawić wrażenie lekkości i potoczystości, natomiast inne – nie. W efekcie powstaje wrażenie, że niektóre partie tekstu uatrakcyjnione są trochę na siłę, szczególnie że zdarzają się w nich niefortunnie użyte sformułowania, jak na przykład w zdaniu opisującym nocny widok na bramę: „w rezultacie po nocy budziła postrach” (str. 275). Ponadto postaci posługują się zmiennym językiem i zmiana ta nie wynika z dostosowania do języka rozmówcy, ani z chwilowych emocji. Ostra jak żyleta Jessica, używająca (i nadużywająca) słownictwa niedrukowanego w słownikach (str. 53), ledwie sto stron dalej przemawia językiem grzecznej panienki, dla której okrzyk „O w mordę!” wyraża najbardziej ekstremalne uczucia. Dante do swoich rówieśników odnosi się z szacunkiem, a do lubianego profesora historii w muzeum zwraca się per „profesorku”; czasem mówi jak osoba wykształcona (którą nie jest), a czasem jego wypowiedzi są pełne przekleństw (co nie jest spowodowane emocjami). I mankament trzeci, równie istotny – w wielu miejscach książki czytelnik znajduje wskazówki, sugerujące dalszy rozwój wydarzeń, takie drobne zapowiedzi kierunku, w którym potoczy się akcja. Cóż z tego, skoro znakomita większość z nich nie jest wykorzystywana. Tkwią porzucone w narracji, nie pełnią żadnej funkcji fabularnej, poza jedną: dezorientują. Biorąc powyższe pod uwagę, odniosłam wrażenie, że „Księga bez tytułu” jest typowym przykładem sieciowego fanfika zbiorowego autorstwa. We wrażeniu tym dodatkowo utwierdza mnie znalezienie w tekście błędów rzeczowych, które świadczą o tym, że poszczególni twórcy niedokładnie zapoznali się z dokonaniami poprzedników. I tak: jedna z bohaterek „mieszka w przyczepie, ale nigdy nie nocuje dwa razy z rzędu w tym samym miejscu” (str. 229) – tymczasem na stronie 348 autor prowadzi czytelnika schodami do frontowych drzwi jej domu; tytułowa księga na stronie 302 wykonana jest z grubego żółtawego pergaminu, a na stronie 437 okazuje się, że głównym surowcem do jej wytworzenia było drewno z krzyża, na którym ukrzyżowano Chrystusa; z informacji znalezionych w tejże księdze wynika, że w 1537 roku poszukiwania Świętego Graala były w toku (str. 303), a na stronie 408 napisano, że w 526 roku już z niego pito (i nie został zagubiony po toaście). Irytujące.

Osobny akapit muszę poświęcić wszechobecnej w książce krwi, lejącej się hektolitrami, zastygającej w ogromnych kałużach na podłogach, bryzgającej na ściany i sufity (nawet w pomieszczeniach o piętnastometrowej wysokości!). Krwi pochodzącej z ran postrzałowych, kłutych, z odcinanych głów, wyrwanych języków i wydłubywanych oczu. Rozumiem konwencję, konieczność przerysowania, przesadę prowadzącą w zamierzeniu do absurdu, ale krwi w książce jest stanowczo za wiele. Za wiele, nie tylko ze względu na przekroczenie granicy nieprawdopodobieństwa (w końcu człowiek ma w sobie tylko sześć litrów tego płynu i doprawdy, ciśnienie wewnątrz organizmu nie jest na tyle wysokie, by krwawa fontanna trysnęła obficie na wspomnianą odległość), ale ze względu na zagrożenie wywołaniem u czytelnika obojętności – opisy kolejnych kanonad zlewają się ze sobą, zupełnie jak kałuże krwi na podłodze. W filmach Tarantino, które wszak od krwawych scen nie stronią, jakoś łatwiej to znieść, łatwiej zaakceptować konwencję – może dzięki wspaniale dobranej muzyce, może dzięki bogactwu nawiązań czy wręcz zapożyczeń z innych filmów, precyzyjnie rozpisanej choreografii walk i zmienności narzędzi do okaleczania i mordowania służących. A w książce pod tym względem nuda, panie, nuda – wszyscy tylko strzelają, bo operowanie narzędziem tnącym odbywa się w domyśle, a czytelnikowi prezentowane są jedynie zakrwawione efekty.

Nie mogę zostawić bez komentarza sugestii wydawcy, według której w „Księdze bez tytułu” można odnaleźć nawiązania do prozy Stephena Kinga. Nie mogę, bo żadnej paraleli nie dostrzegam (no, poza obecnością wampirów). W książce próżno szukać, tak charakterystycznego dla utworów Kinga, stopniowo narastającego napięcia, atmosfery zagrożenia nierzadko powodującej u czytelnika trudności z oddychaniem i ciarki na plecach. Nic z tych rzeczy. Zakończenia rozdziałów typu: „i tak wkrótce sam się o tym przekona” (str. 122) lub „będą mieli szczęście, jeśli uda im się przeżyć do końca dnia” (str. 171) nie potęgują wcale napięcia, choć mogą podsycać ciekawość. Kłopot jest także z odnalezieniem głębi psychologicznej postaci, wykorzystaniem lęków czy traumatycznych przeżyć z przeszłości. Przeciwnie – bohaterowie „Księgi bez tytułu” w porównaniu do postaci z książek Kinga, sprawiają wrażenie, jakby powołani do życia zostali jedynie kilka chwil przed rozpoczęciem akcji powieści. Owszem, w tekście można odnaleźć pewne drobne informacje na temat ich przeszłości, ale – podkreślam, w porównaniu do bohaterów najlepszych utworów Kinga – postaci te są płaskie, jednowymiarowe.

Podsumowując, w zamierzeniu zapewne miał być to utwór oddający fascynację filmami Tarantina, z pogranicza kryminału i horroru, napisany lekkim stylem, pełen szybkiej i zaskakującej czytelnika akcji, z błyskotliwymi i nasączonymi humorem dialogami. Ale niezupełnie się udało. Niezupełnie, gdyż akcja wprawdzie jest szybka, ale nie wszystkie wątki zostały w pełni wykorzystane czy wyjaśnione (jak choćby motywy postępowania bibliotekarki); rzekomo lekki styl jest uatrakcyjniany na siłę, pełen wymyślnych bon motów, które wprawdzie bawią, ale tylko raz, a ponowne napotkanie ich w tekście wywołuje grymas; z humorem jest też różnie: niektóre gagi wywołują szczery uśmiech, a inne – zapożyczone z innych utworów – już tak bardzo nie śmieszą, a na dodatek redakcja tekstu pozostawia sporo do życzenia. Zatem, jeśli to miał być hołd dla twórcy, to raczej nie najbardziej udany.
Sharin - 2010-02-15, 21:27
:
Stieg Larsson Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Pisanie recenzji książki zahaczającej o tematykę spoza wiedzy ogólnej, jest o tyle trudne, że recenzent – nawet jeżeli popełni błąd merytoryczny – nie potrafi go wychwycić. Dzieje się tak dlatego, że kolokwialnie mówiąc: człowiek jest tylko człowiekiem. Przeważnie to osoby trzecie wskazują mu miejsca, gdzie za bardzo popuścił wodze fantazji. Problem występuje najczęściej przy omawianiu pozycji ściśle naukowych; w mniejszym stopniu w obrębie szeroko pojętej literatury popularnej.

Początkowo powieść Stiega Larssona mnie przerażała. No dobrze, może nie tyle „przerażała”, ile odpychała medialnym szumem, który wokół niej narastał. Wszędzie krążyły plotki, że książka jest więcej niż dobra, że jest przykładem ponadprzeciętnego kryminału. Na domiar złego wypowiedzi spotęgowane były oklepanym sloganem „światowy bestseller”. I kiedy już miałem sięgnąć po tę pozycję, w jednym z tekstów na temat pierwszego tomu „Millennium” przeczytałem: „thriller ekonomiczny”. Przyznam, że te dwa słowa ostudziły mój zapał. Ot, strach humanisty, dla którego wszelakie wątki z tak obcej dziedziny, jak ekonomia, stanowiły jedynie drogę do literackiego bełkotu. Jednak presja otoczenia okazała się silniejsza.


Autorem powieści „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” jest Stieg Larsson – szwedzki dziennikarz, zmarły na atak serca w 2004 roku. Nie dożył spektakularnego sukcesu swojego dzieła. Miliony sprzedanych egzemplarzy na całym świecie z pewnością spełniłyby jego oczekiwania. Źródło przepisu na sukces?

Szwecja bez Szwecji

Akcja powieści rozgrywa się w przeważającej mierze na niewielkiej wysepce Hedeby. Od czasu do czasu odwiedzamy też Sztokholm, miasto medialnych walk, wielkich przedsiębiorstw i jeszcze większych możliwości. To by było na tyle, jeżeli chodzi o szwedzkie klimaty. Autor nie zabiera czytelnika w podróż po ojczyźnie Abby. Szwecja niczym nie różni się od innych państw europejskich.

Larsson zdecydowanie większą uwagę skupia na prezentacji szwedzkiego społeczeństwa. W trakcie lektury odniosłem wrażenie, że kryminalna zagadka, choć niewątpliwie intrygująca, stanowi jedynie tło, na którym autor postanowił zobrazować coś o wiele głębszego: sytuację szwedzkich kobiet oraz wpływ zdegenerowanych kapitalistów na gospodarkę. Stieg Larsson stał za kobietami, to fakt. Jego życiowa partnerka, Eva Gabrielsson, wspomina: „Był zdeklarowanym feministą. Mawiał, że jego praca z kobietami była zawsze lepsza jakościowo. Twierdził, iż kobiety są bardziej otwarte na nowe idee i nie dążą do osiągnięcia pozycji za wszelką cenę. Stieg wiedział, do czego są zdolne, i często czuł się osobiście dotknięty ich krzywdą. Dyskryminacja i przemoc wobec kobiet były dla niego niepojęte i barbarzyńskie. Robił wszystko, co mógł, dla kobiet w swoim otoczeniu, zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym”.

Zapewne dlatego powieść obfituje w przykłady niegodziwości mężczyzn w stosunku do kobiet. Każdą część opatrzono mottem mającym zilustrować sytuację kobiet w Szwecji. Nic więc dziwnego, że zarówno pisarz, jak i wykreowana przez niego bohaterka, stali się ikonami radykalnego ruchu feministycznego, którego przedstawicielki niejednokrotnie porównywały mężczyzn do bestii znęcających się nad ofiarami. Hasło „Kobiety, które nienawidzą mężczyzn” nie przyjęło się w szwedzkim społeczeństwie, a ruch „Feministyczna Inicjatywa” otrzymała jedynie około 1,5 % głosów wyborców.¹ Dlaczego?

Choć pisarz ukazał pozycję szwedzkich kobiet tak, a nie inaczej, to jednak wielu ekspertów nie zgadza się z przedstawionym obrazem. Pära Ström w książce “Ucisk mężczyzn i imperium kobiet” otwarcie nawet stwierdza, że to mężczyźni mogą się czuć w Szwecji uciskani. Szczegółowo przytaczając prawa szwedzkiej płci pięknej, dowodzi: „Feminizm prowadzi wojnę płci, symulując tylko, że toczy batalię o równość. W rzeczywistości nie chodzi mu o nią, lecz o zdobycie przywilejów dla własnej grupy.” ² Jak jest w rzeczywistości? Na to pytanie potrafią odpowiedzieć jedynie kobiety. Skandynawię postrzega się jako region, w którym idea równości szans została zrealizowana w bardzo dużym stopniu.

Drugim aspektem, któremu pisarz poświęcił najwięcej miejsca, jest świat wielkich kapitalistów. Stieg Larsson, komunista z przekonania, propagował pogląd, że państwo dobrobytu „psuje się od głowy”. Właśnie w czasie premiery filmu M”ężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” rozgorzała w Szwecji debata na temat przedsiębiorców, magnatów podsycających chciwością kryzys gospodarczy. Jednak, o ile sytuację kobiet Larsson przedstawia skrajnie, o tyle do problemu kapitalizmu podchodzi bardzo profesjonalnie. Przedstawia dwie strony medalu. Nie zapomina o istnieniu „dobrych kapitalistów”, dzięki którym szwedzka gospodarka mogła się właściwie rozwinąć; o ich pomocy w budowie nowoczesnego państwa.

Kontrastowy duet

Pierwszoplanową postacią powieści jest Mikael Blomkvist. Dziennikarz i wydawca magazynu “Millennium”, które w kręgu szwedzkich mediów jest postrzegane w kategoriach organu prasowego drugiej kategorii, nie funkcjonującego według powszechnie ustalonych, twardych zasad kapitalizmu. Nierzetelnego outsidera starającego się wszelkimi możliwymi sposobami przykuć uwagę czytelników. Wszystko za sprawą wspomnianego bohatera, który z powodu opublikowania niewłaściwego artykułu, o niewłaściwej osobie, pada ofiarą sprytnie przygotowanej mistyfikacji. Atakowany przez kolegów po fachu, postanawia na jakiś czas wycofać się z życia publicznego, odpocząć. W takich okolicznościach poznajemy Mikaela Blomkvista.

Od pierwszego spotkania wiadomo, że nie jest to osoba pokroju “cholernego twardziela” w stylu Philipa Marlowe’a, ale duży chłopiec naiwnie wierzący, że dobrymi uczynkami i szlachetnymi ideami można naprawiać świat. Mikael Blomkvist, redaktor z powołania otwarcie toczący wojnę ze szwedzkimi dziennikarzami, którzy w „ciągu dwudziestu lat przekształcili się w grupę niekompetentnych chłopców na posyłki”. Co chciał osiągnąć Stieg Larsson, serwując czytelnikom bohatera o chłopięcym wyglądzie, ujmującym stylu bycia, a jednocześnie zażartości w walce godnej ostatniego samuraja? Jeżeli zabieg ów miał na celu zwiększyć sympatię do postaci to pisarzowi należą się wielkie brawa, bo zakończył się pełnym sukcesem. Także reżyser Niels Arden Oplev nie zapomniał nadać swojej wersji Mikaela Blomkvista chłopięcego uroku; świetna rola Michaela Nyqvista.

Kalle Blomkvist powinien być znany każdemu, kto choć trochę wykazuje zainteresowanie kryminałami. Postać, powołana do życia w 1946 roku przez Astrid Lindgren jest jednym z najmłodszych detektywów, jakich można spotkać w literaturze. Jak dużo Stieg Larsson czerpał z twórczości rodaczki? Pełną odpowiedź znał to pytanie jedynie autor „Millennium”. Faktem jest jednak, że obaj bohaterowie nie są doświadczonymi, sarkastycznymi detektywami. I jeden i drugi do pomocy otrzymuje sprawną ekipę gotowych na wszystko przyjaciół. Zarówno dla Mikaela, jak i Kalle’a, liczą się przede wszystkim takie zasady, jak przyjaźń, lojalność, przyzwoitość, czy gra fair-play. W powieści „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” główny bohater kilkakrotnie przytacza książki Astrid Lindgren. Także identyczne nazwiska głównych postaci dają do myślenia.

Kończąc wątek należy zaznaczyć, że Stieg Larsson nie pozostawia żadnych złudzeń jeżeli chodzi o podział na jasne i ciemne charaktery w powieści. Mikaela Blomkvista wykreował na człowieka o złotych zasadach moralnych, prawie zawsze podejmującego decyzje zgodnie z własnym sumieniem. Dodatkowo ulokował go – z jednym wyjątkiem – w grupie osób o podobnych cechach. Można bardzo długo dyskutować nad plusami i minusami tak jednoznacznego podziału na dobrych i złych bohaterów. Debatować, czy taka konstrukcja fabuły nie prowadzi do zniwelowania elementu zaskoczenia; z góry wiadomo jaki będzie finał rywalizacji. Z drugiej strony wiele kryminałów opiera się na podobnych schematach wcale na tym nie traci.

Uzupełnieniem Mikaela jest Lisabeth Salander. Zadziorna dziewczyna lubiąca tatuaże, kolczyki, ostry seks oraz swoje kawasaki. Ponadto jedna z najlepszych hakerek we Szwecji, a być może również na świecie. Postać bez zahamowań; nieskrępowana zasadami rządzącymi społeczeństwem. Łamiąca konwenanse, mająca problemy z władzą, lekarzami i ogólnie wszystkimi, którzy chcą z buciorami wejść w jej życie. Czy taka osoba nadaje się na partnera w prowadzeniu śledztwa? Ktoś mógłby powiedzieć: „Z tak aspołeczną jednostką współpraca jest niemożliwa; nie ma miejsca za zaufanie”. Przed lekturą “Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” uznałbym takie rozumowanie za logiczne. Panienka z osą na szyi, patrząca wrogo na każdy twój ruch, nie zachęca do nawiązywania bliższej znajomości. Jak widać, już przy pierwszym spotkaniu z Lisabeth Kalander, mamy do czynienia ze stereotypem. Podświadomie zakładamy – ukształtowani przez system zasad obowiązujący w strefie naszej rodzimej kultury – że osoba odbiegająca zachowaniem oraz wyglądem od powszechnie przyjętych wzorców, nie jest w stanie należycie wypełniać pewnej funkcji. Nic bardziej mylnego. Bohaterka nie daje się zaszufladkować, udowadnia swoją wartość, walczy z kulturowymi zabobonami.

Stieg Larsson postawił przede wszystkim na kontrast. Naprzeciw poukładanego moralnie dziennikarza idealisty aspołeczną hakerkę. Co chciał osiągnąć? Pokazać, że w kraju, gdzie za sam wygląd policjant wali pałką po głowie, można łamać narzucone bariery? Dwójka jakże odmiennych bohaterów świetnie się dogaduje. Udowadnia niesprawiedliwość powierzchownych, zakorzenionych stereotypów. Lisabeth i Mikael razem tworzą duet, który na długo zapada w pamięć.

Bohaterowie, tajemnicza historia, szwedzka społeczna rzeczywistość to wszystko złożyło się na bardzo intrygujący kryminał. Powieść puchnie od atmosfery pełnej napięcia. Ponadto Stieg Larsson bardzo umiejętnie wyważył samą akcję. Fabuła książki nie przypomina szalonej gonitwy za rozwiązaniem. Historia rodu Vangerów jest opowiedziana rzeczowo, z profesjonalizmem i zaangażowaniem w detale. Svante Weyer, szwedzki wydawca, tak pisze o autorze cyklu Millenium: „Był świetnym stylistą, wspaniałym konstruktorem akcji, a jego książki są znakomicie osadzone w realiach społecznych. Mógł pisać wszystko”.



¹ Tomasz Walat Mężczyzna, który kochał kobiety “Polityka” 2009 nr 15 (2700) s.110-111
² Anna Nowacka-Isaksson Maskulizm czy feminizm http://www.rp.pl/artykul/113242.html
Sharin - 2010-02-20, 07:16
:
Tatiana Polakowa Karaoke dla damy z pieskiem

Pierwsze spotkanie z powieścią Tatiany Polakowej nie nastraja optymistycznie. Mówię o momencie, gdy czytelnik spaceruje po księgarniach w poszukiwaniu książki, przy której chciałby odpocząć, zrelaksować się, zapomnieć o kłopotach. Czym się kieruje? Człowiek lubi, żeby nie powiedzieć kocha, otaczać się pięknymi przedmiotami. Także wśród odbiorców literatury są osoby zwracające dużą uwagę na cechy zewnętrzne danej pozycji. Dlatego w świecie handlu tak ważną pozycję zajmuje dobra reklama. To właśnie estetyka wydania jest oceniana w pierwszej kolejności. Oczywiście pewna grupa czytelników przed zakupem książki zapoznaje się z opiniami na jej temat. Czy jest to jednak większość? Trudno powiedzieć.

„Karaoke dla damy z pieskiem” zwraca uwagę czytelnika, ale niekoniecznie budzi w nim pozytywne odczucia. Okładka przywodzi na myśl brukowce, lekkie czasopisma dla kobiet i mężczyzn, które – wypełnione zdjęciami ślicznych celebrytek (celebrytów) – nie oferują niczego wartościowego. Takie wrażenie jest jednak całkowicie mylące. Po przeczytaniu powieści otwarcie przyznaję, że z twórczością pani Tatiany Polakowej warto się zapoznać. Zwłaszcza, że w kryminałach jej autorstwa od czasu do czasu można natknąć się na złośliwie uwagi odnośnie brutalności życia w Rosji czy na cyniczne spostrzeżenia skierowane w stronę postkomunistycznego systemu władzy.

Akcja powieści ma miejsce w Rosji, dokładnie w jednym z jej mniejszych miast. Z fabuły można wywnioskować, że wydarzenia rozgrywają się już po rozpadzie Związku Radzieckiego. Być może w przyszłości, ale na tyle bliskiej, że pewne sposoby sprawowania rządów z czasów komunistycznych nadal cieszą się dużą popularnością. Należy jednak zaznaczyć, że świat, w którym funkcjonują postaci, nie jest opisany zbyt profesjonalnie. Autorka zaniedbała ten element książki, postawiła na prostotę, co nie do końca może się podobać odbiorcy. Czytelnik towarzyszący bohaterom może odnieść wrażenie, że od wspominanych kawiarni, banków czy mieszkań bije zapach sztuczności, dziecięcej naiwności. Od razu przed oczyma stają wioski potimkinowskie bądź sceny z „Misia” Stanisława Barei.

Pierwsze skrzypce w powieści gra Olga Riazancewa. Można pomyśleć, że to nowe wcielenie Paris Hilton. Wrażenie potęguje szata graficzna powieści wspomniana powyżej. Z reguły nie oceniam ludzi po wyglądzie, ale w tym przypadku górę wzięły pierwotne instynkty, które w żaden sposób nie mogły zrozumieć amoralnych aspektów takiego postępowania. Główną bohaterkę bez zastanowienia zaklasyfikowałem do grupy głupiutkich panienek, które myślą, że wszystko mogą tylko dlatego, że mają portfele bez dna oraz włosy koloru blond. Po przebrnięciu przez kilkadziesiąt stron tekstu zostałem zmuszony zweryfikować osąd. Postać okazała się osobą intrygującą, o swobodnym trybie bycia i ponad przeciętnym zamiłowaniu do wścibiania nosa w nie swoje sprawy. Patrząc na schemat powieści preferowany przez Tatianę Polakową Olga wydaje się idealnie odnajdywać w wyznaczonej jej roli. Na pierwszy rzut oka przypomina smarkulę, której nikt nie nauczył jeszcze, gdzie jest jej miejsce, jednak w gruncie rzeczy to bardzo twarda dziewczyna. Odnajdująca się nie tylko w galeriach handlowych i na przyjęciach towarzyskich, ale także podczas ostrej strzelaniny na przedmieściach. Autorka nie zapomniała wyposażyć bohaterki w całą paletę uczuć oraz magnetyzujący seksapil. Zapewne dlatego nie dostrzegamy w niej jedynie kolejnego wcielenia „cholernego twardziela” w spódnicy pokroju chociażby Owena Yeatsa, ale także kobietę, która niejednemu mężczyźnie mogłaby wywrócić świat do góry nogami.

Oczywiście można doszukiwać się podobieństw pomiędzy Olgą a innymi bohaterami kryminałów i może rzeczywiście postać wścibskiej pani detektyw nie jest szalenie oryginalna. Patrząc również pod tym kątem na fabułę, możemy dojść do podobnego wniosku. Nie zmieni to jednak mojego nastawienia do omawianej powieści. „Karaoke dla damy z pieskiem” zaliczyłbym do pierwszej klasy książek o charakterze rozrywkowym. Niezwykle wciągająca akcja, dialogi przepełnione czarnym humorem oraz intrygująca zagadka – to wszystko daje w rezultacie dobrą powieść, godną polecenia czytelnikowi w każdym wieku.
Beata - 2010-03-09, 08:00
:
Anna Kańtoch - Przedksiężycowi t.1

Czy możliwe jest zbudowanie społeczeństwa, składającego się wyłącznie z jednostek doskonałych, wybitnych, perfekcjonistów; społeczeństwa, którego każdy wytwór jest artystycznie wyrafinowany, niepowtarzalny, po prostu – piękny? Każdy obywatel jest najlepszy w swojej dziedzinie, a prawdopodobieństwo spotkania na ulicy geniusza jest stuprocentowe? Jak to osiągnąć? Przedksiężycowi są pewni, że mają sposób…

Przedksiężycowi rządzą światem, w którym dobra materialne dostępne są dla wszystkich za darmo, pod jednym tylko warunkiem – że mieszkańcy będą oryginalni, kreatywni, że wszystko, co stworzą, będzie nosić piętno sztuki. Wszystko jedno w jakiej dziedzinie – swoboda wyboru jest w pełni akceptowalna. W pierwszej chwili wydaje się, że to pociągająca wizja – koniec z przeciętnością, ubraniami pochodzącymi z jednej linii produkcyjnej, banałami straszącymi na każdym kroku. I jeszcze ta swoboda wyboru dziedziny, w której można się wykazać! Marzenie życia, nieprawdaż? Ale po początkowej ekscytacji przychodzi refleksja – co z tymi, którzy nie chcą/nie umieją/nie są w stanie się dostosować? Na takich nieprzystosowanych Przedksiężycowi mają sposób – po prostu pozbywają się ich. Dosłownie. Jak balastu. Ci, którzy odstają, nie nadążają, oddzieleni coraz bardziej od artystycznej reszty, są bezlitośnie eliminowani – kolejny Skok rozwiązuje ostatecznie problem, skazując na śmierć całe rzesze nie dość kreatywnych czy nie dość artystycznie wyrobionych obywateli. Na dodatek wszyscy członkowie społeczeństwa Lunapolis biorą udział w grze w samodoskonalenie nie znając kryteriów selekcji. Ale na wszelki wypadek zamawiają dzieci z określoną kombinacją genów, która – jak sądzą – może okazać się tą jedyną, gwarantującą szczęśliwe dotrwanie do Przebudzenia, momentu przekroczenia bram Raju. Albo wymieniają geny sobie, powiększając w ten sposób potencjalne uzdolnienia. Tyle tylko, że działają na oślep, wszak nie wiedzą, co gwarantuje sukces. Przerażające. I byłoby przerażające, nawet gdyby śmierć była tylko powieściową metaforą (a nie jest!), wykluczeniem, wyrzuceniem poza społeczny nawias. Przecież to eugenika w najgorszym wydaniu, czysty totalizm, artystycznie polukrowany dla niepoznaki. Przedksiężycowi chcieli stworzyć społeczeństwo doskonałe, a wyszedł im wyścig szczurów wśród celebrytów.

Kreacja świata robi wrażenie i nie jest to wizja optymistyczna. Wszak eugenika już kiedyś znalazła piewców, że o nazistowskich teoriach rasowych nie wspomnę. Bardzo nie życzyłabym sobie, aby taka lub choćby tylko podobna dyktatura była naszą przyszłością. Przyszłością, w której na społeczny niebyt skazuje się ludzi „niekompatybilnych” z najnowszymi gadżetami technicznymi, ludzi „niekreatywnych” czy za nic mających medialną popularność. Przyszłością, w której wszyscy muszą (nie – mogą lub chcą, tylko właśnie muszą) robić karierę zawodową; przyszłością, w której sens życiu nadaje sukces i rozgłos. Tylko to się liczy. Nie mam nic przeciwko kreatywności, ale ponieważ obserwuję na co dzień dewaluację tego określenia i stosowanie go w znaczeniu coraz bardziej pejoratywnym, naprawdę obawiam się świata, w którym tak właśnie powierzchownie rozumiana będzie głównym kryterium przydatności społecznej. „Kreatywność”, przejawiająca się także w wymyślaniu coraz to nowych sposobów zadawania bólu czy organizacji krwawych widowisk. A ponieważ w świecie powieści tak właśnie powierzchownie rozumiany artyzm czy kreatywność dominuje (przy jednoczesnym braku opisu geniusza w działaniu), zatem wydaje mi się, że autorka sportretowała coraz wyraźniejszy trend: społeczeństwo składające się z celebrytów. Celebrytów zapatrzonych w siebie, zainteresowanych jedynie osiąganiem perfekcji w najbardziej „chwytliwej” dziedzinie, po prostu cynicznych karierowiczów. Ale celebrytów złapanych w pułapkę, skazanych na wieczny wyścig, ciągłą rywalizację, ustawiczne wymyślanie na nowo siebie i swojej sztuki.

Fabuła powieści i konstrukcja bohaterów są trudne do oceny, gdyż czytelnik dysponuje jedynie pierwszą częścią opowieści, w zasadzie wstępem do właściwej historii. Akcja na razie nie przeraża tempem (to nie zarzut), rozwija się raczej powoli, a bohaterowie bez pośpiechu przedstawiani są czytelnikowi. I choć ich motywacje momentami wydają się naiwne czy też nazbyt młodzieńczo idealistyczne, to przecież mamy do czynienia dopiero z pierwszym tomem – bohaterowie jeszcze będą mieli okazję dojrzeć i wydorośleć (o ile zdążą przed kolejnym Skokiem).

Szczerze mówiąc, perypetie poszczególnych postaci nie zainteresowały mnie jakoś specjalnie – o wiele ciekawsze wydały mi się tajemnice powieściowego świata. Świata, ograniczonego do jednego miasta, istniejącego w różnych wersjach czy też stadiach rozpadu. Świata, w którym entropia jest bezlitośnie skuteczna, a jeden, jedyny wyjątek czyni dla obcego przybysza. Świata, w którym częstotliwość Skoków jest większa od statystycznej wymiany pokoleń (populacja wykazuje stałą tendencję zniżkową). Świata, rządzonego poprzez dyskusyjne i niekonsekwentne zalecenia Przedksiężycowych (zakaz stosowania w domach oświetlenia gazowego przy jednoczesnym zezwoleniu na używanie go w latarniach ulicznych), ale jednocześnie świata, w którym sensu tych zaleceń nikt nie podważa. I w końcu świata, który ma ściśle określony „termin ważności”… Nie ukrywam, pierwszy tom „Przedksiężycowych” rozbudził moją ciekawość i mam nadzieję, że kolejny wyjaśni wątpliwości dotyczące zasad funkcjonowania świata opowieści.
Sharin - 2010-03-14, 21:10
:
Michał Protasiuk Struktura

Podejmując pracę w banku nie spodziewałem się wielkich zmian w moim życiu. Ot, kolejny przystanek na drodze zawodowej, prawdopodobnie jeden z wielu. Inaczej patrzyła na ową „finansową nobilitację” rodzina, święcie przekonana, że od tej pory będę chodził w markowych ciuchach, jadał w drogich restauracjach, bujał się wypasionymi brykami. Dość szybko wyprowadziłem ich z błędu. Praca w wielkiej korporacji nie jest usłana różami.

Mniej więcej takie przesłanie bije ze „Struktury”, której autor zabiera czytelnika w podróż po tajemnicach InnCorpu, warszawskiej firmy, będącej żywym przykładem realności hasła „od pucybuta do milionera”. W trakcie pierwszego spaceru jej korytarzami dochodzimy do wniosku, że oto mamy do czynienia z kolejną korporacją, nie wyróżniającą się niczym niezwykłym z setki innych przedsiębiorstw. Opaleni, zawsze uśmiechnięci kierownicy w świetnie skrojonych garniturach, długonogie sekretarki w czerwonych szpilkach, pracownicy za wszelką cenę chcący udowodnić swoją wartość oraz wszędobylski zapach propagandowej „szczęśliwej rodziny”. To wszystko polane bezustanną walką o jak najlepsze wyniki, terminy i masę innych czynników wpływających na wielkość portfela członków zarządu.

„Korporacyjne było tu wszystko: przestronny westybul i podświetlana fontanna w jego środku. Uśmiech recepcjonistki, szczegółowo regulowany wewnętrzną procedurą, i dotykowy monitor, na którym długie paznokcie wybrały nazwisko Pawła Masłowskiego. Miękka kanapa i duży wybór biznesowych dzienników rozsypanych w symetryczny wachlarz na szklanym stoliku”.1)

Pierwsze wrażenie nie daje jednak pełnego obrazu InnCorpu. Rzeczywisty wizerunek firmy odkrywamy stopniowo, wespół z bohaterami powieści, którzy o niczym innym nie marzą jak tylko poznać prawdę.
Patrząc na postaci stworzone przez Michała Protasiuka nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oto mam przed sobą dwójkę detektywów ze słynnego archiwum. Z jeden strony Maciej Stąpor, twardo stąpający po ziemi spec od przetwarzania danych, a z drugiej Natasza, piękność zafascynowana urban legends oraz radiowymi szumami. We dwójkę starają się zerwać zasłonę tajemnicy, odsłonić prawdziwe oblicze wszechwładnej korporacji. Oczywiście bardzo upraszczam. Zarówno Maciej jak i Natasza żyją własnym życiem, bez oglądania się na Foxa czy Scully. Czym jest „Struktura”? Na to pytanie będą chcieli znaleźć odpowiedź.

W „Strukturze” wyróżniłbym dwa główne, przenikające się wątki.
Pierwszy, nazwijmy go „przyziemnym”, dotyczy korporacyjności i wszystkiego co z tym hasłem ma związek. Działania HRu, techniki negocjacyjne, podejście przełożonych do podwładnych, system kija i marchewki, mit awansu - to wszystko czeka na pragnących zagłębić się w świat wielkich szczęśliwych rodzin biznesu. Oprócz tego autor umożliwia nie tylko poznanie mechanizmu kierującego wielkimi firmami, ale także podgląd życia ich pracowników. Drugi wątek stanowią próby poznania prawdy przez głównych bohaterów powieści. Jak wspomniałem, oba tematy zachodzą na siebie, wzajemnie się uzupełniają. Jeden odpowiada za nastrojowość powieści i jej spiskowy klimat, a drugi za jej tempo oraz dynamikę wydarzeń.

Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie niedalekiej przyszłości. Ze zrozumiałych względów nie jest to miasto zza naszego okna. Świat poszedł naprzód: pojawiły się w pełni skomputeryzowane samochody, wszystkowiedzący „asystenci”, kosmici i drapacze chmur rodem co najmniej z Chicago. Stolica Polski zwiększyła swoje znaczenie na arenie międzynarodowej. Pracownicy wojska i służb wywiadowczych zaczęli upodabniać się do prawdziwie męskich kowbojów z Ameryki. Political fiction? Sądzę, że to za duże słowo, niemniej jednak gdyby troszeczkę bardziej rozbudować wątek polityczno-gospodarczy, to czemu by nie?

Podsumowując, „Struktura” to książka na dobrym poziomie. Michał Protasiuk po raz kolejny udowadnia, że zna się na pisaniu. Wiarygodne kreacje bohaterów, dynamiczna akcja oraz przystępny język wypowiedzi złożyły się na powieść intrygującą, trzymającą w napięciu od początku do końca. Jacek Dukaj o książce napisał: „W Polsce podobna SF dla myślących stanowi wielką rzadkość”. Zgadzam się z nim w pełnej rozciągłości.
Sharin - 2010-03-17, 20:53
:
Juliusz Verne Pięć tygodni w balonie

Twórczość Juliusza Verne’a była prawdopodobnie omawiana setki razy. Spoglądano na nią z każdej możliwej perspektywy, analizowano w odniesieniu do wielu trendów współczesnej literatury. W związku z tym ciśnie się na usta pytanie: co jeszcze można powiedzieć o jednym z ojców fantastyki naukowej?

Śmiem przypuszczać, że Juliusza Verne’a zna większość odbiorców fantastyki. A jeżeli ktoś nie miał styczności z jego powieściami to na pewno słyszał o kapitanie Nemo, Phileasie Foggu, bądź wyprawie do wnętrza Ziemi, która swoją drogą całkiem niedawno została po raz kolejny zekranizowana. Ten wspomniany francuski pisarz, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, zasłynął przede wszystkim książkami o tematyce podróżniczo-przygodowej, które w wielu przypadkach opatrzone były popularno-naukowymi przypisami. Będąc małym smykiem zaczytywałem się w historiach przez niego opisywanych, a i dzisiaj zdarza mi się po nie sięgać. Można by długo rozprawiać o fenomenie Juliusza Verne’a. Nie jest to jednak czas i miejsce na to. Jeżeli jednak ktoś zadałby mi pytanie: “co sprawia, że książki francuskiego pisarza tak dobrze się czyta?”, odpowiedziałbym bez wahania: wartka akcja, sympatyczni bohaterowie, interesujące scenerie wydarzeń.

Pozycją autorstwa Juliusza Verne’a, z którą zapoznałem się najwcześniej była powieść “Pięć tygodni w balonie” (fr. Cinq semaines en ballon. Voyages des découvertes en Afrique par trois Anglais). W Polsce po raz pierwszy została ona wydana w odcinkach w Gazecie Polskiej 1863 roku, a w roku ubiegłym ukazało się jej wznowienie nakładem wydawnictwa Zielona Sowa. To właśnie owo wydarzenie skłoniło mnie do napisania niniejszego tekstu, zwłaszcza, że na polskim rynku recenzje książek wspomnianego pisarza praktycznie nie występują.

Miejscem wydarzeń opisanych w książce jest Afryka, mniej więcej tereny leżące w pobliżu równika. Można być jeszcze bardziej szczegółowym i dodać, że – jak wskazuje sam tytuł powieści – większa część akcji rozgrywa się w przestworzach. Autor, jak na osobę, która nie podróżowała za wiele, wykazał się bardzo dużą znajomością realiów panujących na czarnym lądzie. Towarzysząc postaciom w ich powietrznej wędrówce, mamy szansę bardzo dokładnie zapoznać się zarówno z fauną, jak i florą Czarnego Lądu. Wiele miejsca poświęcił także kondycji społeczno-politycznej plemion afrykańskich. Należy jednak zaznaczyć, że wszystkie przytaczane przez Juliusza Verne’a informacje opierają się na ówczesnej wiedzy podręcznikowej. Podejrzewam, że uważny czytelnik, dysponujący pokaźną wiedzą, jest w stanie wyłapać pewne nieścisłości. Niemniej dla przeciętnego zjadacza chleba pozostaje to nadal bardzo trudnym zadaniem.

Głównymi bohaterami pięciotygodniowej podróży balonem nad Afryką są geograf Samuel Fergusson, jego służący Joe oraz Dick Kennedy, myśliwy. Każda z postaci została przedstawiona w jak najcieplejszych barwach. Można powiedzieć, że francuski pisarz w tych trzech osobach zamknął większość pozytywnych cech charakteru. Mamy więc do czynienia z ludźmi odważnymi, pogodnymi na duchu, życzliwymi, oddanymi zadaniu, itd. Dodatkowo poszczególni bohaterowie zostali obdarzeni pakietem przymiotów charakterystycznych tylko dla nich samych. I tak dla przykładu: doktor Fergusson posiada wręcz nieograniczoną wiedzę z przeróżnych dziedzin nauki, Dick jest wyśmienitym strzelcem, a lokaj Joe zwinnym i uczynnym młodzieńcem, wielbiącym swojego pana. Mówiąc językiem dostosowanym do stylu pisarskiego Juliusza Verne’a: razem tworzą bardzo uroczą grupę podróżników.

Powieść nie jest niestety pozbawiona wad. Wynikają one jednak nie tyle z braku umiejętności pisarskich Juliusza Verne’a, ile z powodu zmieniającej się mody literackiej. Po pierwsze, powieść jest utrzymana w konwencji podróżniczo-przygodowej, która największą popularnością cieszyła się w XVIII i XIX wieku. W czasach dzisiejszych książki pisane pod ów schemat mają zdecydowanie mniej sympatyków. Owszem literatura przygodowa nadal ma powodzenie, ale motywy podróżnicze czy naukowe w niej zawarte są mniej pożądane. Po drugie, autor “Pięciu tygodni w balonie” operuje językiem bardzo prostym. W tym miejscu należy jednak zaznaczyć, że powieść nie jest skierowana tylko i wyłącznie do przedstawicieli młodszego pokolenia. Nie, odbiorcą jest każdy, ale nie każdemu może odpowiadać stylistyka vernowskich tekstów.

Podsumowując, powieść polecam każdemu, kto choć raz miał do czynienia z książką o charakterze przygodowo-podróżniczym. “Pięć tygodni w balonie” znakomicie odnajduje się w roli literatury rozrywkowej. Dynamiczna akcja potęgowana dodatkowo przez krótkie rozdziały powoduje, że książkę czyta się szybko i lekko. Lektura idealna w trakcie chociażby podróży do pracy.
Toudisław - 2010-03-18, 10:15
:
Robert Cichowlas i Kazimierz Kyrcz Jr, Siedlisko


Alfred Hitchcock uważał, że film winien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno już tylko rosnąć. Jeżeli ktoś uważa, że ta zasada powinna dotyczyć również literatury, to Siedlisko Roberta Cichowlasa i Kazimierza Kyrcza Juniora raczej mu go gustu nie przypadnie.


Dawno nie czytałem żadnej opowieści grozy, zatem do książki podszedłem z zapałem, licząc na wytrącenie z kolein czytelniczej rutyny. Na dodatek akcja powieści dzieje się pod Krakowem, czyli w znanych mi okolicach. Wcześniej nie miałem okazji zapoznać się z twórczością żadnego z autorów, można więc powiedzieć, że moja ciekawość została stosownie pobudzona.

Od samego początku uderza podobieństwo do 13 duchów w reżyserii Steve'a Becka – ojciec samotnie wychowujący dzieci sprowadza się do stojącego na uboczu domu, w którym zaczyna się dziać coś podejrzanego. To tylko jedna z kilku zbieżności, ale ich odkrywanie najlepiej zostawię czytelnikom, wielbiciel gatunku na pewno znajdzie ich więcej niż ja. Nie ma to jednak oznaczać, że autorzy nie są w żaden sposób oryginalni. Te filmowe skojarzenia traktuję jak bakalie w cieście. Smaczne dodatki.

Akcja powieści, jak już wspomniałem, toczy się zarówno w okolicach Krakowa, jak i w samym mieście. Jednak trudno w utworze doszukiwać się urbanistycznego klimatu, podobnego choćby do takiego, jaki znaleźć można w Tracę ciepło Łukasza Orbitowskiego. Powieściowe ulice noszą prawdziwe nazwy i są często wspominane, ale nie są same w sobie częścią fabuły. Miasto jest tutaj tworem martwym, a akcja Siedliska mogłaby toczyć się w każdym innym mieście, nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Sceneria nawiedzonego domu towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę i jest głównym „horrorowym” motywem powieści, jednak podawanym powoli i w małych porcjach. Może się to podobać, bo duchy nie przelatują po pokojach co chwilę, a subtelniejsze motywy nadprzyrodzone wyglądają lepiej jako przysłowiowa wisienka, niż jako cały tort. Wraz z rozwojem akcji atmosfera grozy oczywiście narasta, ale pełną horrorową scenerię dostajemy dopiero na zakończenie, co we mnie osobiście wzbudziło akurat mieszane uczucia. Zbyt szybkie odsłonięcie kart zazwyczaj pozbawia lekturę napięcia, jednak w przypadku Siedliska fabuła już rozgrywa się bardzo powoli, a czytelnik nie może się doczekać początku właściwej akcji.


Do połowy powieści wątków nadprzyrodzonych jest jak na lekarstwo. Długo przedzierałem się przez historię ojca wychowującego dzieci i poznawałem jego problemy związane z tym niewątpliwie trudnym zadaniem. Będę już wiedział, jak użerać się z „fachowcami” od montażu komina, że żywienie dzieci parówkami na dłuższą metę nie zdaje egzaminu oraz że w opinii kilkuletniego dziecka wizyta w parku rozrywki bije na głowę atrakcyjnością odwiedziny w centrum kultury japońskiej. Ale to nie koniec pożytecznych informacji. Można się też dowiedzieć, jakich pokus dostarcza młoda opiekunka do dziecka w domu wdowca oraz jak burzliwe potrafią być relacje z teściową. Bo niestety tak wygląda ponad połowa fabuły.


Takie jej prowadzenie wydawałoby się uzasadnione, gdyby otoczenie odgrywało ważną rolę w wydarzeniach. Ale jak wspomniałem, tak nie jest. Mimo rozbudowanych opisów nie poczułem więzi z miejscami akcji. Gdybym choć troszkę nie znał powieściowych terenów, wydawałyby mi się one wręcz tekturowe.


Długo zastanawiałem się, czy tak powolne wprowadzanie czytelnika w nastrój opowieści nie ma czasem na celu możliwie pełnej prezentacji profilu psychologicznego bohatera. Do tej pory nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie w sposób definitywny. To chyba zależy od osobistej oceny postaci, jaką wyrobi sobie każdy czytelnik. Dla mnie monotonia w Siedlisku miała podkreślać przeciętność bohatera, jego nudną typowość. Nie jestem jednak przekonany czy nie dałoby się tego efektu osiągnąć innymi sposobami, niż skazując czytelnika na przydługawe opisy.


Co w takiej sytuacji nieco dziwi, książka nie nudzi tak potwornie, jak by to się mogło zdawać. Autorzy – może dzięki ciekawej narracji, a może dzięki płynnemu językowi – potrafią zainteresować czytelnika na tyle, by przedarł się przez gąszcz mało ciekawych opisów czy prawie pozbawionych akcji rozdziałów. Długo można nie zwrócić uwagi na fakt, że tak naprawdę niewiele się dzieje, licząc, że może już na następnej karcie powieści wyskoczy na nas… I faktycznie, akcja mimo powolnego wstępu w pewnym momencie znacznie przyspiesza. Wydarzenia następują po sobie tak szybko, że sprawia to wrażenie przekroczenia jakiejś nierealnej granicy, znalezienia się w świecie, w którym czas upływa w innym tempie. Odkrywamy też coraz więcej mrocznych i ociekających krwią tajemnic bohaterów. Taka, wręcz rewolucyjna, zmiana zmusza do innego spojrzenia na wydarzenia i na ludzi w nich uczestniczących. Autorzy wywracają go góry nogami naszą ocenę rzeczywistości. Takie zakończenie to chyba spore ryzyko. Łatwo może się nie spodobać i być uznane za zbyt dziwaczne. Mnie jednak ono kupiło, moim zdaniem równoważy nieco ślamazarny początek i w jakiś sposób go tłumaczy.

Na pochwałę zasługuje sposób wydania książki, grafika na okładce, ale i wewnątrz woluminu pasuje nastrojem do powieści i w moim mniemaniu dobrana jest bardzo dobrze. Podoba mi się sposób, w jaki wydawnictwo traktuje swoje zadanie.

Recenzowanie Siedliska było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nie chodzi o to że książka ta wymagała wielkiej wiedzy czy wyłapywania wielu ukrytych kontekstów. Nie spotkałem się z dziełem, którego ocena obiektywna tak różniłaby się od subiektywnej. Bo gdy o nim myślę, mam mieszane uczucia. Z jednej strony skłaniam się ku niezbyt pozytywnej ocenie – mało w nim oryginalności, a za dużo – jak na mój gust – długich (za długich) opisów. Ale z drugiej strony – zdaję sobie sprawę, że ta ocena jest czysto subiektywna, a cechy wskazane jako wady z łatwością można ignorować. A wtedy książka staje się przyjemną, aczkolwiek nie porywającą, rozrywką. I chyba tak należy ostatecznie Siedlisko oceniać. To porcja ciekawej rozrywki podanej w zjadliwy sposób. Ja nie uważam, by mój czas został zmarnowany.




Robert Cichowlas i Kazimierz Kyrcz Jr, Siedlisko

Grasshopper, 2009
Sharin - 2010-03-18, 19:07
:
Tom Knox Sekret Genezis

„Błyskotliwy thriller z rytualnymi morderstwami i tajemnicami historii w tle”. Tymi słowami kusi wydawca potencjalnego odbiorcę książki Toma Knoxa „Sekret Genezis” - i muszę powiedzieć, że w moim przypadku zdały one marketingowy egzamin. Obrzędowe zbrodnie, grzebanie w przeszłości, archeologiczna zagadka? To jest to, co pasjonaci historii cenią najbardziej, a zwłaszcza ci lubujący się w klimatach kryminalno-sensacyjnych.

Na pierwszym bądź drugim roku studiów pożyczyłem od przyszłej żony „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. Do dnia dzisiejszego powieść ta jest jedną z najszybciej przeczytanych przeze mnie książek. Wszystko za sprawą dynamicznej akcji, sympatycznych bohaterów, zagadki czekającej na odkrycie a także dość kontrowersyjnym spostrzeżeniom na temat początków chrześcijaństwa. Owa mieszanka była na tyle wybuchowa, że w świecie literackim bardzo długo wrzało od rewelacji opisanych przez autora. Do czego zmierzam? Prawdę powiedziawszy spodziewałem się czegoś podobnego po książce Toma Knoxa. Nie ataku hordy religijnych fanatyków, ale jakiegoś chociażby wrzenia wywołanego archeologicznymi spekulacjami. Może jeszcze się doczekam. W końcu autor sam pisze:
„Sekret Genezis” jest fikcją literacką. Jednak większość pojawiających się tu religijnych, historycznych i archeologicznych informacji opiera się na faktach i jest zgodna z prawdą.

Powieść trzyma w napięciu do samego końca. Przeczytawszy zaledwie kilkanaście stron zostajemy rzuceni na pożarcie brutalnemu mordercy, a także tajemnicy piasków południowo-wschodniej Turcji. Początkowo możemy odnieść wrażenie, że oto mamy do czynienia z przeciętną literaturą przygodową z pseudo historycznymi wstawkami. Francusko-niemieckie wykopaliska, cenne znalezisko, zachłanny przestępca i nowe wcielenie Indy’ego. Nic bardziej mylnego. Z rozdziału na rozdział powieść przybiera coraz wyraźniej barwy thrilleru, horroru z krwi i kości, którego autor nie boi się szokować opisami makabrycznych zbrodni. Morderstw dokonywanych przez psychopatę ogarniętego manią naśladowania okrucieństw Inków, Azteków, Wikingów i wszystkich pozostałych dawnych społeczeństw rozsmakowanych w zadawaniu wyrafinowanego cierpienia.

Miejsce akcji powieści nie jest oderwane od rzeczywistości. Z łatwością możemy odnaleźć się w angielskich, francuskich czy też tureckich realiach. Niemniej świat zewnętrzny nie żyje swoim życiem. Podporządkowany jest głównemu wątkowi „Sekretu Genezis”. Kwestie polityczne i gospodarcze zostały potraktowane marginalnie, a Tom Knox trochę więcej miejsca poświęca jedynie społeczeństwom czy też antagonizmom panującym pomiędzy wybranymi narodami.

Jeżeli miałbym wskazać słabe punkty powieści, to powiedziałbym, że są nimi bohaterowie, a w szczególności postać Roberta Luttrella. Nie przypadła mi ona do gustu nie dlatego, że momentami przypomina kiepskie połączenie Indiany Jonesa i H. Poirota. Osobiście uważam, że jest mdła. Jak na zagranicznego korespondenta, który wykazuje ponadprzeciętne zamiłowanie do bycia w centrum wydarzeń, zdecydowanie za dużo w nim taniej ckliwości i rozmyślań nad ciepłem domowych pieleszy. Jakby tego było mało, czytelnik przynajmniej ze dwadzieścia razy jest informowany o tym, jak Rob Luttrella kocha córkę, jak za nią tęskni, pragnie ją głaskać i rozpieszczać. Rozumiem, że postać może mieć wewnętrzne dylematy, ale co za dużo, to niezdrowo.

Podsumowując, powieść „Sekret Genezis” to bardzo dobry thriller. Jak każda powieść miewa wzloty i upadki, ale ogólne wrażenie pozostawia bardzo dobre. Jeżeli w przyszłości natknę się na kolejną książkę Toma Knoxa, na pewno nie przejdę obok niej obojętnie.
Sharin - 2010-04-09, 23:39
:
Stephen King Miasteczko Salem

Na fali rosnącej fascynacji dziećmi nocy postanowiłem ponownie sięgnąć po „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Powiedzmy, że potrzebowałem odmiany. Czegoś co pozwoliłoby mi wrócić myślami do czasów, kiedy wszystko było jasne i przejrzyste. Dobro podejmowało walkę ze złem na prostych zasadach, bez domieszki tragicznych historii rodem z kolumbijskich telenowel. Dość miałem wszędobylskich historii przygodowo-miłosnych spod znaku całowania połączonego z wysysaniem. Miałem ochotę na wampiry o trupiobladej cerze, omamiającym spojrzeniu i kłach połyskujących w świetle nocy.

Z pomocą przyszedł jak zawsze Stephen King, którego mam nadzieję nie trzeba nikomu przedstawiać. Zwyczajny facet, ot, od czasu do czasu błyśnie talentem pisarskim. Uważam się za szczęściarza, bo autor „błysnął” akurat podczas pracy nad „Miasteczkiem Salem”, co pozwoliło mi cieszyć się taką lekturą, jakiej akurat potrzebowałem. Po raz pierwszy miałem przyjemność zapoznać się z nią w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy będąc smykiem, nie zwracałem większej uwagi na język wypowiedzi czy kreację bohaterów. Liczyło się tylko to, że czytam sławnego Kinga i to, że już po razu rozdziałach miałem kłopoty z zaśnięciem. Ówczesny stan ducha określiłbym mianem: oczarowany.

Dziś, kilka lat później, nadal powieść robi na mnie duże wrażenie.
Przede wszystkim świetnie się ją czyta. Jeżeli przyszłoby mi szukać przymiotników określających język wypowiedzi Stephena Kinga, w czołówce uplasowałyby się takie słowa jak: normalny, ludzki, rozrywkowy. Bo na czym polega fenomen pisarza z Maine? Prawda objawiona: doskonale łączy horror z powieścią obyczajową. Poznając kolejnych bohaterów (względnie miejsca) z „Miasteczka Salem”, nie miałem wrażenia oderwania ich od rzeczywistości i uplasowania gdzieś pomiędzy Strefą Mroku a aktami z Archiwum X. Przez całą powieść postrzegałem ich jak zwyczajnych ludzi z krwi – choć tej stale im ubywało – i kości. Ludzi bojących się, pocących i cuchnących, a nawet gnijących. Jak się dobrze przyjrzeć, takie Salem możemy dostrzec chociażby jadąc pociągiem z Wrocławia do Warszawy, czy na jakiejkolwiek innej trasie zahaczającej o małe miejscowości. Realność świata wykreowanego przez Stephena Kinga to zdecydowany plus powieści.
Że w książce aż się roi od wampirów? Cóż z tego. Jeżeli książka trzyma w napięciu od samego początku do końca, to wybaczcie, ale nie widzę zbytniej różnicy pomiędzy wampirem a psychopatą z nożem w jednej ręce i ludzką głową w drugiej. Zło przybiera różne formy. Zawsze jest przerażające.

Głównymi bohaterami „Miasteczka Salem” jest pisarz Ben Mears i chłopiec imieniem Dan. Zgodnie z wszelkimi regułami rządzącymi na niebie i ziemi – w godzinie próby łączą siły, aby wspólnie działać przeciwko potworowi w ludzkiej skórze, panu Kurtowi Barlow. Długowiecznemu wampirowi, który z tytułowego miasteczka postanowił zrobić jadłodajnię. Rozpoczyna się zaciekła walka, z rozdziału na rozdział przybierająca na sile. Zarówno jedna, jak i druga strona będzie miała szereg popleczników, krócej lub dłużej żyjących, ale zawsze.
„Miasteczko Salem” nie byłoby takie samo bez bladolicych potworów. To z nimi jest kojarzone przede wszystkim i zapewne tak już pozostanie. Na szczęście nie przypominają one pupilków dzisiejszej młodzieży. Stephen King roztacza przed czytelnikiem obraz wampira, któremu bliżej do Drakuli Brama Stokera niż do postaci z powieści Stephenie Meyer. Wbrew pozorom ma to bardzo wielkie znaczenie, szczególnie przy budowie specyficznej atmosfery „Miasteczka Salem”. Mając za wrogów prawdziwych nosferatu, nie przenosimy się w rzeczywistość cukierkowatych emo-wampirów, ale w krainę prawdziwej grozy. Oddziałującej na nas mniej lub bardziej, w zależności od czytelnika.

Podsumowując, historię Salem polecam każdemu, kto chciałby choć na moment zapomnieć o otaczającym go świecie. Powieść wciąga, trzyma w napięciu, zapewnia nieoczekiwane zwroty akcji i dzięki temu stanowi świetną rozrywkę. Jeżeli chcielibyście poznać wampiry spoza kręgu powieści Stephenie Meyer, „Miasteczko Salem” jest książką dla was.
Sharin - 2010-04-14, 19:45
:
Stephen King Ostatni bastion Barta Dawesa

Gdy słyszycie “Stephen King”, jakie jest wasze pierwsze skojarzenie? Mi momentalnie przed oczami pojawia się autor horrorów z czarodziejskim kapeluszem pomysłów oraz wiecznie żywym “stanem Maine”. Sięgając po dowolny tekst literacki sygnowany jego nazwiskiem zakładam, że będzie on z zasady przyprawiał o gęsią skórkę, wywoływał uczucie niepokoju, a przede wszystkim nadmiernie rozbudzał uśpioną wyobraźnię. Nie spodziewam się jednak, że ilekroć sięgnę po powieść – czy też opowiadanie – zostanę pogryziony, opętany, zarażony czy też zmiażdżony. Nie, nie spodziewam się tego i wam też nie radzę.

Stephen King niejednokrotnie udowadniał, że straszyć potrafi. Robi to z powodzeniem czy to się komuś podoba czy nie i w najbliższym czasie nie planuje przestać. Od blisko czterdziestu lat wypycha umysły czytelników całego świata obrazami zła kryjącego się pod najróżniejszymi postaciami, od wampirów gryzących po zachodzie słońca po dzieci przetrącające karki rówieśników kijem do bejsbola. Stephen King, autor z wieloletnim doświadczeniem, pisarz znakomicie odnajdujący się zarówno w klasycznej literaturze grozy jak i powieści obyczajowej.

Ostatni bastion Barta Dawesa zaliczyłbym właśnie do tej drugiej kategorii. Stephen King, tym razem ukrywający się pod pseudonimem „Richard Bachman”, prezentuje dramat człowieka, który z dnia na dzień stracił dorobek całego życia. Śliczną i oddaną żonę, pralnię, gdzie pracował przez dwadzieścia lat oraz dom rodzinny, miejsce będące pomostem łączącym go ze zmarłym synem. Ogarnięty rozpaczą, pałający nienawiścią do osób odpowiedzialnych za wywrócenie świata do góry nogami, Bart Dawes rozpoczyna samotną walkę w obronie dóbr.

Patrząc na głównego bohatera, a także na rzeczywistość go otaczającą niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że oto stoi przede mną człowiek-marionetka. Bezwładny golem pląsający w takt melodii szaleństwa. Od początku bowiem jesteśmy świadomi, że historia z jego udziałem nie może zakończyć się szczęśliwie. Ostatni bastion Barta Dawesa nazwałbym zapiskami opowiadającymi o istocie przypartej do muru, mającej świadomość nieuniknionej porażki, a mimo to – walczącej. Być może historią zwykłego szaleńca, schizofrenika nie mogącego pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby. Niezależnie jednak od naszej moralnej oceny głównego bohatera faktem pozostaje to, że jest on postacią tragiczną.

Stephen King przyzwyczaił do powieści wielowątkowych. Być może dlatego po przeczytaniu ostatniego zdania wspominanej książki czuję lekki niedosyt. Fabuła skupiona tylko i wyłącznie na jednej postaci może nudzić, co uważam za całkowicie naturalny stan rzeczy. Ile można czytać ciągle o tym samym? Poznajemy bohatera, wczuwamy się jego sytuację, zaczynamy rozumieć ból buzujący mu w skroniach. Jesteśmy świadkami jak postać zaczyna staczać się coraz bardziej ku – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – przeznaczeniu. I nic więcej. Autor nie raczy nas żadnymi dodatkami. Ostatni bastion Barta Dawesa jest powieścią całkowicie podporządkowaną jednemu bohaterowi. Świat zewnętrzny został ograniczony do niezbędnego minimum. Postacie poboczne są pozbawione życia. Tekturowe figurki, których głównym zadaniem jest bycie „dopełniaczem” do szaleństwa ogarniającego Barta Dawesa.

Jeszcze jedna uwaga. W trakcie lektury nie sposób nie zadać sobie pytania: jak ja zachowałbym się na miejscu głównego bohatera? Czy siedziałbym bezczynnie i patrzył jak prawo „sprawiedliwości nasranej na papierze” doprowadza do unicestwienia mojego szczęścia? W telewizji bez przerwy słyszymy hasła głoszące wyższą konieczność społeczną czy dobro ogółu. Nie jestem pewien czy umiałbym pogodzić się z utratą wszystkiego co kocham, nawet w imię wyższych ideałów.

Podsumowując, Ostatni bastion Barta Dawesa to dość ciekawa historia człowieka stającego w obronie tego co w jego życiu uchodzi za najcenniejsze. Historia człowieka, który choć przyparty do muru nie składa broni. Wręcz przeciwnie.
Sharin - 2010-04-18, 10:41
:
Łukasz Śmigiel Decathexis

Wypowiadać się o polskich literatach nie jest łatwo. Pisać o polskiej fantastyce jeszcze trudniej. Nigdy wcześniej nie rozmyślałem szczegółowo nad przyczynami takiego a nie innego stanu rzeczy ale przy okazji twórczości Łukasza Śmigla nie mogę inaczej. Krytycy ustami mediów gromią młodych autorów polskiej sceny fantastycznej. Nie od dziś słyszymy, że poziom w naszym kraju fantasy, science fiction czy wielogatunkowej hybrydy jest niski, żeby nie powiedzieć bardzo niski. Od czasu do czasu na horyzoncie miałkości pojawi się kura znosząca złote jajka ale w ogólnym rozrachunku jest źle. Być może dlatego z polskimi autorami zbyt wielkiego kontaktu nie mam. Czasami sięgnę po jakąś książkę, bardziej z musu niż chęci. Kilkanaście pozycji w skali roku to wszystko na co mnie stać. Skutek tego jest takie, że mam teraz problem z rzeczowym podejściem do najnowszej książki Łukasza Śmigla. Bo na jakim tle mam ją oceniać? Patrząc przez pryzmat fantastyki światowej czy polskiej? Jeżeli tej drugiej to czy moja ocena będzie rzetelna? Można długo dyskutować na ten temat. Nie będę więc tracić czasu na bezowocne paplanie i potraktuję sprawę po ludzku: Decathexis jako książka przyjemna w lekturze.

Mam nadzieję, że Łukasza Śmigla nie muszę nikomu przedstawiać. Powinien być wam znany przede wszystkim jako autor Demonów, zbioru opowiadań grozy oraz redaktor czasopisma Lśnienie. Wrocławianin, dziennikarz zajmujący się współczesnymi promocjami książek i pisarzy. Człowiek orkiestra cały czas chcący zaskakiwać czytelników. W 2009 roku nakładem wydawnictwa Grass Hopper ukazała się jego najnowsza powieść, Decathexis.

Decathexis to podróż do przełomu XVIII-XIX wieku. Na realiach panujących mniej więcej w tamtym okresie został budowany Kirkegaard, mroczny świat niepodzielnie rządzony przez Morię, Panię Śmierci. Już pierwszych kilkanaście stron dobitnie uświadamia czytelnika, że jest to świat chory, spaczony przez religię, wiarę dopuszczającą się bestialskich praktyk, z którymi konkurować mogłyby jedynie mordercze rytuały Azteków czy Inków. Ćwiartowanie ciał, mordowanie kalek, pożeranie bliskich to tylko kilka przykładów obyczajowości społeczeństwa wspomnianej krainy. W każdej jednak powieści przygodowej, tym bardziej takiej która wzoruje się na książkach spod znaku płaszcza i szpady, musi istnieć także jasna strona medalu. W Decathexis przeciwwagą dla ponurego klimatu Kiregaardu jest jego władczyni, królowa Geneview. Z pomocą swoich dzielnych „muszkieterów”, Inspektora do spraw Umarłych Jona Pendergasta oraz wyśmienitego szermierza znanego jako Danse Macabre wypowiada ona wojnę makabrycznej religii i jej kapłanom.

Jak już wspomniałem Decathexis to książka przyjemna w lekturze. Akcja jest wciągająca, bohaterowie wyraziści. Jeżeli czytelnik ma ochotę na dawkę literatury rozrywkowej to najnowsza powieść Łukasza Śmigla jest dla niego. Zwłaszcza, że z sympatycznymi postaciami będzie miał prawdopodobnie niedługo spotkać się po raz kolejny. Decathexis nie jest jednak powieścią genialną. Od razu to sobie wyjaśnijmy: książkę czyta się dobrze ale jak każda ma ona słabe strony. Fabuła przeładowana wątkami czy schematyczni bohaterowie to jednak maleńkie wady w porównaniu z pytaniem: o co w tej powieści chodzi? Nie wiem czy pisarz zaskoczył czytelnika ale na pewno zbił z tropu. Mroczna tajemnica zapowiadana na początku książki przegrywa z pojawiającymi się kolejno okropieństwami. Element zaskoczenia zanika, historia staje się przewidywalna i pozostaje ciekawą opowieścią o walce dobrej królowej ze złymi kapłanami. Nic poza tym.

Czy to źle, że Łukaszowi Śmiglowi bliżej do Dumasa niż Doyle’a? I jeden i drugi to porządna firma jeżeli chodzi o literaturę więc według mnie wszystko jest w porządku. Na tle innych polskich autorów Łukasz jest z pewnością pisarzem, któremu warto przyjrzeć się bliżej. Stara się wzorować na najlepszych i jeżeli chodzi o kreowanie powieści przygodowej to myślę, że egzamin zdał na piątkę. Do tego jest młody, ambitny i z głową pełną pomysłów. Decathexis może daleko do kryminału ale przenieść się do czasów muszkieterów było także bardzo miło. Lektura ich przygód nie była czasem straconym.
Sharin - 2010-04-18, 21:49
:
John Ajvide Lindqvist Ludzka przystań

Ludzka przystań to moje pierwsze spotkanie z prozą Johna A. Lindqvista. Do sięgnięcia po ową książkę zachęciły mnie słowa jej wydawcy: „Szwedzki Stephen King wydawany w 25 krajach”. Zwykle nie przywiązuję większej wagi do tego typu haseł, ale ostatnio zaufałem jednemu z nich i bardzo dobrze na tym wyszedłem. Poznałem twórczość innego szwedzkiego pisarza, Stiega Larssona. Oczywiście nie bez znaczenia była także magnetyczna siła imienia i nazwiska jednego z największych twórców horrorów w historii literatury. Nie mogłem oprzeć się pokusie, aby na własnej skórze sprawdzić, ile prawdy jest w tym, co napisało wydawnictwo Amber.

Powieść to przede wszystkim historia wielkiej miłości ojca do córki. Anders, Cecilia i ich sześcioletnia Maja wiodą radosne życie na Domarö, wyspie położonej w archipelagu południowego Roslagen. Wszystko ulega zmianie, gdy pewnego słonecznego dnia Maja znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Spacer do stojącej nieopodal latarni morskiej kończy szczęśliwą idyllę. Mała dziewczynka w czerwonym kombinezonie dosłownie rozpływa się w powietrzu.
Jest to jednak dopiero początek tragicznych wydarzeń. Zrozpaczony ojciec, szukający ukojenia w butelce wypełnionej winem, po blisko dwóch latach wraca na wyspę uporać się ze swoim życiem. Nieświadomie odkrywa mroczną i skrywaną od dziesięcioleci prawdziwą historię Domarö.

Czy Ludzka przystań przypomina książki pisane przez Stephena Kinga? Patrząc na rozbudowane w powieści wątki obyczajowe, mogę z czystym sumieniem odpowiedzieć twierdząco. John A. Lindqvist nie rzuca czytelnika na głęboką wodę, nie zasypuje go momentami podnoszącymi ciśnienie. Atmosferę napięcia buduje stopniowo. Większa część Ludzkiej przystani to ogromne wprowadzenie do przyszłych, kulminacyjnych wydarzeń. Mamy więc czas na dokładne poznanie miejsca wydarzeń, a także głównych bohaterów, których podobnie jak w twórczości pisarza z Maine jest bardzo wielu.

Świat ukazany w książce jest jak najbardziej rzeczywisty. Nie odnosimy wrażenia oderwania od realiów otaczających nas na co dzień. Wszystko dlatego, że autor zmienia rzeczywistość na potrzeby reguł rządzących literaturą grozy stopniowo. Co pewien czas wprowadza wątki, które w mniejszym lub większym stopniu odsłaniają przed czytelnikiem sekrety sprzed lat.

Nie ma powieści doskonałej, a przynajmniej ja takiej nie znalazłem. Główną wadą Ludzkiej przystani jest rozwlekła fabuła. Jeżeli ktoś lubi dynamiczną akcję, książka Johna A. Lindqvista nie jest dla niego. Zasiadając do jej lektury czytelnik musi brać pod uwagę, że będzie miał do czynienia z narracją solidną, rzetelną, ale jednocześnie powolną. Malownicze opisy, drobiazgowe ukazanie społeczeństwa wyspy jako całości, a także zobrazowanie życia co bardziej znaczących mieszkańców Domarö nie dla wszystkich jest najważniejsze. Czyż jednak taka konstrukcja powieści nie przybliża jej autora jeszcze bardziej do stylu Stephena Kinga?

Podsumowując, spotkania z Johnem A. Lindqvistem nie żałuję. Pisarz twórczością nie rzucił na kolana, ale z pewnością zachęcił do sięgnięcia po kolejną książkę swojego autorstwa. Mam nadzieję, że będzie ona jeszcze bardziej kingowska niż Ludzka przystań. Tylko tak dalej, panie Lindqvist!
Sharin - 2010-04-25, 15:57
:
Bernard Werber Imperium mrówek

Rzeczywistość widziana oczyma mrówki musi wyglądać fascynująco. Wystarczy uzmysłowić sobie ogrom informacji przetwarzanych przez mrówcze zmysły. Ziemia emanująca milionami zapachów, tajemnice czające się za każdym drzewem, niebezpieczeństwa czekające na co bardziej nieostrożne istoty. Teraz wszystkie te wrażenia są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Bernard Werber w powieści “Imperium mrówek” zabiera czytelnika w podróż do mrówczego świata. Świata istot potężnych, a zarazem tak maleńkich, że często ledwo dostrzegalnych.

Moje pierwsze spotkanie z pisarzem z Tuluzy miało miejsce podczas lektury książki “Tanatonauci”. O ile wspomniana powieść pod względem fabuły w finalnym rozrachunku nie wypadła najkorzystniej, o tyle język wypowiedzi Bernarda Werbera pozostawił bardzo korzystne wrażenia. Na tyle pozytywne, że postanowiłem sięgnąć po “Imperium mrówek”, tj. pierwszą część trylogii “Mrówki”, która dość szybko zyskała uznanie w oczach czytelników nie tylko z Francji. W Polsce możemy cieszyć się twórczością Bernarda Werbera dzięki wydawnictwu Sonia Draga.

Fabuła powieści rozgrywa się we Francji, dokładnie w Paryżu, na i w okolicach ulicy Sybarytów 3. Chciałbym wyraźnie podkreślić wymienione przed chwilą przyimki: „na” i „w”. Mają one duże znaczenie ponieważ akcja książki oscyluje wokół dwóch światów, ludzkiego i mrówczego. Mówiąc „w okolicach ulicy Sybarytów” mam na myśli pobliski las, a właściwie jego najniższą warstwę. To ona będzie areną głównych wydarzeń. Sam dom znajdujący się na ulicy Sybarytów pod numerem 3 pełni funkcję akumulatora pompującego w ludzką część powieści nastrój napięcia oraz wątek tajemnicy. Cytując za wydawcą: „siostrzeniec sławnego etymologa Jonatan Wells dostaje w spadku po wuju kamienicę oraz pisemny zakaz schodzenia do piwnicy. Choć bardzo cieszy się z przeprowadzki, z dnia na dzień coraz bardziej intryguje go zagadkowa prośba zmarłego. Jakie sekrety może kryć zamknięta piwnica?”.

Głównymi bohaterami powieści są mrówki. Wierzę, że każdy miał sposobność choć raz w życiu widzieć mrowisko. Jego istotę najlepiej oddaje słowo użyte przez Bernarda Werbera w tytule książki, „imperium”. Patrząc na poczynania tych najmniejszych ze znanych mi książkowych bohaterów, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oto mam przed sobą obraz bardzo sprawnie funkcjonującego organu państwowego. Z mądrą władczynią na czele, mocno zhierarchizowanym społeczeństwem oraz dobrze wyszkoloną armią.

Jeżeli chodzi o postacie ludzkie to zostały one zepchnięte niejako na boczny tor. Pisarz nie poświęca im tyle uwagi co mrówkom. Podobnie jak w “Tautonautach” dostrzegamy, że świat zewnętrzny otaczający bohaterów (np. Jonatana Wellsa) został ograniczony do minimum, wyposażony jedynie w najprostsze konstrukcje. Czytając o Paryżu, nie odczujemy charakterystycznego dla niego klimatu. Zarówno rzeczywistość postrzegana oczyma ludzi, jak i ta widziana przez mrówki, uzupełniają się, wraz ze zbliżaniem się ku końcowi powieści widać to coraz wyraźniej.

“Imperium mrówek”, choć jest powieścią wciągającą, głównie dzięki niecodziennym bohaterom, nie jest pozbawioną wad. Pierwszą i w ostatecznym podsumowaniu największą jest zbytnie oderwanie fabuły od rzeczywistości. Pomimo że książkę można najczęściej znaleźć na półkach zarezerwowanych dla literatury fantastycznej, to Bernard Werber początkowo robi wszystko, aby była ona jak najbardziej wiarygodna w przekazie. Przez kilka lat pisarz przebywał na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie miał okazję badać życie i zwyczaje mrówek. Dzięki zdobytej tam wiedzy, a także dziennikarskiemu wykształceniu, wydał w 1991 roku książkę o mrówkach łatwą w odbiorze dla przeciętnego zjadacza chleba, powieść o wyraźnych zapędach popularno-naukowych. Takie wrażenie odniosłem po przeczytaniu większości tekstu. Niestety im dalej w las tym gorzej. W pewnym momencie autor traci kontakt z rzeczywistością. Zamiast nadal towarzyszyć czytelnikowi w wędrówce przez bajkową rzeczywistość maleńkich stworzeń, zaczyna spekulować na temat możliwości bezpośredniego zespolenia świata ludzkiego z mrówczym. Wysnuwa teorie, które są trochę za mocno naciągane. Brakuje im logiki. Oczywiście dla jednych może być to wada, dla innych nie. Jeżeli za punkt wyjścia przyjmiemy, że "Imperium mrówek" jest powieścią stricte fantastyczną, to opisany problem praktycznie przestaje istnieć. Wówczas wystarczy popuścić wodze wyobraźni i dać się porwać fikcji naukowej.

Podsumowując, “Imperium mrówek” warto przeczytać. Być może jest to jedyna okazja, aby zgłębić świat mrówek. Ileż razy, spacerując po lesie, zatrzymywaliśmy się i przypatrywaliśmy mrowisku. Czy nie wyobrażaliście sobie, jak funkcjonuje od środka? Dzięki Bernardowi Werberowi mamy możliwość zaspokoić naszą ciekawość.
Beata - 2010-04-26, 18:14
:
Greg Bear - Dzieci Darwina

„Dzieci Darwina” Grega Beara to z jednej strony dobra kontynuacja „Radia Darwina”, którą można określić mianem: zaangażowana społecznie science fiction, przestrzegająca przed stereotypami, wskazująca, do czego może doprowadzić przedmiotowe traktowanie Innego; ale z drugiej – zbiór tekstów, w których mogą denerwować niedopowiedzenia lub irytować naiwność niektórych puent. Na początek kilka informacji porządkowych: na książkę składają się trzy, o zbliżonej objętości, mikropowieści (lub bardzo rozbudowane opowiadania), których akcja toczy się odpowiednio: dwanaście, piętnaście i osiemnaście lat po wybuchu epidemii SHEVY oraz króciutkiego epilogu, którego tytuł sugeruje, że SHEVA, a wraz z nią ludzie, weszli w kolejne stadium mutacji.

Przede wszystkim, książka jest bardzo science, wcale nie mniej niż jej poprzedniczka. Autor kontynuuje rozważania z „Radia Darwina” na temat wirusów, ze szczególnym uwzględnieniem skutków oddziaływania wirusów na organizmy dzieci SHEVY oraz dodatkowo, wprowadza bardzo rozbudowany wątek „zapachowy”: na bazie dotychczasowej wiedzy o feromonach spekuluje na temat wykorzystania zapachów do świadomej komunikacji oraz manipulowania ludźmi. Gdzie tu fantastyka? – W skali zjawiska. Perswazyjne oddziaływanie zapachu igliwia czy przypraw do piernika unoszącego się w niektórych sklepach przed Bożym Narodzeniem w porównaniu do działań mających miejsce w „Dzieciach Darwina” należy uznać za niewinną igraszkę, za chęć umilenia kupującym pobytu w sklepie. W książce osoba poddana takiej „aromaterapii” w krótkim czasie zostaje nakłoniona do całkowitej zmiany zdania. Tylko słowa i zapach. A odpowiednie substancje zapachowe zostały wydzielone przez organizm dziecka SHEVY ot tak, na żądanie.

A jednak nie na stronę naukową położony jest w książce główny nacisk. Zdecydowanie najbardziej wyeksponowane są wątki społeczne, pierwszoplanowe miejsce zajmuje przedstawienie wzajemnych stosunków pomiędzy „starymi” i „nowymi” ludźmi. Ponieważ od początku oficjalnie uznano, że „nowi” ludzie są mutacją, aberracją, wynaturzeniem, zatem dzieci SHEVY są traktowane jak obywatele drugiej kategorii – praktycznie nie posiadają żadnych praw, izolowane w ośrodkach odosobnienia, rozdzielone z rodzinami, służą za króliki doświadczalne różnym instytutom badawczym. Odmawia im się człowieczeństwa, ponieważ są Inne. Wydawałoby się, że już to kiedyś przerabialiśmy, że niemożliwe jest, aby ludzkość kolejny raz wchodziła w buty przodków, ba – była o krok od powtórzenia na masową skalę pseudomedycznych eksperymentów doktora Mengele. A wszystko to dzieje się w Stanach Zjednoczonych, kraju, w którym każde dziecko zna na pamięć zdanie z Deklaracji Niepodległości o niezbywalnych prawach jednostki. Kontrast jest uderzający, a implikacje – przerażające. Autor nie jest optymistą – pokazuje (zresztą, sygnalizował to już w „Radiu Darwina”), jak niewiele potrzeba, by sytuacja z poważnej stała się krytyczna, a granice etyczne zostały przekroczone. Parę drobnych, na pozór, manipulacji opinią publiczną w wykonaniu nie dość dociekliwych, konformistycznie nastawionych albo zainteresowanych jedynie wysokością słupka oglądalności dziennikarzy, wykorzystanie ludzkiej niewiedzy, stwarzanie klimatu powszechnego zagrożenia i... wystarczy – mamy uzasadnienie do wprowadzenia stanu wyższej konieczności.

Sceny, dokumentujące nowe stosunki społeczne silnie oddziałują na czytelnicze emocje. Niemałą rolę pełni tu język książki – ani nie poetyczny, ani literacko wysublimowany. Przeciwnie, autor posługuje się raczej suchymi, naukowymi opisami, język powieści jest rzeczowy, ukierunkowany na przekaz treści, a nie uczuć. Paradoksalnie, zastosowanie właśnie takiego języka pozwala autorowi nie tylko „podprogowo” przekazać bardzo wiele informacji charakteryzujących bohaterów, ale również – bez czułostkowości i łzawego nudzenia – wywołać u czytelnika całkiem spore emocje, tak jak dialogiem (str. 202):
– To nazywa się gra. No, dziewczęta, wiecie, czym jest gra.
– Bawimy się – odparła obronnym tonem Stella.
– No oczywiście, że się bawicie. Wszystkie małpy się bawią – powiedziała nauczycielka.

Czy potrzebny jest jeszcze jakiś komentarz?

Stosunkowo najsłabiej ukazane są w „Dzieciach Darwina” wątki polityczne – wprawdzie przedstawione są przesłuchania przed komisją senacką, trwa polityczne poszukiwanie winnych, ale tym wydarzeniom brak jest szerszego kontekstu. Cały polityczny obraz ma bardzo rozmazane, niedookreślone kontury – nie wiadomo kiedy (i czy w ogóle) demokraci zastąpili konserwatystów (a może odwrotnie?), nie wiadomo kiedy miała miejsce kampania wyborcza (a wraz z nią zaostrzenie tonu wypowiedzi medialnych), komisja senacka pojawia się absolutnie znikąd. Autor w zasadzie nie wspomina (a jeśli, to marginalnie) o grupach nacisku społecznego, o zrzeszających się rodzicach, o wysiłkach na rzecz zmiany medialnego wizerunku dzieci SHEVY. Kłóci się to z ugruntowanym przez amerykańskie kino wizerunkiem prężnej społeczności, która samorzutnie, całkowicie z własnej inicjatywy, organizuje się, prowadzi kampanię medialną, występuje w obronie istotnych, często jedynie lokalnie, wartości. Wydawałoby się, że w obronie dzieci społeczeństwo (a przynajmniej niektórzy jego członkowie) wystąpią szczególnie silnie przeciwko rządowi, zorganizują kampanię informacyjną, marsze protestacyjne, akcję pisania listów... tymczasem nic takiego na szeroką skalę w „Dzieciach Darwina” się nie dzieje, a wzmiankowane w powieści tego rodzaju wydarzenia to jedynie incydenty. I w efekcie moment, w którym polityczny wiatr się odwraca, sprawia wrażenie prawdziwego deus ex machina, skutku bez przyczyny, a pozytywne zakończenie niektórych wątków nie wynika bezpośrednio z przebiegu wydarzeń, wydaje się sprokurowane nieco na wyrost, bardziej ku zadowoleniu (usatysfakcjonowaniu?) czytelników.

Zaskakujące jest wprowadzenie do powieści wątku epifanii, jakiej doznaje Kaye Lang, główna bohaterka cyklu. Zaskakujące, nie dlatego, że dotyczy naukowca obracającego się w świecie eksperymentów i programowo sceptycznego wobec uzyskanych wyników – w końcu zawodowy sceptycyzm nie wyklucza prywatnej wiary. Zaskakujące dlatego, że nie zostało do końca wykorzystane – Kaye przeżywa swoje własne, prywatne objawienie. I już. Poza dodatkowymi kłopotami w pracy (ale nie ma w tym nic zaskakującego – wszak Kaye kłopoty w pracy miała już wcześniej) i początkową trudnością z psychiczną akceptacją nowego stanu, upewnieniem samej siebie, że epifania nie jest tożsama z obłędem, ten nowy status bohaterki nie jest w żaden sposób wykorzystany w powieści, nie ma żadnego wpływu na akcję. Może to i lepiej?

Skupienie się autora na wątkach społecznych powoduje, że niektórym czytelnikom, spragnionym czystej science fiction, nowych pomysłów i BIO-spekulacji, „Dzieci Darwina” mogą wydawać się znacząco słabsze od tomu otwierającego dylogię. Osobiście nie jestem aż tak surowa w ocenie, w moich oczach wartość książki podnosi właśnie opis zupełnie nowej sytuacji społecznej i prezentacja reakcji ludzi postawionych wobec tej zmiany – od kurczowego trzymania się raz wygłoszonego poglądu, bez względu na jego słuszność, aż do pełnej pokory akceptacji nowych warunków. I mimo że osobiście brakuje mi pogłębienia niektórych wątków, a inne uważam za zanadto rozbudowane, to uważam „Dzieci Darwina” za pozycję niewiele ustępującą pierwszemu tomowi.
Beata - 2010-04-30, 20:51
:
Brent Weeks - Na krawędzi cienia

Po traumatycznych przeżyciach wieńczących „Drogę Cienia” Kylar ma tylko jedno pragnienie: wyjechać z Cenarii, rozpocząć nowe życie z Eleną i Uly, zaznać choć trochę osobistego szczęścia. Dla Elene chciałby się zmienić, porzucić „fach” zabójcy, cieszyć się spokojną, rodzinną codziennością. Ale czy potrafi? Czy jest w stanie aż tak się zmienić? Odwrócić się plecami do dotychczasowego życia, już więcej nie wykorzystywać magicznych zdolności, nie reagować na prośby przyjaciół znajdujących się w niebezpieczeństwie, nie bronić słabszych, nie angażować się, nawet gdy zło i przemoc stają niemal u jego drzwi? Kylar musi dokonać wyboru...

Brzmi znajomo? Owszem, bo to znany schemat. Główny bohater jest rozdarty między miłością, a poczuciem obowiązku; między odpowiedzialnością za ukochanych, a powinnością wobec przyjaciela i drugą – być może ważniejszą – powinnością wynikającą z uprzywilejowania: wszak dysponuje on potężną mocą magiczną, której można użyć do pokonania najeźdźcy i ochrony niewinnych. Częścią schematu jest również jasny podział między głównymi adwersarzami: Król-Bóg jest zły, okrutny, bezlitosny, a pokonany Logan – uczciwy, sprawiedliwy, skłonny do poświęceń. Na szczęście nie wszyscy bohaterowie ocierają się o doskonałość: są wśród nich arystokraci, dla których walka z najeźdźcą jest tylko etapem przejściowym w dążeniu do zajęcia opuszczonego tronu oraz pozbawieni dochodów cenaryjscy przestępcy, którzy w okupowanym mieście codziennie walczą o przeżycie. Postaci niejednoznaczne moralnie skutecznie zacierają granice schematu, tym bardziej, że są wiarygodne psychologicznie. Od strony obyczajowej książka się broni, autor całkiem zgrabnie sobie radzi z akcentowaniem różnic między męskim i kobiecym punktem widzenia (oczywiście, takiej oceny dokonuję z kobiecej perspektywy). No i jest premia: sposób, w jaki Brent Weeks wykreował Vi Sovari i pokierował jej losem, sprawił, że śmiało można uznać ją za klasyczną bohaterkę tragiczną.

Wątki osobiste splecione są z politycznymi i pod tym względem panorama świata jest znacząco poszerzona w stosunku do pierwszego tomu. Na politycznej scenie pojawiają się nowi gracze, i mam tu na myśli zarówno wodzów koczowniczych plemion, toczących walkę z Królem-Bogiem, jak i przedstawicielki tajemniczego Oratorium, które również zainteresowane są poszukiwaniem potężnych magicznych artefaktów. Zatem, jeśli uwzględnić dotychczasowych, znanych z pierwszej części przygód Kylara bohaterów, ilość postaci i wątków mocno się zwiększa, tak samo jak stopień powiązań między nimi. Muszę przyznać, że autor stara się nad nimi zapanować, powoli (może nawet nazbyt powoli) wypełniając luki w obrazie powieściowego świata. Wydaje mi się, że akurat w tej kwestii Brent Weeks wykazał się nadmierną powściągliwością – o ile główny wątek jest dobrze poprowadzony i zawiera wszystkie wyjaśnienia, niezbędne do zrozumienia motywów działania bohaterów, o tyle wątki poboczne wymagają znacznie więcej uwagi: ich lektura przypomina mozolne składanie w całość urywków zniszczonego manuskryptu, a brak pewnych informacji historycznych czy politycznych może stwarzać wrażenie, że niektóre rozwiązania zostały wymyślone ad hoc na potrzeby konkretnej sceny.

W recenzji pierwszego tomu cyklu chwaliłam autora za brak tendencji do ratowania za wszelką cenę niektórych bohaterów. Po lekturze tomu drugiego muszę – niestety – wstrzymać się z pochwałami, okazać znacznie większą rezerwę – już rozumiem, z czego ten brak wynika. Mianowicie: artefakty magiczne, o które toczy się powieściowa gra, mają ogromną moc – niektóre z nich obdarzają posiadacza nieśmiertelnością, przy czym autor wyraźnie zastrzega, że „nieśmiertelny” nie oznacza „niezwyciężony”. I faktycznie, Kylar parokrotnie przegrywa i nie raz – ostatecznie. Ale ponieważ jest nieśmiertelny, zatem... regeneruje się i powraca. Może niezupełnie w to samo miejsce i w ten sam czas, ale wraca i może podjąć kolejną próbę. Trochę tak, jak w grach – tych, które oferują do dyspozycji kilka żywotów. Nie zamierzam podważać tu prawideł, według których działa magia świata Nocnego Anioła, ale czuję się w obowiązku zwrócić uwagę na pewien kłopot. Uważam, dzięki temu zabiegowi Brent Weeks sam pozbawił swoją książkę bardzo ważnego elementu kontaktu z czytelnikiem: wyeliminował z niej obawę o losy bohatera. Istnieje niebezpieczeństwo, że po pierwszym „zmartwychwstaniu” Kylara czytelnik przestanie się angażować, bo jakkolwiek bohater by nie postąpił, to i tak co najwyżej umrze na dzień czy dwa, a następnie zostanie przywrócony do życia i może ponownie włączyć się do rozgrywki. Niestety, ten zabieg nie dotyczy jedynie jednej postaci – w końcówce powieści okazuje się, że nie wszyscy dotychczas uznawani za zmarłych w rzeczywistości nie żyją. Na ile opisany mechanizm będzie przeszkadzał w odbiorze książki innym czytelnikom – nie jestem w stanie określić. Mnie przeszkadzał.

Reasumując, drugi tom trylogii "Nocnego Anioła" oferuje z jednej strony szybką akcję, wiarygodne pod względem psychologicznym postaci, mocno skomplikowaną intrygę, poszerzony obraz świata i nowe informacje o naturze obowiązującej w nim magii, a z drugiej – rozwiązania fabularne rodem z gier, które zastępują cudowne ocalenie bohatera w ostatnim momencie. Przyznam, że nie widzę między tymi schematami specjalnej różnicy jakościowej, no chyba że w kontynuacji autor oznajmi, że istnieją jakieś ograniczenia w dopuszczalnej ilości „zmartwychwstań” (dotychczas zaprezentowane reguły o niczym takim nie wspominają), co – być może – przywróci niektórym czytelnikom możliwość przejmowania się losem bohatera (bohaterów). A jeśli redaktor i korektor popracują intensywniej nad tekstem, to lektura wieńczącego cykl tomu może okazać się znacznie przyjemniejsza.
Sharin - 2010-05-24, 08:37
:
Stephen King Pod kopułą

Na każdą kolejną książkę Stephena Kinga czekają tłumy wielbicieli. Od czasu narodzin plotki o powstawaniu nowej powieści pisarza z Maine do momentu amerykańskiej premiery tejże powieści wśród wiernych fanów autora, z godziny na godzinę, narasta pożądanie. Czytelnicy wielu krajów z niecierpliwością wyczekują chociażby przybliżonej daty pojawiania się książki na półkach. Na „Pod kopułą” przyszło Polakom czekać pięć miesięcy.

„Pod kopułą” to opowieść o ludziach, których świat widziany za oknem dosłownie w ułamku sekundy przestał istnieć. Historia niewielkiej społeczności zmuszonej pewnego słonecznego dnia do porzucenia dotychczasowego życia i odnalezienia się w nowej rzeczywistości. A wszystko z powodu tajemniczego pola siłowego dokładnie odcinającego ich kochane miasteczko od reszty Stanów Zjednoczonych. Kopuły sprawiającej, że dotychczas spokojni mieszkańcy Chester’s Mill zmuszeni są podjąć okrutną walkę o przetrwanie.

Biorąc do ręki najnowszą powieść Stephena Kinga nie podejrzewałem autora o drastyczną zmianę formy wypowiedzi. Postąpiłem słusznie, pod względem stylistycznym nic się nie zmieniło. „Pod kopułą” to przede wszystkim świetna historia obyczajowa. Miejscem, w którym rozgrywa się akcja, jest wspomniane wcześniej Chester’s Mill. Zgodnie z odwiecznymi kingowskimi prawami jest to miasteczko z charakterystycznym dla tego typu amerykańskich miast społeczeństwem i klimatem. Oczywiście poznajemy je od podszewki. Drobiazgowe przedstawienie szeregu postaci oraz szczegółowy opis świata zewnętrznego to plusy książki, wyróżniające prozę Stephena Kinga na tle innych autorów piszących literaturę grozy. To właśnie dzięki detalom jesteśmy w stanie silniej zespolić się z fabułą i bohaterami. Osoby, które z prozą Stephena Kinga nie miały wcześniej styczności lojalnie jednak uprzedzam: język „Pod kopułą” może troszeczkę nudzić. Wszystko zależy od oczekiwań odbiorcy. Jeżeli interesuje nas szybka, dynamiczna fabuła, to powieścią Stephena Kinga możemy czuć się zawiedzeni. Daleko jej bowiem do książek przygodowych z wyrazistymi postaciami czy nagłymi zwrotami akcji. Powtórzę: „Pod kopułą” to powieść obyczajowa z elementami horroru w tle. Historia wciągająca, ale jednocześnie momentami za bardzo rozwlekła.

Wspomniałem o horrorze. Sięgając po „Pod kopułą” czytelnik musi mieć świadomość, że nie będzie miał do czynienia z klasyczną powieścią grozy. Nie zostanie zaatakowany przez demona, wampira czy szaleńca wieszającego martwe ciała ofiar na hakach. Klimat powieści oparty jest na zagadce związanej z pojawieniem się kopuły oraz jej wpływie na mieszkańców Chester’s Mill. A dokładnie na starej prawdzie, że w czasie niebezpieczeństwa każdy troszczy się o siebie. Jeżeli dodać do tego kolejne stwierdzenie: silniejsi wykorzystują słabszych, powstanie mieszanka wybuchowa.

Oczywiście motyw wykorzystywania jednostek słabszych przez silniejsze nie jest obcy Stephenowi Kingowi. Można go dostrzec w takich pozycjach jak „Serca Atlantydów” czy „Uciekinier”. Obraz upadku humanitarnych norm postępowania występuje chociażby w „Wielkim marszu”. Jednakże w „kopule” przeraża nie tylko samo zjawisko, ale i jego skala. Czytając Pod kopułą nie sposób nie wspomnieć słów Zofii Nałkowskiej „ludzie ludziom zgotowali ten los” czy takich powieści jak „Władcy much” i „Miasto ślepców”.

Podsumowując, pomimo braku oryginalności najnowsze dzieło Stephena Kinga jest powieścią wciągającą. Opisywanych przez autora sytuacji nie sposób nie analizować pod kątem tego, co dzieje się za oknem. Morderstwa popełniane każdego dnia, niesprawiedliwe procesy, skandale polityczne to wszystko nie jest wymysłem pisarza. To coś na wyciągniecie ręki, coś jak najbardziej namacalne. A kopuła? Być może gdzieś jest, czeka na odpowiedni moment, by pewnego dnia ukazać ludziom prawdę o nich samych.
Beata - 2010-05-27, 23:05
:
Joanna Skalska - Eremanta

Są takie książki, które uznajemy za znakomite, książki promieniujące urokiem niedopowiedzeń, bogactwem nawiązań, idealnie dopasowane do naszego nastroju w chwili lektury, czarujące kreacją bohaterów czy opowiadaną historią, książki zmuszające do refleksji, w jakiś sposób ważne dla czytelnika. Taka właśnie dla mnie jest „Eremanta” Joanny Skalskiej – niby banalna historia Magdy, opiekującej się domem profesorostwa Sławińskich w Londynie podczas ich długiej, wakacyjnej nieobecności. Banalna – bo cóż, na pierwszy rzut oka, może być porywającego w opowiadaniu o wycieraniu kurzu czy strzyżeniu trawnika? Niby banalna – bo na szczęście Magda ma pasję, jest zauroczona odkrywaniem świata ukrytego w tłumaczonej przez siebie hiszpańskiej powieści. I nie ma nic przeciwko zabraniu tam czytelnika.

„Eremanta” jest książką o drobiazgach. I o wyciszeniu, chwilowym wycofaniu się ze świata, o czynieniu porządków w życiu. I – wreszcie – o realizacji marzeń. Magda właśnie takiego wyciszenia potrzebuje po wstrząsach zawodowych i osobistych. Pusty, położony na londyńskim przedmieściu, dom Sławińskich stanowi wymarzony azyl. Magda nareszcie ma czas dla siebie. I dla mieszkańców Eremanty – tajemniczej wioski, w której od lat panuje milczenie. Fabuła książki Joanny Skalskiej to splot dwóch głównych wątków: dziejów mieszkańców Eremanty i historii codziennej pracy Magdy nad tłumaczeniem powieści. W drugim wątku czytelnik może odnaleźć również dotychczasową historię bohaterki, jej rozterki, opis nie bardzo udanej próby asymilacji w środowisku polskich emigrantów, a także fragment historii rodzinnej nieobecnej pani domu.

Książka Joanny Skalskiej to zbiór nastrojowych opowieści, najróżniejszych historii, snutych bardzo plastycznie i sugestywnie. Czytelnik nie ma najmniejszego problemu z wyobrażeniem sobie scenograficznych realiów kolejnych opowieści, tym bardziej, że postaci bohaterów wykreowane są bardzo wiarygodnie, pasują do świata, w którym żyją – do tego stopnia, że aż się chce rozpocząć poszukiwania pierwowzorów, dopasować wydarzenia do udokumentowanych historycznie faktów czy istniejących lokacji, poszukiwać śladów inspiracji innymi lekturami. W tym względzie autorka nie wprowadza ograniczeń, przeciwnie – jedynie zarysowuje możliwe ścieżki interpretacyjne, a od czytelnika zależy, którą z nich podąży: czy skojarzy tytuł książki z pustelnią, czy poszuka odniesień w twórczości autorów iberoamerykańskich, czy też znajdzie własne nawiązania. Ale jakkolwiek by nie wybrał, tak samo może cieszyć się lekturą opowieści o ludziach, zarówno kolejnych pokoleniach mieszkańców egzotycznej wioski, jak i migawkami z życia najnowszej fali polskiej emigracji.

„Eremanta” napisana jest dopracowanym, wysmakowanym językiem. Bo słowa są ważne. Nawet pojedyncze. I autorka o tym wie: w książce przekonująco odmalowuje wysiłki Magdy zmierzające do jak najwierniejszego oddania zamysłów autora przekładanej książki, nie tylko jeśli chodzi o literę, ale również o ducha tekstu; czasem długotrwałe próby znalezienia najwłaściwszego w danej sytuacji słowa – słowa, które u czytelnika wywoła pożądane skojarzenia, przywoła określone obrazy. Praca pochłania bohaterkę tak bardzo, że Eremanta niemal obsesyjnie wypełnia jej myśli, wkracza w sny. Dwa światy zaczynają się przenikać: świat Magdy w pustym domu, w nieznanym mieście, wśród obcych ludzi i świat odizolowanej, spalonej południowym słońcem wioski. Im bardziej Magda stara się odsłonić tajemnice mieszkańców i oddać w tłumaczeniu niuanse powieści, tym szerzej otwiera drzwi do własnej, prywatnej Eremanty.

Otwiera – i odkrywa, że tak naprawdę nie różni się niczym od mieszkańców wioski: tak samo cierpi z powodu niezrozumienia, tak samo wspomina i analizuje najdrobniejsze szczegóły, próbując zrozumieć i pogodzić się z przeszłością, tak samo przeżywa urazy i niesprawiedliwości. Mimo że – w przeciwieństwie do Eremantczyków – nie obowiązuje jej nakaz milczenia, Magda czuje się wyalienowana i samotna, ma poczucie zmarnowanego życia, traci grunt pod nogami, gdy w pracy dowiaduje się, że – bez względu na starania – nie ma szans na awans. Zupełnie, jak Pedro, który po latach słyszy: „nigdy nie smakowało mi twoje wino”1). Magda, skazana na błahe rozmowy o niczym, powierzchowne uwagi, w rzeczywistości jest sama wśród ludzi. I czeka na jedno słowo, jeden telefon, jeden gest.

Tak naprawdę nieważne, w jakim konkretnie kraju leży Eremanta. To miejsce istnieje gdzieś wewnątrz każdego z nas. To nasz własny, prywatny świat, czasem ostatnie schronienie, a czasem siedziba koszmarów. Miejsce pełne niewypowiedzianych marzeń, ulotnych obrazów, wspomnień o tych, którzy odegrali ważną rolę w naszym życiu. Miejsce, które nieustannie ewoluuje, zmienia się pod wpływem czasu, pamięci i wyobraźni: niektóre wspomnienia blakną i zacierają się, a niektóre urazy rosną do monstrualnych rozmiarów. I z tego właśnie miejsca – gdy bierze górę bardziej wojownicza część naszej natury – wyruszamy na wojenne krucjaty: wygłaszamy mniej lub bardziej uzasadnione opinie, wchodzimy w zwarcia na internetowych forach, podejmujemy na pozór irracjonalne czy impulsywne decyzje. Jak mężczyźni z Eremanty, wyruszający na wojnę.

Zatem, jeśli ktoś ma ochotę na lekturę refleksyjną, o spokojnej, wręcz leniwie toczącej się narracji, napisaną pięknym językiem, polecam „Eremantę” Joanny Skalskiej – powieść o podróży w głąb siebie, odbytej dzięki lekturze o życiu innych ludzi. Powieść, w której drobiazgi i niuanse są ważne. Warto.

1) Joanna Skalska – „Eremanta”, Powergraph, Warszawa 2010, wydanie I, s. 251
Beata - 2010-05-31, 22:09
:
Maciej Parowski - Burza

Koniec kwietnia 1940 roku. Na międzynarodową konferencję: „Wojskowe i cywilne aspekty europejskiego zwycięstwa” zjeżdżają do Warszawy wszyscy wielcy tamtej epoki: politycy, wojskowi, artyści. Bo Polska wygrała wojnę – sama natura stanęła po naszej stronie, zalewając wrześniowe drogi potokami deszczu. W błocie utknęło niemieckie natarcie, polskie wojska z obrony przeszły do ataku, alianci zdecydowali się przyłączyć, Stalin 17 września nie wkroczył na Kresy. Znowu uratowaliśmy Europę, mamy co świętować i robimy to z odpowiednim rozmachem. I od razu muszę zwrócić uwagę na coś, co bardzo podobało mi się w powieści: Polska skutecznie pracuje nad własnym PR, umie się reklamować zagranicą, wykorzystuje wszelkie metody, w tym drobny dyplomatyczny szantażyk, aby zasługi jej obywateli były powszechnie uznawane. Jesteśmy krajem ludzi wygranych i nie wstydzimy się o tym mówić.

W Warszawie zbiera się cała ówczesna elita – Hitchcock robi Montgomery’emu kawały, krytykuje Chaplina i dyskutuje z Leonem Chwistkiem o teorii wielości rzeczywistości, Erenburg spiera się z Koestlerem, Boy-Żeleński wymienia uścisk dłoni z Camusem, Marlena Dietrich gra w filmie Lejtesa i rozdaje na prawo i lewo uśmiechy, de Gaulle, Sikorski, Sosnkowski i Stauffenberg wspominają wojenne dokonania, Witkacy portretuje Gombrowicza, Orwell ma pomysł na książkę... co nazwisko, to znakomitość. I tu czas na ostrzeżenie czytelnika – „Burza” jest pełna aluzji, tak pełna, że aż kipi. Prawie każda wypowiedź jest nawiązaniem, kojarzy się albo w wydarzeniem historycznym, albo z dorobkiem kultury. W zasadzie można powiedzieć, że każde nazwisko jest aluzją. Dyskusje konferencyjne przeciągają się długo w noc, kontynuowane w „Ziemiańskiej”, „Adrii” lub w mieszkaniach prywatnych w oparach alkoholu i dymu nie tylko tytoniowego. Dyskutanci omawiają wydarzenia wojenne, porównują swoje doświadczenia, przerzucają się tytułami, ripostują celnie i błyskotliwie. Ta intertekstualność książki jest w moich oczach wielką zaletą, zapewnia czytelnikowi doskonałą zabawę przy tropieniu aluzji i nawiązań. Stanowi też okazję do wychwytywania najróżniejszych smaczków czy gier autora, takich jak choćby żart Sosabowskiego – dowcip ad hoc sprokurowany – który zapewnia funkcjonowanie w kulturze alternatywnej rzeczywistości pojęcia „paragrafu 22”.

Lektura „Burzy” zachęca do spekulacji „co by było, gdyby...”. Bo przecież gdyby wrzesień był deszczowy, gdyby faktycznie udało się to wykorzystać militarnie, gdyby alianci w Abbeville zdecydowali inaczej, gdyby... Bardzo przyjemnie jest tak sobie „gdybać”, zanurzyć się na moment w świecie, którego nie ma, powyobrażać sobie sentymentalnie, z rozrzewnieniem dywagować, jak mogłoby być: zasługi Polaków w rozszyfrowaniu Enigmy byłyby bezspornie uznane, Zośka i jego koledzy normalnie studiowaliby, Czerwiec’56, Marzec’68, Grudzień’70 nigdy by się nie wydarzył, nie bylibyśmy skazani na ciągłe doganianie świata – przeciwnie, to inni uczyliby się od nas, tak jak Hitchcock od Lejtesa i Chwistka. Ach, jak pięknie mogłoby być...

Na szczęście autor zawczasu przekłuwa ten puchnący balonik pychy, sygnalizując drugą stronę medalu. Bo przecież nijak nie da się zapomnieć o tym, że tak radykalna zmiana historii musi wywołać daleko idące zmiany w przyszłości. Wajda nie nakręci „Kanału”, Heller nie napisze „Paragrafu 22”, Orwell zmieni zakończenie „Folwarku zwierzęcego”, a Wojtyła być może poświęci się teatrowi. Postać Antka Powstańca bezlitośnie sprowadza czytelnika na ziemię – Antek widzi inną rzeczywistość, jest jak „Montezuma wypatrujący swojego Corteza” 1), żyje nie w książkowej, a w naszej wersji historii. Wokół niego intelektualiści toczą swoje dyskusje, trwają sympozja naukowe, tymczasem on walczy z Niemcami w okupowanej Warszawie. Istnieje tylko dlatego, że znalazł swojego wroga. A może – tak jak Witkacy, który przez moment widzi ten sam świat – zdecydował, że „(...) dla Polaków lepiej by było, gdyby historia postawiła ich twarzą w twarz z trudniejszym czasem i większym diabelstwem. Nasza wieczna niedojrzałość aż prosi się o gorzkie lekarstwo.” 2)? A pozostali twórcy – bohaterowie „Burzy”? Czy ukształtowani przez inną historię będą w stanie przebić się, zaistnieć w ogólnej świadomości? Przykład z migracją pojęcia „paragrafu 22” z jednej rzeczywistości do innej daje nadzieję. Odbiorcom kultury. Bo filozofom – już niekoniecznie.

Mam wrażenie, że autor „Burzy” dał w swojej książce pierwszeństwo intertekstualności, zamierzył odtworzyć klimat tamtej Warszawy – miasta, jakiego nikt już nigdy nie zobaczy, pokazać wszystkim, co straciliśmy, czego zostaliśmy pozbawieni. I to udało się świetnie – nie ma co ukrywać, tę część książki oceniam najwyżej. Zaś wątek gry wywiadów... cóż, skonstruowany poprawnie i równie poprawnie zakończony, toczy się w tle, wypada nieco blado, przytłoczony magicznym kolorytem miasta. Być może dlatego, że żaden z asów naszej dwójki do roli narratora się nie kwapi i do wyjaśnień nie wyrywa – do czytelnika trafiają jedynie odpryski. Owszem, trochę to denerwujące – być skazanym jedynie na część informacji, szczególnie, że spekulacje na temat roli spirytyzmu w polskim zwycięstwie wydają się być potencjalnie bardzo obiecujące. Żal z niewykorzystania tego potencjału tylko trochę łagodzą wyjaśnienia Gombrowicza, który – jak zwykle – namieszał...

Gwoli recenzenckiej rzetelności należy wspomnieć, że znaczna część narracji prowadzona jest w czasie teraźniejszym; czas przeszły znajduje zastosowanie jedynie we wspomnieniach i relacjach. Ze względu na niepowszechność takiego zabiegu, w pierwszym momencie może to być nieco dezorientujące i wymagać przyzwyczajenia, oswojenia się z takim sposobem prowadzenia opowieści. Książka nie ma głównego bohatera, którego oczami można by spojrzeć na wydarzenia. Narratorów jest wielu – i muszę stwierdzić, że nie wpływa to negatywnie na odbiór tekstu. Jeśli zatem czytelnik nad wartką akcję i jej spektakularne zwroty przedkłada uczestnictwo w błyskotliwych dyskusjach, śledzenie nawiązań, nie ma nic przeciwko licznym aluzjom, to bardzo starannie wydana i ozdobiona rysunkami Krzysztofa Gawronkiewicza „Burza” Macieja Parowskiego jest książką dla niego.

2) Maciej Parowski – „Burza”, NCK, Warszawa 2009, wyd. I, s. 503
3) Ibid., s. 72
Sharin - 2010-06-08, 20:00
:
Terry Goodkind Reguła dziewiątek

Na temat prozy autora Reguły dziewiątek słyszałem wiele opinii. Dla jednych Terry Goodkind jest przykładem pisarza doskonałego, który za sprawą kilku prostych słów potrafi ukazać czytelnikowi cudowny świat magii, dla innych to twórca raczej klasy przeciętnej. Skąd takie rozbieżności? Kiedy w 1994 roku ukazało się Pierwsze prawo magii fani fantasy oszaleli. W ciągu kilku lat cykl Miecz prawdy doczekał się nie tylko wielu zagorzałych wielbicieli, ale także serialowej adaptacji (Legend of the Seeker). I choć przygody Richarda Rahla podbiły serca wielu odbiorców fantastyki to znalazły się i osoby określające prozę Terry’ego Goodkinda mianem literackiej „tandety”. Dynamiczna akcja, wciągająca fabuła do pary z schematycznymi bohaterami i bardzo prostym językiem narracji.

Przyznam szczerze, że Reguła dziewiątek jest moim pierwszym spotkaniem ze wspomnianym autorem. Do sięgnięcia po powieść skłoniła mnie przede wszystkim nietypowa jak na powieść fantasy okładka. Wiem, że dla niektórych powód ten może wydawać się co najmniej dziwaczny, ale ostatnio mam tak mało do czynienia ze światami przesiąkniętymi magią, że po prostu nie mogłem przejść obojętnie wobec powieści fantasy tak nie standardowo zaprezentowanej. Wielkie brawa dla wydawnictwa Amber, w szczególności dla Zbigniewa Mielnika. Projekt okładki, szata graficzna, wydanie książki, wszystko wygląda profesjonalnie i przykuwa uwagę czytelnika.

O czym jest książka? Pewnego pięknego dnia skromny artysta Alex Rahl ratuje życie nieziemsko pięknej kobiecie. Od tamtej chwili rzeczywistość, którą zna zostaje wywrócona do góry nogami. Dowiaduje się, że musi wypełnić legendarne proroctwo, ocalić świat, pokonać faceta z maniakalnym pragnieniem zdobycia niczym nie ograniczonej władzy. Chleb powszedni dla każdego, szanującego się bohatera fantasty. A w tle? Gorąca, zmysłowa miłość Alexa Rahla i olśniewającej Jax. Romans pod znaku fantasy? Nie. „Najnowsza powieść Terry’ego Goodkinda, łącząca elementy świata rzeczywistego z magią znaną z serii Miecz prawdy".

Co można powiedzieć o Regule dziewiątek? Cóż, zawsze uważałem fantasy za niezwykle podatne na krytykę. Jeżeli przyjrzymy się uważnie zaobserwujemy, że postacie z reguły wyglądają niemalże identycznie, a światy kreowane na potrzeby narracji także rządzą się podobnymi prawami. Mało razy sam gromiłem autorów, że idą na łatwiznę? Piszących powieść za powieścią, byle szybciej, byle więcej. Od czasu do czasu w tłumie czytadeł trafi się złote ziarno, ale to rzadki przypadek. Dlaczego Reguła dziewiątek nie oberwała? W zasadzie to nie wiem, spełnia wszystkie kryteria powieści typowo rozrywkowej. Bohaterowie przeciętni, relacje pomiędzy nimi sztuczne. Dialogi wymuszone, niewiele wnoszące do książki. Zatem dlaczego? Otóż zawsze miałem słabość do historii magicznych osadzonych w świecie rzeczywistym. Zderzenie przeciętnego dwudziestosiedmioletniego mężczyzny z rzeczywistością wykraczającą poza naukowe rozumowanie w naturalny sposób pobudziło moją ciekawość. Żałuję tylko jednego. Według mnie autor Reguły dziewiątek położył decydowanie za duży nacisk na pościgi, pojedynki, strzelaniny i inne dynamiczne zwroty akcji, a za mało uwagi poświęcił szczegółom. Innymi słowy, wydarzenia opisane w powieści toczą się w dwóch budynkach, samochodzie i lesie. Szkoda. Przymknąłem oczy na pewne niedociągnięcia, zacisnąłem zęby i voila! Powieść okazała się interesująca, wciągająca i zachęcająca do zapoznania się z jej kontynuacją.

Podsumowując, proza Terry’ego Goodkinda wciąga. Bardzo dynamiczna akcja to na pewno plus powieści, spod uroku której ciężko się wyrwać. Jeżeli podejdziemy do książki bez uprzedzeń, bez odgórnego założenia „zjechania” jej za brak oryginalności czy mało zaskakujący finał to z pewnością spędzimy mile czas.
Sharin - 2010-06-16, 22:57
:
Imogen Robertson Narzędzia piekła

Dobra książka to taka, po którą sięgasz wielokrotnie. Do której wracasz pomimo upływu lat i za każdym razem bawisz się wyśmienicie. Świat prezentowany przez autora nadal cię urzeka, bohaterowie pociągają, akcja wciąga. Taką książką dla mnie są „Wichrowe wzgórza”, a równać się z nią może jedynie jej filmowa adaptacja i Ralph Fiennes w roli Heathcliffa. Kiedy usłyszałem, że „Narzędzia piekła” to rewelacyjny debiut z tajemnicą rodem z powieści Emily Jane Brontë musiałem je przeczytać.

Akcja powieści rozgrywa się w Anglii pod koniec XVIII wieku. Sprawiedliwie trzeba przyznać, że autorka bardzo profesjonalnie podeszła do zagadnienia i nie popadając w przesadę umiejętnie zaprezentowała klimat tamtych czasów. Czytelnik, patrząc na świat oczyma bohaterów, przede wszystkim nie będzie czuł się wyobcowany, zawieszony w próżni. Atmosfera charakterystyczna dla tamtejszych salonów, londyńskich kawiarni czy wytwornych wiejskich posiadłości nie tylko urzeka, ale i sprawia, że rzeczywistość staje się bliższa odbiorcy. Niemalże na wyciągnięcie ręki.

Bohaterami historii opowiedzianej przez Imogen Robertson są Harriet Westerman oraz Gabriel Crowther. Ona wpływowa i dość niesforna właścicielka ziemska, on – ekscentryczny uczony-patolog. Razem tworzą intrygujący duet. Są osiemnastowiecznymi detektywami, których odmienne podejście do życia okazuje się nad wyraz pomocne podczas rozwiązywania tajemnicy sprzed lat. Trzeba jednak zauważyć, że o ile autorce udało się w przekonujący sposób opisać Anglię XVIII wieku, o tyle kreacja postaci nastarczyła już pewnych kłopotów. Trudno nie wyczuć marionetkowości postaci, sztuczności dialogów, czy podobieństw głównych bohaterów do innych literackich detektywów. W gruncie rzeczy to te same postacie z kryminałów, które wałęsają się po współczesnych miastach. Z drugiej strony ktoś mógłby zapytać: czego się spodziewaliście? „Narzędzia piekła” to thriller historyczny z zagadką w tle. Kryminał osadzony w realiach osiemnastowiecznych, ale ciągle kryminał. Z wyrazistymi bohaterami, jednoznacznie postawionymi po jasnej bądź ciemnej stronie.

„Narzędzie piekła” choć tak dobrze ocenione przez brytyjskich krytyków nie wywołały u mnie głębszych doznań. Na szczęście poświęcając czas Imogen Robertson nie oczekiwałem niezapomnianych przeżyć, ale miłej i przyjemnej lektury na kilka godzin. I nie zawiodłem się. Historia wciąga, sprawia, że z sympatycznym bohaterom ciężko powiedzieć „do widzenia, do jutra”. Jak już jednak wspomniałem powieść zawdzięcza powodzenie nie kreacji postaci, ale tajemniczej historii osadzonej w intrygującej rzeczywistości. Wielowarstwowa intryga, nastrój rodem z „Wichrowych wzgórz”, sensacyjny thriller, to są główne przyczyny sukcesu powieści. I dla nich warto poświęcić wolne chwile. Kubek gorącego kakao, wygodny fotel, płomienie świecy tańczące na ścianach. „Narzędzia piekła” to odpowiednia książka na dzisiejszą pogodę za oknem.

Podsumowując, Imogen Robertson jako debiutantka zaprezentowała się godnie. Scharakteryzowała Anglię XVIII wieku niezwykle sugestywnie. Jej opisy nie mają posmaku encyklopedycznych notek, lecz tchną prawdziwym życiem. Umiejętne odzwierciedlenie atmosfery otaczającej bohaterów to niezwykle ważny element powieści, zwłaszcza jeżeli mamy do czynienia z fabułą osadzoną w tak nastrojowych realiach. Na utykających miejscami bohaterów nie zwracałabym większej uwagi. Wartka akcja zrekompensuje wszelkie, drobne potknięcia autorki.
Beata - 2010-07-04, 10:49
:
Sjöwall, Maj; Wahlöö, Per - Śmiejący się policjant

Przez krainę literatury często wędruję pod prąd, wbrew chronologii, powodowana najdziwniejszymi skojarzeniami, nierzadko kierując się impulsem, lepszym lub gorszym wyczuciem. A czasem los podejmuje decyzję za mnie. I tak było w tym przypadku: całkowicie niespodziewanie kilka miesięcy po lekturze trylogii „Millenium” Stiega Larssona trafiła w moje ręce książka szwedzkiej pary autorów: Maj Sjöwall i Pera Wahlöö pt.: „Śmiejący się policjant”, kryminał ponad 40-letni i – jak dowiedziałam się z noty wydawcy – będący jednym ze środkowych tomów serii o przygodach policjanta Becka, czyli znienacka wpadłam w sam środek cyklu opowieści, od których zaczęła się historia współczesnego kryminału skandynawskiego.

Od razu zastrzegam, nie stanowi to żadnej przeszkody w delektowaniu się w pełni autonomiczną historią kryminalną, o której szerzej za chwilę. Natomiast miałam obawy, że – jako czytelnikowi nieznającemu poprzednich części serii – może mi brakować przedstawienia postaci śledczych, że na kartach książki zostaną potraktowani jak starzy znajomi, rozumiejący się w pół słowa, używający hermetycznych zwrotów, których znaczenie z poprzednich tomów serii jedynie wyłowić można. Jednym słowem, martwiłam się, że rozpoczynając lekturę niezgodnie z chronologią cyklu, skazana będę na obserwację z pozycji outsidera, który połowy nawiązań nie ma szans wyłapać i ciągle ma wrażenie, że coś istotnego go omija. Na szczęście, moje obawy były płonne – ani przez chwilę, jako czytelnik, nie czułam się wykluczona. Odpowiednie wyjaśnienia znajdowałam w tekście w stosownych momentach, choć nie nazwałabym ich obszernymi czy rozbudowanymi.

Wydaje się, że taki właśnie, powściągliwy, oszczędny, niemal ascetyczny język, to podstawowy wyróżnik stylu wypowiedzi autorów serii o komisarzu Becku. Zastanawiam się, na ile język opowieści jest charakterystyczny dla czasów powstania książki, a na ile stanowi znak firmowy autorów. Proza duetu Sjöwall-Wahlöö jest bardzo esencjonalna i od czytelnika tylko zależy, na jakie szczegóły – poza głównym wątkiem kryminalnym – zwróci uwagę.

A jest tych szczegółów całkiem sporo. Autorzy, jakby mimochodem, malują społeczny obraz Szwecji późnych lat 60., obraz – i to należy zastrzec – nieco przejaskrawiony i zabarwiony ideologicznie. Na szczęście nigdzie lewicowe przekonania pisarskiej pary nie wysuwają się na pierwszy plan i nie dominują nad głównym wątkiem, ale krytyka ówczesnej sytuacji politycznej jest wyraźna. Widać to już od pierwszych stron powieści, poświęconych opisowi działań policji ochraniającej ambasadę amerykańską przed demonstrującymi przeciwnikami wojny w Wietnamie. Wydźwięk tekstu jest absolutnie jednoznaczny – opresyjny rząd używa instrumentalnie sił policyjnych przeciwko artykułującym swoje poglądy obywatelom. Autorzy nie ograniczają się do antyrządowych przytyków i z równą ironią piętnują inne przywary swoich rodaków: konsumpcjonizm, nieufność i niechęć wobec obcych, zamknięcie na sprawy drugiego człowieka, ba – nawet brak dobrych manier.

Wreszcie czas na to, co najważniejsze: wątek kryminalny. Akcja książki rozpoczyna się w Sztokholmie pewnego ponurego, deszczowego, listopadowego wieczoru, kiedy dwóch policjantów, nie chcąc utrudniać sobie życia potencjalnymi interwencjami, przekracza granicę patrolowanego rewiru, by w ciszy i spokoju dotrwać do końca służby. Los jednak bywa przewrotny i niemal od razu policjanci natrafiają na autobus miejski, którego pasażerowie i kierowca zostali zastrzeleni. Wśród ofiar jest policjant Åke Stenström, współpracownik Martina Becka. W świetle dziennikarskich fleszy rozpoczyna się żmudne śledztwo, tym trudniejsze, że ze względu na odniesione obrażenia są kłopoty z identyfikacją wszystkich ofiar, ślady w autobusie zostały zatarte przez nieudolnych policjantów, a jedyny ocalały z masakry pasażer jest w stanie wykluczającym składanie zeznań.

Codzienne, często monotonne i nudne czynności policyjne (poszukiwanie świadków, zbieranie i weryfikowanie zeznań, przeglądanie akt, mozolne gromadzenie dowodów) zostały ukazane bardzo realistycznie – widać rzetelne rozpoznanie tematu przez autorów. Żaden z policjantów nie został przedstawiony jako geniusz, który znienacka (i w samotności) doznaje iluminacji, wyjaśniającej wszystkie okoliczności zbrodni. Przeciwnie – koledzy Martina Becka są zwykłymi ludźmi, co oznacza, że muszą poświęcić mnóstwo czasu i wysiłku, by doprowadzić sprawę do końca. Działają pod presją czasu i przełożonych, będąc obiektami krytyki prasy, która nie waha się przed oskarżeniami o nieudolność, a wszystko odbywa się w atmosferze niechęci ze strony opinii publicznej. Często są zmęczeni, zniechęceni i po prostu mają wszystkiego dość. Popełniają błędy. Należy zauważyć, że przedstawiając kulisy pracy policji, autorom udało się nie popaść w przesadę i uniknąć usprawiedliwiania stróżów prawa. Również wśród nich – jak w każdej grupie zawodowej – można natrafić na ksenofobów, leni i zwykłych leserów. Ludzi, którym nie zależy. I dzięki temu zrównoważonemu spojrzeniu, wizerunek policyjnych bohaterów książki zyskuje na wiarygodności.

Warto poświecić „Śmiejącemu się policjantowi” czas. Nie tylko ze względu na znakomicie skonstruowany i poprowadzony wątek kryminalny, ale i z uwagi na społeczne tło wydarzeń. Ci czytelnicy, którzy w podświadomości mają zakodowany obraz szczęśliwych, życzliwych, świadomych swoich praw i szczodrze opłacanych Szwedów, mogą poczuć się zawiedzeni – książka skutecznie rozprawia się z tym stereotypem. Nastrój opowieści jest przytłaczający, za co tylko częściowo odpowiedzialny jest jesienno-zimowy czas akcji przyprawiony szczyptą północnego fatalizmu. Niestety, za znaczną część dusznej atmosfery odpowiedzialni są ludzie – zamknięci w sobie, obojętni, nieskorzy do pomocy. Tacy sami, jak wszędzie.
Beata - 2010-07-14, 18:26
:
Neil Gaiman - Chłopaki Anansiego

Gruby Charlie, główny bohater „Chłopaków Anansiego” był skazany na życie w cieniu ojca. Ojca beztroskiego, radośnie nieodpowiedzialnego, jowialnego żartownisia, ponad wszystko przedkładającego zabawę i śmiech, ojca uwielbianego przez kobiety. Pan Nancy – dusza towarzystwa, sypiąca bon mottami średniej jakości jak z rękawa, był lubiany, oczywiście nie przez ofiary swoich dowcipów. A Charliemu było za niego wstyd. Był zażenowany, kiedy ojciec zagadywał do obcych na ulicy i śpiewał w barach, bezradny i zły – kiedy stawał się obiektem jego żartów. Ale przede wszystkim nie mógł ojcu wybaczyć przezwiska, którym ten go obdarzył. Przezwiska, które przyczepiło się do niego jak rzep i bez trudu przenikało do każdego nowego środowiska, w którym się obracał. Jednym słowem, dzieciństwo nieśmiałego i wiecznie zakłopotanego Charliego nie było łatwe. Decyzję matki o rozstaniu i przeprowadzce na inny kontynent przyjął z ulgą – nareszcie nadszedł koniec upokorzeń, bo kontakty z ojcem odbierał jako pasmo upokorzeń właśnie. Wreszcie wolny, w końcu nie musiał się za nikogo wstydzić. Wiódł uporządkowaną, raczej nudną egzystencję i pozostał nieśmiałym, zakompleksionym i dość bezbarwnym facetem do czasu, aż nie dowiedział się o pogrzebie ojca i istnieniu brata – Spidera.

I w tym momencie życie Grubego Charliego przyspiesza i staje się przerażająco wprost interesujące. Po pierwsze Charlie musi przyjąć do wiadomości, że jego zmarły ojciec to Anansi, bóg-pająk, mądry i przebiegły pan wszystkich opowieści, a po drugie pogodzić się z faktem, że Spider odziedziczył po ojcu nie tylko boskie zdolności, ale i niektóre – te najbardziej go irytujące – cechy charakteru. Ale jakże zaakceptować istnienie Spidera i obdarzyć go braterską przyjaźnią, skoro ten znajomość zaczyna od skutecznego oczarowania narzeczonej Charliego i prowokuje konflikt z jego przełożonym? A wszystko robi, ot tak! – bez wysiłku, prawie mimochodem, dla zabawy, nie oglądając się na konsekwencje. Tu plus dla autora za przekonujące odmalowanie napiętych stosunków między braćmi – ani jedna scena nie dźwięczy przesadą czy nienaturalnością. Przeciwnie, nie raz i nie dwa czytelnik może odnaleźć w powieściowej narracji echa własnych rodzinnych przeżyć.

Prawdopodobne psychologicznie postaci, także drugoplanowe, nie są jedyną zaletą „Chłopaków Anansiego”. Na szczególne podkreślenie zasługuje biegłość autora w prowadzeniu wszystkich wątków (ani przez moment nie odniosłam wrażenia, że poszczególne nici powieściowej pajęczyny wymykają mu się z rąk) oraz wykorzystanie wszystkich rekwizytów wprowadzonych do powieści – nic nie jest porzucone, ani zapomniane. Każdy drobiazg ma znaczenie, każdy gadżet jest istotny (nawet ziołowa przyprawa do mięs, że już nie wspomnę o limonce). Duże wrażenie zrobiło na mnie umiejętne wplecenie w tkankę opowieści morału, którego obecność nie wywołuje grymasu zniecierpliwienia na twarzy czytelnika, przeciwnie – jest odbierana jako coś oczywistego i pożądanego.

Listę zalet powieści uzupełniają: wartka akcja, gładkie połączenie wątków mitologicznego, sensacyjnego i obyczajowego, celne obserwacje społeczne, no i humor – wspaniały, nierzadko ocierający się o absurd, ironiczny i momentami zgryźliwy. Jeśli do tego dodać lekki styl, znakomicie spuentowane dialogi i eleganckie, zamykające wszystkie wątki, zakończenie, w efekcie otrzymuje się uroczą opowieść, utrzymaną w starym, dobrym stylu historii przekazywanych ustnie, zabawnych i jednocześnie pouczających gawęd snutych przy ognisku. Opowieść, z której nawet Anansi mógłby być dumny.
Beata - 2010-07-18, 20:22
:
Trudi Canavan - Głos bogów

Czego się spodziewamy po zwieńczeniu trylogii? Połączenia wszystkich, pozornie odrębnych, wątków w oszałamiającym finale? Zaskakującego, a jednocześnie eleganckiego, wyjaśnienia nagromadzonych w poprzednich tomach tajemnic? Postępowania bohaterów niesprzecznego z przedstawionymi wcześniej portretami psychologicznymi? To wszystko w „Głosie bogów” jest, ale... no właśnie. Niby wszystkie wątki są zamknięte, jest wyjaśnienie tajemnic i bardzo zgrabny opis poszukiwań i odszyfrowywania ukrytego, kluczowego dla wyjaśnienia tajemnic bogów, przekazu (Emerahl nie zawodzi), ba – jest nawet ironiczne mrugnięcie okiem do czytelnika w epilogu, ale postępowanie bohaterów sprawia wrażenie przewlekanego na siłę, a lektura całości – zamiast trzymać czytelnika w napięciu do ostatniej strony, wywołuje lekkie znużenie.

Być może odpowiada za to tematyka trylogii, w której działania ludzkich bohaterów stopniowo schodzą na dalszy plan (najbardziej widoczne jest to w ostatnim tomie cyklu), spychane przez wszechobecną wolę bogów. We wszystkich przełomowych momentach ostateczną decyzję podejmują bogowie i na tym tle zwykli ludzie sprawiają wrażenie ubezwłasnowolnionych. Biorąc pod uwagę, że bogów jest tylko pięcioro, nie dziwią opóźnienia decyzyjne czy przewlekające się konsultacje (ręczne sterowanie zwykle jest nieefektywne). Jednocześnie cała narracja prowadzona jest z punktu widzenia ludzi, którzy nie mają pojęcia o zakulisowych rozgrywkach swoich „szefów” (marionetki nie wiedzą, że są manipulowane). A tymczasem czytelnik, dysponując informacjami z wielu wątków, zaczyna zdawać sobie z tego sprawę znacznie wcześniej, niż mający ograniczony dostęp do informacji bohaterowie.

Być może odpowiada za to sama konstrukcja powieści. Zakończenie, choć częściowo przewidywalne, jest eleganckie i przemyślane, widać, że zostało zaplanowane z wyprzedzeniem i konsekwentnie zrealizowane. To plus, natomiast minusem jest nazbyt przejrzyste dopasowanie akcji do rozrysowanego harmonogramu, w którym stosunkowo długi czas dzieli kolejne, węzłowe punkty fabuły. Całość sprawia wrażenie, jakby każdy wątek pisany był osobno, a dopiero w końcowym etapie nastąpił stosowny „montaż”, zgodny z upływającym czasem. W efekcie w narracji zauważalne są przestoje: w oczekiwaniu na wypełnienie kluczowych zadań przez niektórych bohaterów (zdecydowanie Emerahl jest najbardziej zapracowana), reszta pozostaje bezczynna. Aby zapewnić im jakieś zajęcie, autorka relacjonuje pozbawione ostatecznej konkluzji tasiemcowe dyskusje poświęcone analizie przeszłych wydarzeń i budowaniu wariantowych planów na przyszłość, opowiada o podróży „krajoznawczej” Mirara, przedstawia oryginalną procedurę wyboru Wodza w jednym z miast pentadrian... wiele z tych informacji wzbogaca koloryt świata opowieści, ale do właściwej fabuły wnosi niewiele.

Być może odpowiadają za to niektóre rozwiązania fabularne, ocierające się o deux ex machina. Wprawdzie po chłodnej analizie jestem skłonna przyznać, że budzące największe zastrzeżenia przełomy fabularne (gwałtowne ujawnienie złej strony charakteru Nekauna oraz sposób uwolnienia Aurai z więzienia) znajdują uzasadnienie czy to w naszej rzeczywistości (na przykład Josef Fritzl przez ponad 20 lat uchodził za przykładnego obywatela), czy też w magicznej naturze świata opowieści, która może mieć wpływ na podwyższenie inteligencji zwierząt, to jednak w pierwszym odruchu tak nagłe zmiany mogą wywołać u czytelnika grymas niedowierzania. Tym bardziej, że dochodzi do nich w najbardziej sprzyjającym momencie (szansa jedna na milion sprawdza się tylko w powieściach Prattcheta).

Być może odpowiada za to autorska chęć przekazania przesłania, dania wyrazu własnym poglądom. Na szczęście Trudi Canavan czyni to nie wprost, choć jej sugestie są wyraźne (można powiedzieć, że balansuje na granicy dydaktyzmu). Posługuje się przy tym bardzo prostymi środkami: „Głos bogów” rozpoczyna się sceną, w której czytelnicy mają okazję poznać następczynię Aurai, właśnie poddawaną testom przez bogów. I od razu czytelnik jej nie lubi. Z bardzo prostego powodu: pracująca w szpitalu jako uzdrowicielka kapłanka Ella, lekce sobie ważąc zasady udzielania pierwszej pomocy, podaje płyny osobie nieprzytomnej, tylko i wyłącznie dlatego, że otrzymuje boskie polecenie zatrzymania za wszelką cenę jednego z pacjentów. Czyni to bez zastanowienia, odruchowo podporządkowując się autorytetowi. Jednym słowem, wykazuje się ślepą lojalnością wobec „przełożonych”, za nic mając ewentualne konsekwencje zdrowotne chorego. Dzięki takiemu otwarciu powieści autorka uzyskała dwa efekty: przeciwstawiła uległą, wręcz fanatyczną Ellę („Kiedy nie ma oczywistych odpowiedzi, robię to, co mi każą bogowie.” – s. 46) niepokornej Aurai, zmuszając czytelnika do odruchowego porównania postaw obu bohaterek i opowiedzenia się po którejś ze stron oraz bardzo wyraźnie przedłożyła samodzielną analizę sytuacji i kwestionowanie (choćby tylko teoretyczne) zasad nad posłuszne wykonywanie poleceń.

Nie jest to jedyna światopoglądowa kwestia, w której autorka zabiera głos. Zdecydowanie jest za równouprawnieniem kobiet (ośmiesza szowinistyczną postawę Myślicieli), przypomina, że nie wszystko złoto, co się świeci (w kontekście wyboru partnera), opowiada się przeciwko wojnie, wskazując, że giną na niej niewinni, piętnuje mobbing, przemoc, seksualne wykorzystywanie, gwałt i posługiwanie się szantażem.

Podsumowując, zamykający „Erę Pięciorga” „Głos bogów” nie jest arcydziełem, ale też nie jest powieścią całkowicie złą. Do zalet można zaliczyć eleganckie wyjaśnienie boskich tajemnic i logiczne określenie stopni wtajemniczenia w sztukach magicznych, ironiczny w wymowie epilog, wątek poszukiwań i odkryć czynionych przez Emerahl. Niestety pozostałe wątki są po prostu przegadane, a samej powieści nie zaszkodziłyby cięcia, szczególnie w momentach obyczajowych poświęconych rozpamiętywaniu w kółko tych samych wydarzeń. Moim zdaniem, jest to najsłabszy tom trylogii, z wyraźnie – w stosunku do poprzednich tomów – zwolnionym tempem akcji; w którym najbardziej uwidaczniają się pułapki wynikające z samego pomysłu na ontologię powieściowego świata.
Sharin - 2010-07-19, 07:26
:
Joe Hill Rogi

Kilkanaście lat temu podczas szkolnej wycieczki do Zakopanego doświadczyłem pierwszego, prawdziwego kaca. Byli znajomi, znajome, procenty i impreza do białego rana. Pamiętam, że właśnie wtedy także po raz pierwszy usłyszałem Kurta Cobaina. Tak sobie myślę, że ten wyjazd w góry stanowi pewną granicę jeżeli o chodzi moje podejście do wielu spraw. Koszule w kratę, glany, piwo i silna chęć posiadania gitary. „Człowieku, ależ się uchachaliśmy”*. Dlaczego o tym piszę? Zdjęcie Joego Hilla na tylnej okładce powieści Rogi przywołało wspomnienia. Nie mówiąc już o tym, że jego debiutancka książka nosi tytuł Heart-Shaped Box. Na szczęście wróciłem do domu w jednym kawałki u bez żadnych narośli na głowie.

Od 2007 roku uważnie śledzę dokonania Joego Hilla. Oczekiwania względem jego najnowszej powieści były duże. W dość krótkim czasie zdobył kilkanaście nagród, jego proza zyskuje coraz więcej zwolenników, a co najważniejsze jest synem Stephena Kinga. Takie rekomendacje — szczególnie ostatnia — zobowiązują. Właśnie za ich sprawą Rogi opuściły krąg premier przechodzących bez echa. Sporo osób czekało na tę powieść i nie ma w tym nic dziwnego. Każda kolejna książka Joe Hilla wzbudza emocje. Zarówno jego fanów, jak i fanów Stephena Kinga, ciekawi talent przyszłej — być może — gwiazdy literatury grozy.

Czy Joe Hill poszedł w ślady ojca? Trudno jednoznacznie ocenić na podstawie obecnego dorobku pisarza. Patrząc przez pryzmat Rogów, jestem jednak dobrej myśli. Carrie, która w 1974 roku zawojowała świat, była według mnie dużo gorsza. Miała klimat, ale postaci i sceneria wydarzeń pozostawiały wiele do życzenia. W Rogach ten problem nie występuje. Joe Hill szybko zrozumiał, że jego ojciec zawdzięcza sukces w większym stopniu stylowi – językowi charakterystycznemu dla powieści obyczajowych — niż historiom o wampirach. Ową prawdę trafnie podsumował Jerzy Szyłak, pisząc: „Język, którym pisze on (S. King) swoje powieści jest żywy i potoczny, zaś sposób, w jaki konstruowana jest relacja, sprzyja obcowaniu z tekstem ze względu na jego literackie walory, wobec których podjęty temat stanowi wartość drugorzędną”**. Ważna lekcja, bo dzięki niej nazwisko "Hill" nie będzie kojarzone z literacką tandetą. O inny obrót sprawy było bardzo łatwo. We współczesnym horrorze można wyróżnić co najmniej dwie główne ścieżki rozwoju. Jedną z nich jest bombardowanie odbiorców okropieństwami fizycznymi (szaleństwo zapoczątkowane przez Georga Romeo w 1968 roku), druga skupia się na przekształcaniu dawnych straszydeł (np. wampiry, wilkołaki) w romantyczne maskotki. Prawdopodobnie z tego powodu literatura grozy zaczyna być kojarzona z paranormal romance. Wracając do tematu. Joe Hill uniknął obu wspomnianych ścieżek. Na pierwszy rzut oka Rogi to banalna historia miłosna, z przeciętnymi bohaterami i jeszcze przeciętniejszym miasteczkiem w tle. Ot kolejny zapychacz rynku. Nic bardziej mylnego. Nie jest to ckliwie romansidło.

Ignatiusa Perrisha — głównego bohatera – poznajemy, gdy jest bardzo mocno skacowany. Do tego stopnia, że ma zwidy. Spogląda w lustro i widzi na swojej głowie rogi. Szybko okazuje się, że jest to największy kac w jego życiu, bo narośle w ogóle nie chcą zniknąć. Pomimo kilkunastokrotnego mrugania oczami, nadal tkwią na głowie. Na dodatek ich właściciel zaczyna słyszeć myśli innych ludzi, poznawać sekrety i wspomnienia. I tak właśnie zaczyna się rogowa historia. Czy Ignatius Perrish zaakceptował swoje nowe „ja”? Tak. Uświadomił sobie, że dzięki temu może odnaleźć mordercę swojej dziewczyny. Powiem więcej. W chwili, gdy ta prawda do niego dociera, w książce zaczyna robić się piekielnie gorąco.

Mógłbym napisać, że Rogi to opowieść o facecie, który, straciwszy miłość w wyniku brutalnego morderstwa, sam postanawia wymierzyć sprawiedliwość. Jednak gdybym na tym poprzestał, prawdopodobnie tylko znikoma ilość czytelników sięgnęłaby po książkę. W końcu ile można czytać o tym samym? Joe Hill nie idzie na łatwiznę! Nie serwuje kolejnej historii o tragicznej miłości pomiędzy piękną dziewczyną i trochę brzydszym mężczyzną. Wspomniany motyw stanowi jedynie wprowadzenie do wątku poświęconego ludzkim duszom. Wiem, jak banalnie to brzmi, ale tak właśnie jest. Według mnie autor poprzez powieść Rogi przekonuje, że w każdym z nas siedzi diabeł. To, że człowiek jest zdolny do najróżniejszych okropieństw, jest prawdą powszechnie znaną. Stephen King sięgał po nią wielokrotnie w swojej twórczości (por. np. Mali ludzie w żółtych płaszczach, Pod kopułą, Sklepik z marzeniami, Carrie). Joe Hill idzie w jego ślady i robi to w wielkim stylu. Rogi, dzięki wątkowi oscylującemu wokół tajemniczego morderstwa, trzymają w napięciu. Rzetelne przedstawienie relacji międzyludzkich czy opisy małomiasteczkowego środowiska zaspokoją nawet najwybredniejszych fanów literatury obyczajowej. Miłośnicy horrorów także nie będą zawiedzeni. Piekielna atmosfera unosi się do ostatnich stron książki.

Podsumowując, z historią Ignatiusa Perrisha wypadałoby się zapoznać. Joe Hill po raz kolejny udowadnia, że posiada talent i z książki na książkę będzie stanowił coraz większą konkurencję dla swojego ojca.


* S. King, Serca Atlantydów [w:] Serca Atlantydów, Warszawa 2009, s.267.
** J. Szyłak, Oblicza horror [w:] „Magia i miecz”, nr 5 (10) 1994, s.11.
Sharin - 2010-07-22, 20:14
:
Bernard Werber Imperium aniołów

Zderzenie z prozą Bernarda Werbera skutkuje niemalże natychmiastowym opuszczeniem czytelniczej ścieżki powszechności i podróżą po coraz to ciekawszych rejonach naszej wyobraźni. Imperium aniołów stanowi żywy dowód na to, że dobra literatura fantastyczna nie zawsze musi zahaczać o struktury powieści stricte przygodowej czy przygodowo-kryminalnej, by odnieść sukces.

Zacznijmy jednak do początku. Sięgając po kolejną odsłonę wędrówki Bernarda Werbera po zaświatach czułem lekki niepokój. Mając w pamięci wpadkę autora przy historii o tanatonautach wyczekiwałem momentu, w którym niewłaściwie umiejscowiony punkt kulminacyjny ponownie odbierze mi przyjemność czytania, a cała misternie tkana fabuła runie jak domek z kart. O taki finał było bardzo łatwo. Zarówno wydawca, jak i sam pisarz, już na wstępie informowali odbiorców, że będzie to kolejna odsłona zaświatów. Czy moje obawy potwierdziły się? Tak. Po lekturze Imperium... doszedłem do następującego wniosku: Bernard Werber lubi popełniać błędy. Najgorsze jest jednak to, że nie są to drobne potknięcia. W Tanatonautach zgrzeszył ujawniając sedno książki w jej połowie. Z kolei Imperium aniołów choć promowane jako kolejna odyseja po zaświatach nie spełnia podstawowych założeń. Odniosłem wręcz wrażenie, że głównym motywem powieści nie są dążenia niebiańskich duszyczek do zrobienia kolejnego kroku ku nieznanemu, ale perypetie młodych ludzi z różnych klas społecznych. Między wątkami można dopatrzeć się zależności, obopólnego oddziaływania, ale według mnie nić ta jest zbyt cienka. Czytelnik mający po raz pierwszy kontakt z twórczością Bernarda Werbera może poczuć się wręcz oszukany. Ktoś kto ma ochotę na powieść obyczajową sięga po powieść obyczajową, nie science fiction z domieszką mistycyzmu. Kończąc myśl, Imperium aniołów jako odyseja po zaświatach zawodzi. Owszem, francuski pisarz zabiera nas w podróż po świecie aniołów, ale nie robi tego w sposób przekonujący.

Idźmy dalej. Bernard Werber nie byłby sobą, gdyby fabuła powieści oscylowała tylko i wyłącznie wokół jednej płaszczyzny. Podobnie zatem jak w pierwszej części cyklu mamy do czynienia ze światem materialnym oraz światem dusz. Michael Pinson i jego przyjaciele są bohaterami pierwszoplanowymi, ale mamy również okazję śledzić losy ich podopiecznych, czyli ludzi. „Zadziwiający obraz ludzkiego życia widziany oczyma młodego anioła!”. W tym jednym zdaniu zawiera się cała prawda o bohaterach powieści. Z miejsca można ich bowiem podzielić na dwie grupy: pozaziemską i ziemską. Po przebrnięciu przez kilkanaście stron Imperium aniołów i zrobieniu jeszcze jednego kroku można przypiąć im łatki „obserwujący” i „obserwowani”. I to by było na tyle jeżeli chodzi o coś więcej na ich temat. Czytelnicy znający prozę Bernarda Werbera nie będą zaskoczeni. Przyzwyczaił on bowiem adresatów swoich powieści do powierzchownego opisywania nie tylko świata, w którym funkcjonują postaci, ale także samych bohaterów. Zarówno aniołowie – te zaszczytne role przypadają byłym tanatonautom, między innymi Michaelowi Pinsonowi i Raoulowi Razorbakowi – jak i zwykli ludzie zostali sprowadzeni do poziomu marionetek. Świat ludzki, zaświaty, aniołowi i ich podopieczni to przekaźniki umożliwiające przekazanie czytelnikowi odautorskiego spojrzenia na kwestie związane z istotą życia doczesnego i wiecznego.

Co jeszcze może razić czytelnika? Przede wszystkim brak należytego zobrazowania prezentowanych miejsc wydarzeń. Jako fan wątków typowo obyczajowych odczuwałem lekki dyskomfort musząc poruszać się w próżni scenograficznej. Wierzę, że takie a nie inne podejście pisarza wynikało z chęci większego uduchowienia powieści. Być może autor wyszedł z założenia, że jeżeli Imperium aniołów ma prezentować zaświaty, wplątywać w nie elementy nauki, filozofii i intuicji, to nie można splamić fabuły tak przyziemnymi elementami jak typowo rzemieślnicza charakterystyka miejsca wydarzeń. Podejście według mnie dziwne, zwłaszcza gdy dwie trzecie książki to opis życia ludzkiego.

Oceniając Imperium aniołów przez pryzmat Tanatonautów muszę jednak powiedzieć, że druga część cyklu o zaświatach prezentuje się zdecydowanie okazalej. Autor nie nudzi, akcja jest szybsza, atmosfera pełna napięcia towarzyszy nam do ostatniej strony. Przymknijmy oko na tekturowość miejsca wydarzeń oraz marionetkowość bohaterów, skupmy się na snutych przez autora rozważaniach na temat Raju, aniołów i postawionych przed nimi zadań, a otrzymamy porządną dawkę dobrej literatury. Oczywiście potknięcia autora, o których wcześniej wspominam, rażą. W jakim stopniu? Wszystko zależy do indywidualnych preferencji czytelnika. Jeżeli o mnie chodzi, nie zawiodłem się. Chciałem kontynuować wędrówkę po zaświatach i w pewnym stopniu udało mi się. Miała ona jednak inny wymiar. W Tanatonautach mieliśmy do czynienia z suchym przedstawieniem faktem. Imperium aniołów to podróż mistyczna, filozoficzne ukazanie całego przedsięwzięcia.

Podsumowując, Imperium aniołów jest książką wartą uwagi. Czy można sięgnąć po nią nie zapoznawszy się wcześniej z historią tanatonautów? Nie. Jeżeli ktoś nie znał Michaela Pinsona za jego życia, nie powinien poznawać go jako anioła. Zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w najbardziej fascynującej odysei w historii ludzkości, ale od początku, nie od środka.
Sharin - 2010-08-24, 20:06
:
China Mieville W poszukiwaniu Jake'a i inne opowiadania


China Mieville przyzwyczaił czytelników do kreacji niezwykłych i wciągających historii. Zbiór tekstów W poszukiwaniu Jake’a… pod tym względem także nie rozczarowuje. Choć większość opowiadań można było przeczytać na łamach „Nowej Fantastyki”, to jednak z pewnością warto zapoznać się z nimi ponownie. Dobrej literatury nigdy za wiele.

Akcja sporej części utworów rozgrywa się stolicy Anglii. Nie jest to jednak Londyn jaki znamy na co dzień - z opowieści przyjaciół w nim mieszkających, bądź telewizji. China Mieville zadbał, aby było to „inne” miasto. Tajemnicze, uwodzicielskie, niezwykłe, momentami agresywne, czy wręcz straszne. Spacerując po Londynie Mieville’a nie można nie odczuć bijącej od niego magii. Oczywiście magii specyficznej. Miejskiej? Sami musicie odpowiedzieć na to pytanie. Ja sam zobaczyłem ją w pęknięciach starych budynków, w pustych oknach i na zapomnianych ulicach. Odczuwałem ją będąc w sklepie z antykami na Notting Hill oraz pomiędzy demonstrantami skandującymi „To nie są prawdziwe święta!” na Downing Street.
Postacie, za którymi podążamy są normalne. Myślę, że to słowo najlepiej oddaje ich charakter. Stoją w opozycji do magicznego Londynu. Podejrzewam, że każdy z nas spotkał takich ludzi. Starca nie chcącego uwierzyć, że życie wreszcie zaczyna toczyć się po równi pochyłej. Geniusza chcącego zbawiać ludzkość, czy młodzieńca przekonanego o swojej wielkiej roli w dziejach świata. Tacy bohaterowie w połączeniu z niesamowitością „innego” Londynu są kluczem do właściwego odbioru tekstów zawartych w zbiorze W poszukiwaniu Jake’a…. To dzięki nim czytelnicy mogą poczuć, że każdy, dosłownie każdy może, jeżeli tylko bardzo mocno będzie tego chcieć, odkrywać niezwykłości istniejącego świata.
Jak zawsze, w zbiorze znajdą się teksty równe i równiejsze. Które to są? Trudno powiedzieć. Wszystko zależy od preferencji literackich czytelników. Dla jednych opowiadania z dreszczykiem będą tymi „naj, naj”, a dla innych te zahaczające tematyką o kwestie społeczno-polityczne. Według mnie każdy znajdzie coś dla siebie. Warsztat literacki stoi na naprawdę dobrym poziomie, więc pozostaje tylko kwestia wyboru tematyki. A ta uwierzcie mi, że jest bardzo różnorodna. Wydawca pisze: „Anarchistyczna wyobraźnia, ostra satyra, zaskakujące pointy – oto kwintesencja książki W poszukiwaniu Jake’a, zbioru niesamowitych, oryginalnych i nigdy niesprawiających zawodu utworów jednego z nowych mistrzów współczesnej fantastyki”. Zgadzam się z tą opinią. Od siebie dodam, a właściwie po raz kolejny podkreślę, że jest to zbiór tekstów magicznych. Ukazujących świat zwyczajny z jednej strony, a nieziemski z drugiej. Dwie rzeczywistości: tą realną oraz ukrytą, którą moglibyśmy ujrzeć przez szerzej otwarte oczy.
Czy zbiór posiada wady? Podobnie, jak w przypadku jej zalet, na minus książki będzie pracowała rozbudowana tematyka. China Mieville znany jest z tego, że w utwory wplata poglądy polityczne. Dla pewnej grupy czytelników takie pisarstwo może być poważnym utrudnieniem w odbiorze treści. Ktoś, kto czyta dla czystego relaksu, dla chwili odprężenia po stresie w pracy może odrzucić książkę. Oczywiście znajdą się wyjątki.
W poszukiwaniu Jake’a to specyficzny zbiór opowiadań. Sądzę, że sięgną po niego w większości osoby, które z twórczością China Mieville miały już do czynienia chociażby poprzez Dworzec Perdido czy Żelazną Radę. Czytelnicy przyzwyczajeni do stylu Brytyjczyka.

Maksymalnie rozbudowana wieloznaczność to coś, co wyróżnia China Mieville z grona innych literatów. Fani jego prozy z pewnością nie będą zawiedzeni.
Sharin - 2010-09-05, 11:13
:
Catherynne M. Valente Palimpsest

Catherynne M. Valente wypada zaliczyć do tych pisarek, których proza na długo pozostaje w pamięci. W 2009 roku ukazał się pierwszy tom Opowieści sieroty, który z miejsca podbił serca polskich czytelników. Na tegorocznych Dniach Fantastyki we Wrocławiu Jacek Rodek otwarcie przyznał, że tak dużego sukcesu wspomnianej powieści wydawnictwo Mag nawet się nie spodziewało. Choć książka została wydana w ramach Uczty Wyobraźni, serii, bądź co bądź, niezbyt poczytnej, zdołała przebić się do szerszego grona odbiorców. Myślę, że ten fakt najlepiej obrazuje, jakim uznaniem cieszy się twórczość amerykańskiej pisarki w naszym kraju.

30 lipca 2010 roku w Polsce ukazał się Palimpsest, kolejna powieść Catherynne M. Valente - „Współczesne arcydzieło, opowiedziane niepowtarzalnym głosem i z wyjątkową wrażliwością”.

„Są tacy młodzi – młodzi, senni, nic niewiedzący…”

Catherynne M. Valente przyzwyczaiła czytelników do bohaterów niepowtarzalnych, bardzo oryginalnych. Niejednokrotnie pokazała, że potrafi niezwykle malowniczo przedstawić nie tylko ich cechy zewnętrzne, ale także wewnętrzne piękno. Jest to jedna z najważniejszych zalet młodej autorki.

Bohaterami Palimpsestu jest czworo młodych ludzi, wychowanych według różnych wzorców kulturowych, którzy pewnego dnia w domu wróżki rozpoczynają najważniejszą podróż w swoim życiu. Oleg Sadakow, ślusarz urodzony w Nowogrodzie, ale mieszkający w Nowym Jorku. Amaya Sei, Japonka o niebieskich włosach. Introligator, Ludovico Conti oraz November Aguilar, pszczelarka z Miasta Aniołów. Każda z postaci posiada własną historię, która w miarę rozwoju fabuły staje się częścią wielkiej opowieści.

Amerykańska pisarka udowadnia, podobnie jak w Opowieściach sieroty, że łączenie bardzo wielu wątków w jedną, spójną całość przychodzi jej bez trudu. W Palimpseście nie uświadczymy formy szkatułkowej, ale, jeżeli chodzi o konstrukcję bohatera i akcji, autorka ponownie wspina się na wyżyny. Czytelnik nie będzie miał problemów ze zrozumieniem motywu działań bohaterów, ich wewnętrznych pasji, czy obaw związanych z tajemniczym i fascynującym miastem.

„To jest prawdziwy świat. Najprawdziwszy.”

Palimpsest. Miasto, do którego można dostać się jedynie poprzez akt seksualny. Jak wspomniałem, jest to miejsce tajemnicze, fascynujące, nieporównywalne z żadnym innym. Łatwo domyślić się, że, obok Nowego Jorku, Rzymu, Los Angeles i Kioto, jest to także jedno z miejsc, w których rozgrywa się akcja powieści.

Palimpsest – „To jest prawdziwy świat. Najprawdziwszy. Wszystkim przytrafiają się tu straszne rzeczy, dzieciom i dorosłym. Mamy swoją historię, tak jak wy swoją. Kiedy siedząc u siebie w domu, zadasz sobie pytanie, gdzie jesteś, co odpowiesz? Jestem w domu, w takim a takim mieście, takiej a takiej prowincji, takim, a takim kraju, w świecie. A tu jesteś w Palimpseście, mieście jak każde inne. Palimpsest nie jest tworem magicznym, a ja nie jestem mistyczną bestią ani sylfidą. Ja po prostu żyję. Wszyscy po prostu żyjemy. Jemy i głodujemy, gromadzimy majątek i otwieramy swoje skarbce, popadamy w niełaskę, tracimy wiarę”*.

Palimpsest to opowieść o poszukiwaniu ukojenia, o próbie odnalezienia swojego miejsca na ziemi. Czy tytułowe miasto jest jedyną w swoim rodzaju odpowiedzią na bolączki dnia codziennego? Oazą, do której ciągną miliony? Być może tak. Na pewno jest odskocznią od szarej rzeczywistości widzianej za oknem. Nie jest to jednak miejsce spokojne, gdzie wszyscy żyją w szczęściu i zgodzie. Nie każdemu jest dane wytrzymać w Palimpseście, nie każdy odnajdzie do niego drogę. Dla człowieka przychodzącego z zewnątrz może być on bardziej niebezpieczny, niż nasz świat. Człowiek ten jest bowiem imigrantem, odmieńcem. I musi się strzec.

Palimpsest. Miasto okrutne, brutalne, ale równocześnie pożądane przez wszystkich tych, którzy mieli przyjemność odwiedzić je w snach. Przez ludzi gotowych wymazać swoje dotychczasowe życie i napisać je na nowo.

Palimpsest. Rękopis pisany na pergaminie, z którego wytarto poprzedni tekst.

Uczta wyobraźni

Jedną z największych zalet Catherynne M. Valente jest styl. Na 313 stronach potrafi przenieść czytelnika do innego, nieznanego świata, gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, snem a jawą. Sprawić, że na kilka godzin zatraci się on całkowicie w dogłębnym poznawaniu tego świata.

Catherynne M. Valente w 2009 roku zachwyciła powieścią Opowieści sieroty. Dzisiaj także wprawia w podziw. A wszystko za sprawą niezwykłej wyobraźni oraz znakomitego warsztatu pisarskiego. Autorka w zręczny sposób cieniuje fabułę. W odpowiednich momentach przyspiesza lub spowalnia akcję. Nie przeciąga opowieści i nie zanudza czytelnika filozoficznymi przemyśleniami. Każdy fragment książki jest starannie wyważony, a przede wszystkim wciągający.

Podsumowując, Palimpsest to przede wszystkim spotkanie z niezwykłymi bohaterami, chcącymi dostać się do jeszcze bardziej niezwykłego miejsca. To barwna, poetycka historia o poszukiwaniu własnego kąta na ziemi. Jeżeli ktoś jest miłośnikiem poezji, proza owej autorki na pewno przypadnie mu do gustu.


*Catherynne M. Valente, Palimpsest, MAG, Warszawa 2010, s.119-120.
Sharin - 2010-09-16, 21:11
:
John Scalzi Wojna starego człowieka

Fantastykę naukową zaliczyć można do gatunku ginącego. Kto dziś sięga po klasyków? Ile osób w dzisiejszych czasach zna twórczość Stanisława Lema? Czytelnicy, którzy myślą w tej chwili o Peterze Hamiltonie, a nie czytali Solaris niech lepiej nie podnoszą ręki. Natomiast osobom, które znają ojców science fiction, serdecznie gratuluję. Należycie do mniejszości, ale to dobra mniejszość. Dlaczego jest tak, a nie inaczej? Proszę nie mówcie, że fantastyka naukowa zestarzała się bądź przekazała wszystko, co miała do przekazania. Bzdura totalna, ale jeżeli nawet założymy – czysto hipotetycznie – że tak jest w istocie, to wzywam wszystkich pisarzy do podkradania pomysłów „starych” wyjadaczy takich jak Philip Dick i Robert Heinlein. Ukazywania ich z nowym zapałem i w realiach XXI wieku. Być może jest to właśnie właściwa droga dotarcia do współczesnych czytelników. Zafascynowania ich do tego stopnia, że zejdą z koni, porzucą elfickie łuki, wsiądą na pokłady międzygwiezdnych wahadłowców i wyruszą tam, gdzie żaden człowiek jeszcze nie dotarł.

Długo czekałem na powieść, która przypomniałaby stare dobre czasy, kiedy klimaty science fiction przekazywane były w formie przystępnej dla każdego odbiorcy. Tak. Uważam, że takich książek – gatunkowo związanych z fantastyką naukową – brakuje na rynku. Jak już wspomniałem żyję w czasach zdominowanych przez miłośników fantasy. Fani twórczości J.R.R. Tolkiena, Roberta Jordana, czy Stevena Eriksona stanowią większość w fantastycznych kręgach. Jednej z przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy dopatruję się w stylu pisarskim dzisiejszych twórców science fiction. Owszem, historie tworzone choćby przez wymienionego wcześniej Petera Hamiltona oraz Alastaira Reynoldsa wciągają i dla osób zaznajomionych z fantastyką naukową stanowią dobrą pożywkę intelektualną, ale dla miłośników fantasy mogą okazać się niestrawne. Śmiem twierdzić, że czytający przed wzięciem ich do ręki powinien zaopatrzyć się w bogaty słownik wyjaśniający chociażby podstawowe założenia astronomiczne. Tak. Brakuje powieści naukowych, których autorzy umieją docierać do przeciętnych zjadaczy chleba.

Doczekałem się w 2008 roku, kiedy to ISA wydała Old man’s war Johna Scalziego. Kto by się spodziewał, że wydawnictwo kojarzone z twardą fantasy sięgnie po pisarza związanego z fantastyką naukową? Pewnie nikt. Sam bardzo długo wzbraniałem się przed tą książka, właśnie z uwagi na wydawcę. Byłem głupi.

John Scalzi przenosi czytelników w czasy, gdy Ziemia jest zadupiem, a losy rodzaju ludzkiego spoczywają w rękach Kolonialnych Sił Obrony. Nie jest to organizacja tylko i wyłącznie o charakterze militarnym. Podstawowym jej zadaniem pozostaje ochrona ludzkich kolonii, niemniej od KSO zależy także polityka zagraniczna, jeżeli można tak nazwać walkę ze wszystkim, co wygląda inaczej niż istota ludzka. Historykowi nie wypada nie zauważyć, że hasła głoszone przez KSO mocno pokrywają się z polityką wysoko rozwiniętych gospodarczo państw z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku. Przeludnienie obszarów rodzimych, a co za tym idzie dążenie do znalezienia nowych terenów osadniczych, poszukiwanie złóż surowców, to tylko niektóre z przyczyn ekspansji. Podobnie sprawa ma się ze skutkami kolonializmu. John Scalzi, jak i doświadczenia przeszłości, pokazują, że wraz z terytorialną ekspansją ma miejsce niszczenie innych kultu.

Głównym bohaterem powieści jest John Perry, siedemdziesięciopięcioletni starzec, które może: na zawsze porzucić Ziemię i rozpocząć nowe życie jako żołnierz Kolonialnych Sił Obrony; stać się supernowoczesnym wojownikiem; uprawiać seks i udowodnić światu – a raczej wszechświatu – swoją wartość. I na koniec, osiedlić się na wybranej przez siebie planecie, aby spokojnie umrzeć. John Scalzi bez wątpienia wie, jak budować ciekawe postacie. Już w trakcie pierwszego spotkania z Johnem Perrym przekonujemy się, że nie mamy przed sobą wojskowego golema, ale człowieka z krwi i kości, i składa się z „miliardów mikroskopijnej wielkości robotów, które robią wszystko to, co robiła ludzka krew – z tym, że robią to lepiej”.* Obserwując wojskową karierę Johna Perry’ego – zielonego młodzieńca, patriotę gotowego bronić rodzaju ludzkiego przed potworami – poznajemy, jak bardzo wszechświat jest nieprzyjazny dla człowieka.
Autor równomiernie naszkicował wszystkie strony głównego bohatera. Tworząc go, widział w nim nie tylko dobrego żołnierza, oddanego towarzysza walki, ale także człowieka z wieloma latami doświadczeń. Siedemdziesięciopięcioletniego staruszka wyposażonego w udoskonalone genetycznie ciało.

Wojna starego człowieka to space opera w najlepszym wydaniu. Nie będę wymieniał wszystkich twórców fantastyki naukowej, którzy mieli bądź mogliby mieć wpływ na powieść. Uważny czytelnik na pewno dostrzeże szlaki przetarte przez Roberta Heinleina, Timothy’ego Zahna, Alfreda Bestera, czy nawet Howarda Philipsa Lovecrafta. Świat poszedł naprzód, zrodził Johna Scalziego, ale to od nich wszystko się zaczęło.
Scalzi pisząc Wojnę starego człowieka nie zapomniał o niczym. Jest w niej miejsce na rzetelne – ale proste w przekazie – przedstawienie działań wojennych, naukowo-ludzkie wyjaśnienie zasad rządzących przestrzenią kosmiczną, bezwzględne potwory z ich wierzeniami i rytuałami oraz solidnych żołnierzy starających się nie zapomnieć o swoim człowieczeństwie. Styl pisarski jest bardzo wyważony. Obok wojskowego języka pojawia się sentymentalizm, a miejscami również humor. Całość sprawia wrażenie książki przemyślanej (ciekawe postacie, sprawna narracja, dynamiczna fabuła), wzorującej się na klasykach gatunku, ale jednocześnie świeżej i oryginalnej.

Old man’s war mógłbym polecić każdemu.
W pierwszej jednak kolejności polecam miłośnikom fantasy. Ta książka przekona Was do fantastyki naukowej. Pokaże, że science fiction może być przystępne dla każdego, nie tylko dla matematycznych orłów. Także czytelnicy, którzy ze space operą mieli styczność już wcześniej, nie będą zawiedzeni. John Scalzi przypomni im wszystko, co najlepsze w tym gatunku. I wreszcie, jako ostatnich będę zachęcał do książki wszystkich którzy przekonali mnie do zaczytywania się w science fiction. Mieliście rację. Jest to rozrywka najwyższych lotów.



* J. Scalzi, Wojna starego człowieka, ISA, Warszawa 2008, s.138.
Sharin - 2010-09-27, 20:49
:
Jack Ketchum Straceni

Rzuciwszy okiem na najnowszą na polskim rynku książkę Jacka Ketchuma pierwszą myślą zrodzoną w mojej głowie było: „ten facet wie, czego chce” i to od wielu lat. Wystarczy porównać Poza sezonem – debiutancką powieść pisarza z 1980 roku – ze Straconymi, aby zrozumieć, że tym, co kręci pana Ketchuma, jest ciągle strach – jedna z podstawowych emocji pierwotnych mających swe źródło w instynkcie przetrwania. Sądzę jednak, że poprzestanie na takim stwierdzeniu byłoby dla wspomnianego autora krzywdzące. Jack Ketchum w twórczości nie ogranicza się bowiem tylko i wyłącznie do prezentowania hord zdziczałych kanibali. O wiele częściej źródłem przerażenia czyni nas samych. Spokojnych na co dzień ludzi, w umysłach których potrafi zrodzić się szaleństwo.

Powieść Off Season została nazwana przez nowojorskich recenzentów „pełną przemocy pornografią”. Wydaje mi się, że po lekturze Straconych jestem w stanie chociaż po części zrozumieć powody takiego zachowania krytyków. Zacznijmy od tego, że Jack Ketchum tworzy historie pełne bólu, skrajnego okrucieństwa, niepohamowanej agresji. Jeżeli dołożymy do tego bezpardonowy, niemalże zwierzęcy język, którego tak często używa pisarz do przekazywania emocji towarzyszących bohaterom, powstaje prawdziwie wstrząsający thriller. Off Season była jedną z pierwszych książek w tak mocno bezkompromisowy sposób ukazującą terror stworzony przez człowieka. Miłośnicy powieści grozy wychodzących spod pióra Deana Koontza, Clive’a Barkera czy chociażby Stephena Kinga zostali poczęstowani przerażającą historią z bohaterami będącymi uosobieniem zła w najczystszej postaci. Nic więc dziwnego, że proza Jacka Ketchuma zszokowała odbiorców.

Powiedziałem, że Jack Ketchum tworzy historie pełne bólu. Tylko, co to właściwie oznacza? Nikomu dzisiaj nie trzeba udowadniać, że człowiek zdolny jest do wielkiego okrucieństwa. Wystarczy zapoznać się z historią dwudziestego wieku i przypomnieć sobie działania hitlerowców, bądź posłuchać wieczornych wiadomości. Na czym więc polega novum twórczości Ketchuma? Przede wszystkim podjął się przeniesienia wspomnianych oczywistości do współczesnej powieści grozy. Do tej pory temat ludzkiego okrucieństwa – opisywanego maksymalnie dosadnie i rzeczowo – stanowił domenę literatury „poważnej”. Odwoływali się do niego między innymi William Golding (Władca much) oraz José Saramago (Miasto ślepców, Miasto białych kart). Od czasu do czasu po motyw człowieka ciemiężącego bliźniego swego sięgał Stephen King (Wielki marsz, Uciekinier, Pod kopułą), który mimo wszystko jednak nie prezentował go w sposób przerażająco rzeczywisty, przez co czytelnik nie zostawał pozbawiony wyjścia awaryjnego w postaci słowa „fantastyka”. Jack Ketchum zmienił podejście współczesnego horroru do motywu okrucieństwa, którego źródłem jest człowiek.

Bohaterem Straconych jest Charles Schilling, starzejący się detektyw dręczony zagadką niewyjaśnionego morderstwa z przeszłości. Konkretnie sprzed czterech lat, kiedy to prowadził śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa dwóch młodych dziewczyn. Pomimo podejrzeń żywionych wobec jednego z miejscowych nastolatków, Schillingowi nie udało się doprowadzić do jego aresztowania. Ray Pay, wspomniany oskarżony, pozostaje na wolności i ciągle jest bardzo niebezpieczny.

Straceni stanowią idealne potwierdzenie dążeń Jacka Ketchuma do ukazywania świata we wszystkich jego barwach, niezależnie od upodobań czytelników i recenzentów. To właśnie taka postawa sprawiła, że pomimo ostrej krytyki nowojorskich dziennikarzy w 1980 roku nie zrezygnował z wulgarnego stylu wypowiedzi, ale nadal go używał i wykorzystuje do dnia dzisiejszego. Autor za jego pomocą stara się bardzo wyraźnie uwypuklić realność świata – niemalże jego banalność – oraz zwyczajność głównych postaci. Naświetlenie bowiem tych dwóch elementów fabuły pod odpowiednim kątem ma ogromne znaczenie dla właściwego zobrazowania ponurych myśli amerykańskiego pisarza, krążących wokół naszego świata i ludzi w nim żyjących. Bo w jaki sposób przerażałoby nawet najbardziej tajemnicze morderstwo, gdyby nie postać dobitnie rzeczywistego szaleńca, który na dobrą sprawę mógłby być naszym sąsiadem? Autor Straconych od początku dąży nie tyle do zastraszenia czytelnika osobą kolejnego psychopaty, co przekonania odbiorcy, że zło może czaić się w każdym z nas. Ukazaniu przeciętnym zjadaczom chleba oczywistej prawdy o tym, że to oni sami dopuszczają do rodzenia się i rozwijania zła. Jack Ketchum w celu wzmocnienia przekazu rekrutuje powieściowego mordercę z grona zbuntowanych amerykańskich nastolatków. Osób pałających nieukierunkowaną jeszcze nienawiścią i arogancją, ale także ludzi pełnych przeświadczenia o porzuceniu ich przez starszą część społeczeństwa. Należy pamiętać, że akcja Straconych rozgrywa się w 1969 roku. Był to czas rewolucji seksualnej, której wątek został w książce mocno zaakcentowany, szybkiego rozprzestrzeniania się wszelkiego rodzaju środków odurzających, ale przede wszystkim okres rozwoju permisywizmu. Według mnie to właśnie na popularność permisywnych – w tamtym, ale i nie tylko tamtym okresie – poglądów Jack Ketchum kładzie największy nacisk. W Straconych autor obnaża zło tkwiące w każdym człowieku na równi z trywializacją zbrodni dokonującą się we współczesnym społeczeństwie.

Do Straconych zachęciłbym czytelników mającym dosyć ugrzecznionych thrillerów, gdzie bohaterowie boją się nie tyle faceta z nożem, co używania dosadnych wulgaryzmów i kobiet, które znają się na porządnym pieprzeniu. Poleciłbym, ale niekoniecznie osobom, które jeszcze nie mogą legalnie kupić alkoholu w sklepie.
Sharin - 2010-10-03, 18:38
:
John Scalzi Brygady duchów

Dzieląc się spostrzeżeniami odnośnie Wojny starego człowieka napisałem: „Old man’s war mógłbym polecić każdemu. W pierwszej jednak kolejności polecam miłośnikom fantasy. Ta książka przekona Was do fantastyki naukowej. Pokaże, że science fiction może być przystępne dla każdego, nie tylko dla matematycznych orłów”. Od ukazania się recenzji minęły dwa tygodnie, które utwierdziły mnie, że dobrze postąpiłem kierując wspomnianą powieść przede wszystkim do takiej, a nie innej grupy odbiorców. Mam wrażenie, że John Scalzi napisał Wojnę starego człowieka właśnie dla nich. Nie chcąc zrazić fanów fantasy użył nieskomplikowanego języka wypowiedzi, stworzył bohatera, którego po prostu nie da się nie lubić oraz zaserwował dynamiczną akcję. Napisał powieść prostą w odbiorze, dostępną dla przeciętnego śmiertelnika, a dokonał tego (oczywiście!) wzorując się na twórczości swoich poprzedników.

Pewne osoby, nazwijmy je starymi wyjadaczami bądź miłośnikami fantastyki naukowej, nie podzielają mojego punktu widzenia. Według nich pan Scalzi nie zasługuje na uwagę, bo „nie stworzył niczego oryginalnego, sporo za to zapożyczając z klasyki sf”. Zgadzam się tylko i wyłącznie z drugą częścią wcześniejszego zdania. John Scalzi jest winny. Faktycznie nie stworzył niczego nowego. Ba! On sam przyznaje się, że garściami czerpał z ojców science fiction. Pytanie: i co z tego? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Wojna starego człowieka i Brygady duchów mogą być oryginalne, dla osób nie znających twórczości mistrzów pokroju Roberta Heinleina czy Petera Hamiltona. Mam tu na myśli głównie czytelników dopiero zaczynających przygodę z fantastyką naukową, a więc tych, do których według mnie powieść została skierowana. Osoby, które w pierwszej kolejności powinny sięgnąć po prozę Johna Scalziego, ponieważ jest ona łatwa w odbiorze i trafi do nich o wiele pewniej niż pisarze „tworzący naprawdę świetną hard sf”.

Brygady duchów to kontynuacja Wojny starego człowieka. Powieść wydała – podobnie jak część pierwszą – ISA w lipcu tego roku. Przed przystąpieniem do lektury obawiałem się, czy autor zdoła utrzymać poziom ze swojej debiutanckiej książki. Wierzyłem, że „tak”, mając cichą nadzieje, że John Scalzi nie odpuści i pomimo wykreowania uniwersum już we wcześniejszej powieści nadal będzie zaskakiwał.

Historia opowiedziana w najnowszej książce Johna Scalziego rozgrywa się w tych samych realiach, co Wojna starego człowieka. Nie oznacza to jednak, że odbiorca musi koniecznie zapoznać się z wydarzeniami, których bohaterem był John Perry*. Wręcz przeciwnie. Brygady duchów, choć wydane pod etykietką „kontynuacji”, można traktować samodzielnie. Uważny czytelnik odnajdzie powiązania pomiędzy obiema powieściami, ale „nie uważny” także niczego nie straci. Co więcej, autor w wielu miejscach na nowo wyjaśnia zasady panujące we wszechświecie oraz sytuację rodzaju ludzkiego na tle innych inteligentnych gatunków. Zabieg ten powitałem – a zwłaszcza mój portfel – z otwartymi ramionami. Dzięki niemu powstały dwie oddzielne, świetnie napisane książki.

Głównym bohaterem powieści jest Jared Dirac, żołnierz Sił Specjalnych Unii Kolonialnej zwanych też Brygadą Duchów, stworzony na podstawie kodu DNA Charlesa Boutina. Kim jest natomiast ów Boutin? Genialnym naukowcem i zdrajcą rodzaju ludzkiego. Osobą, która chcąc pomścić swoje krzywdy, pomaga w utworzeniu sojuszu trzech ras – oczywiście wrogo nastawionych do człowieka – mającego zahamować ekspansję homo sapiens. Jak łatwo się domyślić szeregowego Diraca powołano do życia w celu poznania motywów działania wspominanego renegata ludzkości.

John Scalzi dokonał w Brygadach duchów drobnych modyfikacji względem Wojny starego człowieka. Między innymi zrównoważył wątek sensacyjny z psychologicznym. Jared Dirac w większym (o dziwo!) stopniu niż John Perry zastanawia się nad konsekwencjami swoich czynów, a także nad przyszłością rodzaju ludzkiego. Dlaczego? Dlaczego sztucznie ukształtowany żołnierz Sił Specjalnych poświęca więcej czasu rozważaniom natury filozoficznej, niż prawdziwie urodzony człowiek? Odpowiedź jest prosta. Wystarczy przypomnieć sobie powody, dla których Jared Dirac w ogóle został stworzony. Przecież nie miał być kolejnym szeregowym Sił Specjalnych. Niejako jego głównym zdaniem miało być „myślenie”, a konkretniej: dociekanie motywów działania Charlesa Boutina. John Scalzi użył głównego bohatera Brygad duchów do dokładniejszego przyjrzenia się polityce Unii Kolonialnej. Pisarz zestawił plusy i minusy działań podejmowanych przez ową Unię (za pomocą Kolonialnych Sił Obrony), ale powstrzymał się od wyciąga jednoznacznych wniosków.

Podsumowując, Brygady duchów podobnie jak Wojna starego człowieka to kawał dobrej rozrywki, do którego jednak nie będę przekonywał wszystkich. W pierwszej kolejności do sięgnięcia po najnowszą powieść Johna Scalziego ponownie zachęcam miłośników fantasy. Fabuła książki nie zniechęca i nie odpycha trudnymi do przyswojenia terminami. Także czytelnicy, którzy poznali przygody Johna Perry’ego nie będą zawiedzeni. Powieści nie polecam starym wyjadaczom, zapatrzonym w twórców hard sf i nie potrafiącym dobrze się bawić. Proszę, jeżeli oceniacie książki, tylko i wyłącznie pod kontem oryginalności to nie sięgajcie po Brygady duchów.
Sharin - 2010-11-11, 18:51
:
China Miéville Miasto i miasto

Biorąc do ręki Miasto i miasto nie spodziewałem się powieści, aż tak dobrej.
Będę z wami szczery. Twórczość China Miéville liznąłem, niemniej nie zaliczałem jej do powalającej z nóg. Czas spędzony zarówno z Dworcem Perdido, jak i Blizną nie był czasem straconym, ale daleki byłem od wznoszenia peanów na cześć londyńskiego pisarza. Ostatnia wydana w Polsce powieść pisarza zmieniła moje nastawienie. Początkowe „rzucenie na nią okiem” zaowocowało wielogodzinną przygodą i jeżeli o mnie chodzi Miasto i miasto ma duże szanse zostać książką roku.

Zacznijmy od zidentyfikowania grupy czytelników, do których China Miéville kieruje swoją powieść. Gdybym miał scharakteryzować Miasto i miasto rozpocząłbym od stwierdzenia, że jest to literatura wymagająca. Czego? Skupienia, koncentracji, potraktowania książki z właściwą rangą. Każdy, kto choć raz miał do czynienia z twórczością londyńskiego pisarza będzie wiedział o czym mówię. Jeżeli po książkę sięga osoba łaknąca literatury lekkiej, tj. napisanej prostym, miejscami infantylnym językiem, nie będzie zadowolona. Miasto i miasto jest powieścią, przez którą przebrniemy bez sięgnięcia do słownika, niemniej tak, jak mówię nie jest dla każdego. W książce pojawiają się wtrącenia z zakresu polityki społeczno-gospodarczej, odautorskie przemyślenia na temat takiego a takiego porządku świata i delikatnie mówiąc jest tego dość sporo. Miasto i miasto może nie jest naładowane alegorycznymi porównaniami, tak jak wcześniejsze dzieła China Miéville, ale jednak takowe występują i co mniej cierpliwych czytelników mogą zwyczajnie odstraszać.

Historia nakreślona przez China Miéville rozgrywa się – jak wskazuje sam tytuł powieści – w mieście, a właściwie w dwóch miastach: Besźel i Ul Qomie. Powiedzieć, że są to miejsca niezwykłe nie wystarczy. Przyznam, że dawno nie spotkałem się z tak oryginalnie skonstruowanym, w równym stopniu magicznym i realnym, miejscem wydarzeń. Co jest źródłem jego niezwykłości? Besźel i Ul Qoma zajmują tą samą przestrzeń geograficzną, ale w kontekście prawa są całkowicie odrębnym tworem politycznym, gospodarczym i społecznym. Ich obywatele mówią różnymi językami, kultywują odmienne obyczaje, a jeżeli mają ochotę odwiedzić drugie miasto muszą starać się o paszport i przejść. Co natomiast ich łączy? Na co dzień korzystają z tych samych sklepów, ulic, chodników, domów, torów kolejowych. Tyle tylko, że miejsca te inaczej nazywają się w Besźel, inaczej w Ul Qomie, a mieszkańcy zmuszani są do wzajemnego przeoczania się. Czy stosują się do tego nakazu? Tak. Oczywiście nie ma miejsca na Ziemi, które byłoby wolne od różnego rodzaju organizacji wywrotowych, w których szeregach mogą tak naprawdę skrywać się niemalże wszystkie możliwie grupy społeczno-polityczne, począwszy od socjalistów a skończywszy na skrajnych nacjonalistach.
Warto zauważyć, że China Miéville kreował oba miasta na zasadzie kontrastu. I tak z jednej strony mamy do czynienia z brudnym, słabym gospodarczo, ale bardziej otwartym na różnorodność polityczną Besźel, a z drugiej z dobrze prosperującą, rozwijającą się, ale rządzoną jednopartyjnie, Ul Qomą. Tak jak powiedziałem: osoby zainteresowane problemami społeczno-politycznymi i społeczno-gospodarczymi z pewnością znajdą coś dla siebie.

Na zakończenie wypadałoby powiedzieć o czym właściwie jest powieść Miasto i miasto. Dlaczego o wątku głównym wspominam na końcu? Uważam, że największą zaletą książki jest niezwykłość świata, w którym rozgrywa się akcja. Czy gdybym napisał, że jeżeli chodzi o kreację pierwszoplanowych postaci China Miéville wykonał świetną robotę, a historia tajemniczego morderstwa studentki archeologii trzyma w napięciu do samego końca, to czy skusilibyście się na Miasto i miasto? Twierdzę, że większość z was machnęłaby ręką i powiedziała „to już było”. I mielibyście rację. Łączenie kryminału z fantastyką było, jest i będzie powszechnie stosowane. China Miéville otwarcie przyznaje, że pisząc garściami czerpał z twórczości Raymonda Chandlera, Philipa K. Dicka, czy nawet Bruno Schulza. Sięgnął po najlepszych, bo jeżeli się wzorować to właśnie na nich. Dzięki temu udało mu się napisać wciągający, dopracowany artystycznie i stylistycznie kryminał. Kryminał osadzony w niezwykle oryginalnej rzeczywistości.

Podsumowując, Miasto i miasto to kawał porządnej literatury. Jeżeli macie ochotę na dobrą powieść sensacyjno-kryminalną z elementami fantastyki to ta książka jest dla was. Znajdziecie w niej wszystko, co najlepsze: porządnie skonstruowanych bohaterów, wciągającą akcją, a do tego nieprzeciętną scenerię wydarzeń.
Sharin - 2010-11-15, 21:58
:
John Grisham Firma

Zrecenzować powieść pisarza, którego niemalże wszystkie książki reklamowane są jako „kolejny bestseller”, jest trudno. Można zostać posądzonym o słodzenie samemu nazwisku, bez względu na wartość czytelniczą powieści. Osoby czytające ową recenzję informuję, że nie miałem zamiaru nikomu kadzić. John Grisham nie potrzebuje obrońców dzisiaj, tak samo jak nie potrzebował ich w 1991 roku. Wystarczyło, że napisał Firmę.

Dzicy ludzie w garniturach

Marzeniem większości młodego pokolenia jest znalezienie pracy dobrze płatnej i będącej konsekwencją zdobytego wykształcenia. Mówię "młodego pokolenia", ale tak naprawdę jest to marzenie każdego człowieka. Wiek nie ma tu znaczenia. Każdy kiedyś zdobywał wiedzę i każdy chciałby być należycie docenianym. Od czasu do czasu życzenia się spełniają.

Mitchel McDeere wzbudza sympatię. Dodam, że w moim przypadku zajęło mu to kilka stron. Nie myślcie, że zawsze tak jest. Rzadko tak szybko zaprzyjaźniam się z głównym bohaterem. Ostatni raz miało to miejsce podczas lektury Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet Stiega Larssona. Ileż dzisiejszych postaci marionetkowością i brakiem ducha przyprawia czytelników o mdłości?! Kreowane na żywca, bez wcześniejszego przemyślenia są namiastką nas samych. A przecież nie oto chodzi. Czytelnik patrząc na fikcyjną postać ma poczuć jej realność. Nawet powieść z nadzwyczaj ciekawą fabułą przegra, jeżeli będzie miała papierowych bohaterów. Mitchel McDeere jest inny; żywy, czarujący, pociągający.

Głównego bohatera powieści Johna Grishama poznajemy w trakcie rozmowy rekrutacyjnej. Nienagannie ubrany – świetnie skrojony garnitur plus eleganckie, choć nie wiem czy włoskie, buty – uśmiechnięty, przekonany do własnych umiejętności, niekiedy mniej lub bardziej poważny, próbuje przekonać do swojej osoby kancelarię prawniczą „Bendini Lambert i Locke”. Rozmowa przebiega w przyjaznej atmosferze. Widać, że obie strony chcą ze sobą współpracować i koniec końców do tego właśnie dochodzi. Świeżo upieczony prawnik, Mitchel McDeere, zostaje nowym nabytkiem firmy adwokackiej z Memphis. Otrzymuje gwiazdkę z nieba, a konkretnie: wysokie wynagrodzenie, posiadłość z pięknym domem, nowe BMW (kolor do wyboru!), perspektywę szybkiego wzbogacenia się oraz przyjaźń i życzliwość ze strony pracodawcy, który zajmie się dosłownie wszystkim.

Czyżby prawdziwy uśmiech losu? Otóż nie do końca. „Bendini Lambert i Locke” okazuje się przykrywką mafii. Czym dokładnie zajmują się panowie prawnicy z Memphis oraz sami, wielcy gangsterzy? Autor dokładnie tego nie precyzuje. W powieści nie uświadczymy opisów skomplikowanych gier świata przestępczego, nie poznany mafijnej rodziny "od wewnątrz", jak mieliśmy okazję chociażby w Ojcu chrzestnym Mario Puzo. John Grisham osią centralną powieści uczynił Mitchela McDeere, jego działania w celu wyswobodzenia się z niezręcznej – delikatnie mówiąc – sytuacji oraz rzetelnie zaprezentowany świat prawników.

Wspomniałem, że główny bohater wzbudza sympatię już po pierwszych kilku stronach. Nie mówiłem jednak, że poziom sympatii do niego stale wzrasta. Dlaczego? A dlaczego lubimy tajnych agentów, ludzi niesłusznie skazanych próbujących uciec z więzienia, czy ostatnich sprawiedliwych rozwiązujących tajemnicze zagadki sprzed lat? Stawiałbym na to, że wszystkiemu winny jest ich umysł. A dokładnie błyskotliwe plany, misternie zaplanowane posunięcia i wielka rozgrywka, której stawką jest życie. Mitchel McDeere łączy w sobie wszystko, co najlepsze. Bystry prawnik kontra mafia. Czy może być coś bardziej ekscytującego?

Prawnik Grisham

W 1981 roku John Grisham ukończył studia prawnicze. Podejrzewam jednak, że nigdy nie pracował dla mafii. Na szczęście doświadczenia zdobyte na studiach oraz podczas wykonywania wyuczonego zawodu wystarczyły, by Firma była książka na bardzo wysokim poziomie. Zastanówmy się, jakie są największe zalety powieści, pomijając oczywiście postać głównego bohatera.

Po pierwsze, realizm. John Grisham konstruując świat przedstawiony, wykonał naprawdę świetną pracę. Uporządkował wspomnienia, zanotował cechy charakteryzujące prawników oraz ich pracę, zebrał to wszystko razem, et voilà, Firma gotowa. Orientacja w tematyce, znajomość najróżniejszych finansowych pułapek i przynęt czyhających na początkujących prawników pomogła mu napisać książkę z odpowiednią dla niej atmosferą. To właśnie ów prawniczy klimat, utrzymujący się od początku do końca fabuły, jest tym „czymś” co nie pozwala się od niej oderwać. Bądźmy szczerzy, czytelnicy zawsze wyczują pisarza, który będzie próbował ich oszukać. Jeżeli mamy ochotę na thriller, którego podstawą istnienia są morderstwa popełniane przez lekarzy, będziemy oczekiwać przede wszystkim rzeczowego podejścia do tematu. Nie zadowolimy się pobieżną wiedzą autora z zakresu szkoły średniej. Od razu zorientujemy się, że pan X nie odrobił zadania domowego i poszedł na łatwiznę. John Grisham nie popełnia podobnego błędu i poważnie podchodzi do tematu.

Po drugie, amerykański pisarz przedstawiając historię Mitchela McDeere’a, prawnika, który już na początku swojej kariery zrozumiał, co to oznacza zawodowa rywalizacja, zrobił to używając języka zrozumiałego dla większości śmiertelników. Jest to bardzo ważna cecha książki. Pamiętajcie, że biorąc ją do ręki wkraczanie w świat kodeksów, przepisów prawa podatkowego, zawiłości ustawowych i innych skomplikowanych mechanizmów, na przykład takich, które umożliwiają pranie brudnych pieniędzy. John Grisham musiał pamiętać, aby pisać rzetelnie, ale jednocześnie zrozumiale. I uważam, że wywiązał się z tego zadania znakomicie. Bazując na osobistych przeżyciach, nakreślił iście darwinowską walkę o przetrwanie. Świat prawników, którzy, wodzeni na pokuszenie, muszą niemalże na każdym kroku uważać, aby nie popełnić jakiegoś błędu. Błędu, który może kosztować ich nie tylko utratę aktualnie posiadanej pracy, ale także doprowadzić do końca prawniczej kariery.

Deus ex machina

Firma nie jest książką idealną i w związku z tym posiada także wady.

Na ostatnich stronach powieści zdecydowanie zbyt często pojawia się deus ex machina. Głównemu bohaterowi, niczym agentowi Jej Królewskiej Mości, udaje się w zadziwiająco prosty sposób oszukać mafię, a także agentów FBI. Czy można było tego uniknąć, nieco zaostrzyć zakończenie? Pewnie tak, ale po co? Mitchel McDeere jest bohaterem, którego nie sposób nie polubić. Od początku wiadomo, że wszystko ułoży się po jego myśl. W mniejszym lub większy stopniu, ale zawsze. Mitchel McDeere jest postacią maksymalnie pozytywną i taką właśnie miał być w założeniach Johna Grishama. Autor potrzebował go jako pomocy do ukazania zagrożeń czekających na młodych prawników. Na prawników zaślepionych ambicją, prawników zapominających o moralno-etycznej stronie swojego zawodu.

***

Powieści sensacyjne z domieszką kryminału zawsze wzbudzały zainteresowanie i patrząc na rynek wydawniczy nie ulegnie to zmianie przez najbliższych kilka lat. Firma Johna Grishama jest książką, którą z czystym sercem polecam każdemu fanowi sensacyjno-kryminalnej fabuły.
Sabetha - 2010-12-10, 20:53
:
Ot, żeby Rycerz nie rozmawiał sam ze sobą :lol:

Carole Nelson Douglas "Dobranoc, panie Holmes"

Gdybyśmy wyszli na ulice i zaczęli pytać przechodzących ludzi, kim jest detektyw Holmes, zapewne niewielu znalazłoby się takich, którzy nie potrafiliby udzielić odpowiedzi. Wszak Sherlock to mistrz dedukcji, człowiek, który potrafi skleić „całą zupełność wszystkiego” z kawałków tak drobnych, że inni ludzie nawet ich nie dostrzegają. Persona na tyle barwna, intrygująca i charakterystyczna, iż ciągle na nowo ożywa w wyobraźni kolejnych pokoleń czytelników i widzów. Oczywiście nie znaczy to, że inne postacie z książek Doyle’a są równie rozpoznawalne. Niektóre przewijają się gdzieś w tle, czasami wręcz kusząc, by ktoś ujął w dłoń pióro i dopowiedział to, co zostało przemilczane.
Przykładem jest Irene Adler, bohaterka „Skandalu w Bohemii”- jedyna kobieta, która zdołała Sherlocka przechytrzyć. Kochanka czeskiego króla o okropnie brzmiącym nazwisku Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein, która wchodzi w posiadanie zdjęcia mogącego zrujnować jego plany matrymonialne. Zdesperowany władca zwraca się do Holmesa z prośbą, by odzyskał fatalną fotografię, sprawę komplikuje jednak fakt, iż panna Adler to kobieta o nieprzeciętnej inteligencji i odwadze, sprytem przewyższająca samego Napoleona kryminalistyki...
Przyznać trzeba, że postać Irene Adler stanowiła wielką pisarską pokusę – pokusę, której nie oparła się Amerykanka Carole Nelson Douglas. „Dobranoc, panie Holmes” jest jej pierwszą, choć bynajmniej nie ostatnią, powieścią o przygodach śpiewaczki-detektywa i myliłby się ten, kto by przypuszczał, że autorka skupi się w niej na kulisach sprawy znanej czytelnikom ze „Skandalu w Bohemii”.
Zacząć należy od tego, że, podobnie jak Holmes, Irene ma swojego Watsona – a jest nim ni mniej, ni więcej, tylko Penelope Huxleigh, bogobojna córka pastora, uratowana przez rezolutną pannę Adler przed okradzeniem, a może i śmiercią głodową. Szczęśliwie ocalona jak może odwdzięcza się dobrodziejce – na przykład nie szczędząc pełnych zgorszenia ochów i achów, gdy początkująca diva narusza kolejne paragrafy kodeksu przyzwoitości. Koniec końców pastorówna okazuje się jednak lojalną przyjaciółką i niezmordowaną kronikarką, biorącą udział w wielu dziwnych i moralnie podejrzanych przedsięwzięciach. Szuka zaginionych klejnotów Marii Antoniny i odpowiedzi na pytanie, co wspólnego mają rozgadana papuga i ukryte dolary, pomaga schwytać truciciela oraz przechytrzyć urażonego króla. Jako jedna z niewielu ma też okazję obserwować minę genialnego Sherlocka Holmesa, gdy ów odkrywa, że został wystrychnięty na dudka.
Wiktoriańska moralność Penelope ostro kontrastuje z „nowoczesną” niezależnością Irene – trudno ukryć fakt, że na dłuższa metę panna Huxleigh jest irytująco płaska, podobnie zresztą jak reszta bohaterów, przewijających się przez karty powieści. Należy oddać Douglas sprawiedliwość: nawet z Oskara Wilde, który był, jak wiadomo, postacią bardzo szczególną, zdołała uczynić bezbarwnego i śmiertelnie nudnego rozdawcę krzyżyków. Sytuację ratują Adler i – do pewnego stopnia – Sherlock, niewzruszony i przeraźliwie rozsądny jak zawsze. Niestety pojawia się zbyt rzadko, by zatrzeć negatywne wrażenie wywoływane chociażby przez szlachetnego pracodawcę Nell, Godfreya Nortona, będącego dla odmiany uosobieniem cnót wszelakich.
Jeśli chodzi o przebieg akcji, nie potrafię sobie przypomnieć momentu, gdzie wstrzymywałabym w napięciu oddech – prawdopodobnie dlatego, że żadnego nie było, co nie świadczy najlepiej o żadnej powieści, zwłaszcza takiej, która aspiruje do miana kryminału. Książka jest odarta z uroku nieprzewidywalności, dodatkowo autorka moim zdaniem nieco za bardzo wybieliła Irene, która u Doyle’a balansowała na granicy prawa.
Do kogo skierowane są dzieła Carole Nelson Douglas? Zapewne nie do zagorzałych wielbicieli Sherlocka Holmesa, gdyż ci pewnie okrzykną ją marną naśladowczynią i nędzną plagiatorką. Jeśli jednak ktoś nie ma oporów przed sięganiem po nawiązania do rzeczy znanych i lubianych, nie przeraża go hipermoralna narratorka i nudnawa fabuła, cieszy za to przyzwoity język – niechaj sięga śmiało.
Sharin - 2010-12-29, 18:10
:
Ot, żeby słowo Rycerza zawsze było na wierzchu :P

Stephen King Rok wilkołaka

Środowiskiem naturalnym osób przybierających kształt wilka jest szkoła średnia. Prawda znana i powszechnie lubiana. Na szczęście nie przez wszystkich. Nie oznacza to jednak, że czytelnicy stroniący od nowego wizerunku wilkołaków są pozostawieni samym sobie. Pomocną dłoń wyciąga do nich Stephen King, a właściwie wydawnictwo Prószyński i S-ka, które nie tak dawno wznowiło Rok wilkołaka. Zacznijmy jednak od początku.

Porównując szereg innych powieści Stephena Kinga z Rokiem wilkołaka nie sposób nie zadać pytania: dlaczego historia okrutnej bestii atakującej mieszkańców spokojnego miasteczka jest taka krótka? Odpowiedź jest banalnie prosta: Stephen King pracując nad opowieściami o wilkołaku nie myślał w kategoriach pisania kolejnej powieści. Początkowo dwanaście historyjek – połączonych później w Rok wilkołaka – miało zostać wykorzystane przy tworzeniu kalendarza. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie drobny fakt: twórca Mrocznej Wieży, kiedy się naprawdę rozkręci, nie potrafi przestać pisać. Pisał i pisał i z miesiąca na miesiąc – rozdziały książki odpowiadają miesiącom – akcja zaczęła się rozciągać, co przestało spełniać kryteria zleceniodawców. W ten oto sposób ukazała w 1983 roku niewielkich rozmiarów powieść Cycle of the Werewolf. Czy godna uwagi? Spróbuję wywalczyć odpowiedź pozytywną.

Plusem powieści jest sposób nakreślenia głównej postaci. Stephen King prezentuje wilkołaka, jakiego lubię. Nie jest to Remus Lupin – skrzywdzona przez los istota, – ani zbuntowany nastolatek uganiający się nocami za pożywieniem. Nic z tych rzeczy. Tytułowy bohater to potwór z krwi, kości i futra. Legendarna bestia atakująca bez wahania każdego, kto znajdzie się w zasięgu jej wzroku. Takie a nie inne ukazanie wilkołaka dowodzi niezbicie, że Stephen King lubi sięgać po motywy charakterystyczne dla klasyki powieści grozy. Oczywiście, pisarz bardzo często lubi także nadawać owym motywom nowe kształty, niemniej tym razem jest inaczej. Nawet u niego wilkołak to przede wszystkim wilkołak i tyle.

Rok wilkołaka od innych powieści Stephena Kinga odróżnia fakt, iż jest wzbogacona ilustracjami. Prace, których autorem jest Bernie Wrightson zasługują na uznanie. Dlaczego? Czytelnicy zaznajomieni z prozą pisarza z Maine wiedzą, jak wiele uwagi przywiązuje on do szczegółowego ukazania świata. Drobiazgowe opisy rzeczywistości otaczającej bohaterów to niemalże znak firmowy Stephena Kinga. Rok wilkołaka jest inny. Odbiorcy otrzymali dwanaście krótkich historyjek, w których zarówno bohaterowie, jak i świat przedstawiony są jedynie delikatnie nakreśleni. Choć pod koniec powieści widać niewielką poprawę na lepsze, to jednak nie jest to Bastion czy chociażby Miasteczko Salem. Innym słowy: czytelnicy potrzebowali stymulatora pobudzającego wyobraźnię. Czy może być coś lepszego niż kolorowe obrazki? Z dydaktycznego punktu widzenia, - nie może.

Podsumowując, Rok wilkołaka to powieść, jak każda inna. Posiada plusy oraz minusy. Niewątpliwie do tej ostatniej grupy należy zaliczyć jej cenę. Dwadzieścia cztery złote za sto dwadzieścia siedem stron tekstu to, dla niektórych odbiorców bariera nie do przekroczenia. Zwłaszcza, jeżeli do wyboru otrzymają niewiele droższą, ale za to o ile bogatszą w treść, Rękę mistrza.
Sharin - 2011-11-02, 20:08
:
Zapraszamy do zapoznania się z najnowszą recenzją zamieszczoną na Książkach ZB :)
Jej autorem jest Tixon xD
Sharin - 2011-11-05, 13:28
:
Zapraszamy do lektury kolejnego tekstu mającego przybliżać młodemu pokoleniu twórczość francuskiego pisarza, Juliusza Verne'a. xD
Aleksandra Skalska i jej wrażenia z podróży dookoła świata :)
Fidel-F2 - 2011-11-06, 08:00
:
Jeśli kogo interesuje, kilka słów o Sprzysiężeniu Czerwonego Wilka - Robert V.S. Redicka

http://www.szortal.com/node/805
Fidel-F2 - 2011-11-11, 13:42
:
Blitzkrieg 1939. Marsz na Warszawę - Leo Kessler

Recenzja w linku poniżej.

http://szortal.com/node/877
Sharin - 2012-01-02, 17:35
:
"The Walking Dead: Narodziny Gubernatora" Robert Kirkman, Jay Bonansinga

Zapraszam do lektury :)
Fidel-F2 - 2012-01-31, 23:36
:
Pufcio w ocenie Fidela

http://szortal.com/node/1124
Fidel-F2 - 2012-02-20, 20:10
:
Kilka słów o Barze dla potępionych Kealana Patricka Burke'a.

http://esensja.pl/ksiazka...t.html?id=13589
mad5killz - 2012-02-20, 21:46
:
Zapowiedziałeś wcześniej recenzję W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka, kiedy mogę się jej spodziewać? (:
MORT - 2012-02-20, 21:52
:
Popraw link, Fidelu.
Fidel-F2 - 2012-02-20, 21:54
:
poprawiony

mad5killz, w ciągu tygodnia jak sądzę

edit a znajomy z nagłówkowej części to Romulus 8)
Fidel-F2 - 2012-03-11, 22:02
:
W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka - Mark Hodder

http://szortal.com/node/1285
Sharin - 2012-04-01, 15:44
:
Zakładam, że Carriger nie doczekała się osobnego tematu, więc informację o recenzji "Bezwzględej" wrzucam tutaj :)
Jej autorem jest oczywiście Romek :mrgreen:
Sharin - 2012-05-03, 19:40
:
"Rakietowe szlaki" (tom IV) zrecenzowane :mrgreen:
Sharin - 2012-05-04, 16:18
:
I kolejna recenzja :)
Tym razem "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa :)
Sharin - 2012-05-08, 21:14
:
Najnowsza recenzja Romulusa na Książkach Zaginionej Biblioteki :)
Daniel Abraham i jego "Smocza droga" 8)
Miłej lektury!
Romulus - 2012-07-05, 15:23
:
Elżbieta Cherezińska - Korona śniegu i krwi. Przeczytałem i jestem bardzo zadowolony. Potencjał drzemiący w polskiej historii jest przeogromny. A dzieje Piastów zasługują co najmniej na 10 sezonów jakiegoś wypaśnego serialu HBO :) Autorka w powieści skupia się na latach 1253 - 1296. Bohaterów jest kilkunastu, ale najważniejszym z nich jest książę poznański Przemysł II, który był pierwszym królem Polski po rozbiciu dzielnicowym. I chyba najsłabiej znanym. Przysłoniętym (nomen omen) przez sławę Władysława Łokietka. Ale, jak na głównego bohatera nie przystało, nie jest on w tej powieści najważniejszy. Piastów jest bez liku a autorka otwiera swoje karty przed wieloma z nich oraz pomniejszymi bohaterami. Dla każdego zostawia wystarczająco dużo miejsca, aby uczynić jego losy ciekawymi. Choć można krytykować - dlaczego ich aż tylu? Jednak jest to również popis zręczności pisarki. Mnie się to podobało - innym pewnie się nie spodoba. Mam ich gdzieś :)

Akcja to głównie potyczki, intrygi dynastyczne w łonie Piastów. Z charakterystycznymi Złymi, czyli Branderburczykami. Pewnie jakiś szermujący tolerancją dziennikarz zaraz oskarży autorkę o posługiwanie się stereotypem "złego Niemca" :) Autorka zaskakuje czytelnika kilkukrotnie, myląc tropy, uciekając z pobocznymi - jak się potem okazuje - wątkami w różne ciekawe rejony typu "magia pogańska" (Starsza Krew), czy chrześcijańska. Ale elementów fantasy jest tu malutko. Jednak są znakomite. Nie ma szarżowania. To po prostu powieść historyczna z elementami fantasy. Jest ich mniej niż w "Narrenturm" Sapkowskiego - żeby pokazać jakąś skalę. Są jednak zaskakujące - np. święta Kinga (księżna krakowska) i Bolesław Wstydliwy - tu dała autorka popis szermując kreacją fantasy, gdzie bohaterowie ci są połączeniem jakichś elfich cech z chrześcijańską świętością.

Z żalem kończyłem czytać powieść. Aż prosiłoby się o dalszy ciąg. O dalsze losy księcia Władysława Karła (Łokietka), spadkobierców Henryka Probusa, wojen o koronę polską. Zabiegów dynastycznych, spisków, mordów, wielkiej średniowiecznej polityki. Ale chyba ciągu dalszego nie będzie. Polska gra o tron po rozbiciu doprowadzona zostaje do mordu w Rogoźnie w 1296 r.

Ale może inni współczesni pisarze pójdą tym tropem? Ramoty Kraszewskiego, czy mało porywające powieści Bunscha nie muszą nam wystarczać. A Elżbieta Cherezińska pokazała, tak jak wcześniej A. Sapkowski, że potencjał fabularny polska historia ma ogromny i ile można wycisnąć choćby z historii póxnej epoki rozbicia dzielnicowego. Ślinię się na samą myśl.

A wady - jakby się wysilić, to: zbyt wielu bohaterów. Ale mnie to nie przeszkadzało. Kolejna wada: może zbyt wiele pieczeni na jednym ogniu - walka o tron, intrygi polityczne, pomieszanie tego z pierwotną, pogańską magią... Ale, do diabła, również się wysilam, aby uznać to za wadę. Co do wierności historii trudno mi się wypowiadać. Pamiętać jednak należy, że to nie rozprawa historyczna, ale powieść. Nawet jeśli przekłamuje tu i ówdzie, czy pisarka rzekomo nie poradziła sobie z materią - who cares? Czyta się znakomicie, wciąga od początku do końca. Znakomite rysunki postaci (np. księżna Rikissa ze Szwecji, dzięki której autorka tu i ówdzie mruga do współczesnego czytelnika zderzając jej wyedukowanie, otwartość z trochę skamieniałymi Piastami, palce lizać).

Chcę więcej!!!
You Know My Name - 2012-07-05, 15:29
:
a nie Bogusław Wstydliwy Romku??

E:
Bolesław nawet.
Romulus - 2012-07-05, 15:42
:
Tfu, tfu. Racja. Już edytuję. Też mi się od tych Piastów w głowie pomieszało :)
Fidel-F2 - 2012-10-15, 15:17
:
Jeśli ktoś jest zainteresowany moją opinią na temat Korony krwi i śniegu Elżbiety Cherezińskiej.

http://szortal.com/node/2079
Sharin - 2012-12-14, 20:04
:
"Twój cień" Jeffery Deaver -> recenzja
Romulus - 2014-08-21, 21:15
:
Napisałem kilka słów o "Ogrodach Słońca" Paula McAuleya http://katedra.nast.pl/ar...l-Ogrody-slonca
Yria - 2014-09-17, 19:26
:
"Droga Królów" Sandersona
Kvothe - 2015-01-27, 12:18
:
Mikaela Everett, The Unquiet

Fikcja spekulatywna, która zakłada, że od zawsze istniały dwie planety zamieszkane przez ludzi – Ziemia I i Ziemia II. Oryginał i wersja alternatywna. Wszystko ma swoje odbicie. Główna bohaterka, szesnastoletnia Lirael Harrison (która urodziła się i została oddana jako Katy), dorasta w lesie pośród 32 innych dzieci. Poznajemy ją gdy ma 14 lat (aczkolwiek jej retrospekcje zaczynają się w wieku lat 6, kiedy to trafiła do lasu) i towarzyszymy jej. Z początku wiemy tylko, że dzieci muszą walczyć i zabijać, by przeżyć dalej. To ma pomóc im stać się Śniącymi, czyli jednostkami samodzielnymi, zupełnie niezależnymi i wyszkolonymi do tego, by zabijać. Z kolei to ma umożliwić im zabijanie swoich sobowtórów na alternatywnej Ziemi w czasie nadchodzącej wojny światów.

W końcu zostaje ich czwórka, w tym niejaki Grey, który doskonale się kamufluje, lecz nie na tyle dobrze, by umknąć uwadze Lirael. Na szczęście bohaterka nie poddaje się temu uczuciu do samego końca, co akurat jest dość wiarygodne z uwagi na to, że wokół wiele zagrożeń i na miłostki czasu brak. Treść powieści opowiada przede wszystkim o trudnym procesie adaptacji do życia po treningu (i po morderczych – dosłownie – próbach) na drugiej Ziemi, gdzie Lirael i jej podobni wcielają się w rolę swoich sobowtórów. Sama Lirael ledwie uchodzi z życiem z walki ze swoją odpowiedniczką, ale nachodzą ją wyrzuty sumienia i kiedy ciotka tejże, Imogen, rozpoznaje ją, pomaga jej i swojej niby-siostrze Cecylii (którą zdążyła nawet pokochać, a przynajmniej takie sprawia chwilami wrażenie) uciec.

Z czasem Lirael i Grey odkrywają, że codziennie przyjmowane przez nich tabletki to nie suplement diety, tylko powolna trucizna, a oni wcale nie mają żyć szczęśliwie po „wypełnieniu obowiązku w imię ojczyzny”, tylko… umrzeć.

Koniec końców młodzieży udaje się uwolnić, uciec i ocalić resztki człowieczeństwa. Lirael (teraz znów Katy) wiąże się z Greyem i przez chwilę wiodą szczęśliwy żywot, szybko jednak okazuje się, że niedaleko Ziemi powstaje nowa planeta, z nowym portalem i kolejnymi ludźmi, którzy będą chcieli ukraść szczęście tych „po drugiej stronie”.

Książka dobrze napisana, angażująca emocjonalnie, choć może nieco zbyt przerysowana. Kilkuletnie dzieci, walczące ze sobą z konieczności na śmierć i życie to kolejny krok po "Igrzyskach śmierci" w stronę tematyki nieakceptowanej i tabu. Dziewczynka, która zabija niewinnych ludzi by przeżyć – to krok postawiony jeszcze dalej. Kto wie czy nie za daleko.

Nie wyobrażam sobie także, by ktoś to np. miał kiedykolwiek zekranizować, to po prostu zbyt wielkie ryzyko i brak tu chociażby nośnej tematyki (a taką była np. krytyka mediów w "Igrzyskach śmierci"), która usprawiedliwiałaby nieco poziom drastyczności.

3/6
Yria - 2015-02-12, 14:23
:
"Sabriel" Gartha Nixa
Czytana drugi raz właściwie już.
Yria - 2015-06-18, 14:38
:
Recenzja Antologii opowiadań ze świata Wolsunga - polecam (;
Plejbek - 2015-06-23, 12:18
:
Jakby kto się zastanawiał nad Teatro Grottesco - parę słów ode mnie:
Ligotti i jego koszmary
Może zachęcę (albo zniechęcę, choć wolałbym nie).
Yria - 2015-06-29, 23:59
:
"Stalowe Serce" Sandersona
Czyli o tym jak tłumaczenie potrafi skrzywdzić dobrą książkę.

I dla równowagi:
"Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina"
Fidel-F2 - 2015-06-30, 01:21
:
A próbowałaś coś zamordować, podpalić lub chociażby odrobinę zgwałcić?
Trojan - 2015-06-30, 09:33
:
Yria napisał/a:
"Stalowe Serce" Sandersona
Czyli o tym jak tłumaczenie potrafi skrzywdzić dobrą książkę.


nie czytałem ksiązki - ale z tego co napisałaś to wydaje mi się że nie tłumaczenie jest problemem a brak redakcji i korekty - czyli klasyczne niechlujstwo wydawnicze.
Shadowmage - 2015-06-30, 09:53
:
Ja czytałem jakąś wersję przedwstępną i tłumaczenie było przyzwoite, reszta faktycznie kulała, ale ciężko powiedzieć czy poprawili.
Yria - 2015-06-30, 12:34
:
Trojan napisał/a:
nie czytałem ksiązki - ale z tego co napisałaś to wydaje mi się że nie tłumaczenie jest problemem a brak redakcji i korekty - czyli klasyczne niechlujstwo wydawnicze.

To swoją drogą, ale też nie powinno się robić tlumaczenia które wygląda jak tekst wrzucony w google translate, przynajmniej moim zdaniem. W każdym razie efekt jest cokolwiek absurdalny.

Fidel-F2 napisał/a:
A próbowałaś coś zamordować, podpalić lub chociażby odrobinę zgwałcić?

Próbuję od czasu do czasu, nawet się udaje.
Fidel-F2 - 2015-06-30, 17:50
:
I to dobry kierunek, postaraj się skupić i zwiększyć intensywność, ale..., ten tego..., nie śpiewaj.
Yria - 2015-06-30, 19:52
:
Sądzę, że obecna doza mocnych wrażeń w zupełności mi wystarczy. Dziękuję za troskę.
Fidel-F2 - 2015-06-30, 21:11
:
ale to nie troska o ciebie
Yria - 2015-07-11, 17:21
:
"Światy Solarne"
Sharin - 2016-11-25, 12:38
:
Gdyby kogoś zainteresował zbiór opowiadań Mary Wilkins Freeman "Zagubione duchy" :)
Trojan - 2017-07-14, 14:12
:
dwie recki trafiłem i pozwolę sobie zacytować - drugiej książki zakładam w ciemno, nikt nie czytał:



Nowa powieść sci-fi Grzędowicza "Hel 3" - niestety zupełnie nie polecam tej pozycji. Największym problemem książki jest zacietrzewienie autora w swoich altprawicowych poglądach, które postanowił nachalnie wyłożyć w tej książce. Specyficzne polityczne zapatrywania autora przejawiały się już w cyklu "Pan Lodowego Ogrodu", lecz nie były one w tamtych książkach zaimplementowane w tak nachalnej i dosłownej formie. Przejawiały się gdzieś w tle, nie stanowiły celu powieści. Tutaj natomiast ma się wrażenie, że powieść jest wprost politycznym manifestem. Propaganda poglądów z rejonów Korwin-Mikkego i Cejrowskiego jest głównym celem ideowym książki. Mamy tutaj dystopijną niedaleką przyszłość, której dystopijność polega na ciągłym narzekaniu na złą Unię Europejską, podatki, regulacje, multikulti, ekologizm, zrównoważony rozwój etc. Szczególnie męczące było prowadzenie bezustannej tępej szydery z "doktryny zrównoważonego rozwoju, która jest tak naprawdę doktryną dobrowolnego ubóstwa" - jak widać autor zupełnie nie kuma znaczenia tego pojęcia. Nie byłoby w tym jeszcze nic tak bardzo złego, epatowanie dziwacznymi poglądami to jeszcze nie tragedia. Problem w tym, że w pewnym momencie książki autor zaczyna nakręcać się wokół teorii spiskowej dotyczącej szczepionek, tym samym przyczynia się do nakręcania paranoi antyszczepionkowej. W tym momencie więc, to już nie jest tylko propaganda niemądrych poglądów, ale wręcz szkodliwych. Tłumaczenie, że to jest tylko fikcja literacka nie jest wystarczające - przecież wiadomo, że literatura jest opiniotwórcza.[/QUOTE]



Druga połowa XXI wieku. Europą rządzi wszechwładna policja polityczna walcząca z fundamentalizmem religijnym. Papież, wypędzony z Rzymu, przebywa na emigracji w Afryce. Katolicy zepchnięci do gett na przedmieściach miast pogodzili się ze swoim losem... Jedyną ich otuchą jest chusta z wizerunkiem Chrystusa, święta relikwia, którą przechowują warszawscy kapucyni. Pewnego dnia władze postanawiają ją zarekwirować. Przeszkadza im zakonnik, który porywa relikwię i ucieka z nią do Afryki...

Debiut prozatorski Tomasza P. Terlikowskiego to błyskotliwie napisana powieść theological fiction, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, trzymająca w napięciu, nieustannie konfrontująca czytelnika z pytaniami o przyszłość Kościoła i Europy.


"Posępna przyszłość religii w liberalno-lewicowej Europie to zasadniczy temat napisanej z wielkim rozmachem debiutanckiej powieści Tomasza P. Terlikowskiego. Konwencja futurystycznej antyutopii - wyraźnie odwołująca się do »Roku 1984« George'a Orwella czy »Nowego wspaniałego świata« Aldousa Huxleya - zostaje spolszczona i schrystianizowana. Jest to przede wszystkim powieść o wierze, nawróceniu i świadectwie. Terlikowski - nigdy przecież letni - i tym razem wywoła ogromne emocje. Często podziwiam trafność diagnoz Terlikowskiego. Tym razem chciałbym, żeby się mylił".

Dariusz Karłowicz


"Autor - w sposób godny Chestertona - łączy fantastykę z przenikliwym realizmem, dramatyzm z humorem, miłość z ironią. Świetnie wykorzystuje znajomość dziennikarskiego świata, by opisać działanie medialnej demokracji. Pokazuje przyszłość, która wyziera spoza tego, co widzimy naokoło. Ku zgorszeniu malkontentów zmusza nas jednak, by na nowo z miłością spojrzeć na wspaniały świat, który możemy stracić. Każdy kto przeczyta - po lekturze będzie mądrzejszy".

Marek Jurek

[Fronda, 2010]


[całość z lubimy czytać]
iselor - 2021-11-15, 23:32
:
Nie tylko Wiedźmin. Historia polskich gier komputerowych



Wychowałem się na grach komputerowych z lat 90-tych. Wśród nich znalazło się kilka polskich produkcji takich jak Teenagent, Książę i Tchórz czy seria Earth. Niejako jednak "od zawsze" człowiek traktował polskie gry jako te gorsze, bez super grafiki, bez miodnej grywalności. "Brzydkie kaczątka" elektronicznej rozgrywki. Oczywiście to wszystko było czymś spowodowane, w pewnym momencie zaczęło się to zmieniać i zawsze były jakieś "wyjątki od reguły".
I chwała Marcinowi Kosmanowi za to, że poruszył w końcu ów temat - polskich gier komputerowych. To co wzbudza szacunek i podziw wobec autora podczas czytania książki to ogrom zebranego materiału, rozmów jakie przeprowadził ze znanymi i tymi mniej znanymi twórcami gier video z naszego pięknym kraju. O tym jak wyglądało tworzenie gier (i samo ich zdobywanie a także sprzętu, na którym można by grać) w czasach panowania w Polsce ustroju szczęśliwie minionego, z czym borykali się ówcześni twórcy, jak często dokonywali w pojedynkę tego czego nie podejmowały się wielkie firmy (na zasadzie: jeśli czegoś nie można zrobić to powiedz Polakowi - on to zrobi) i jak czasem przez przypadek powstawały firmy legendy polskiego gamedevu. Znakomita lekcja historii dla młodszych graczy, którzy mogą już nie znać innych polskich gier niż Dead Island i Wiedźmin, jak i dla starszych, którzy z racji (bardzo) młodego wieku w latach 80 czy 90 nie o wszystkim pamiętają, nie wszystko poznali, a wiele rzeczy mogą sobie przypomnieć. To także znakomita podróż sentymentalna:)

Do czego się przyczepię? Mnóstwo błędów językowych, stylistycznych, czasem wydawało mi się, że książki nikt po wydruku nie czytał, korekta chyba nie istniała, w dodatku jedną stronę chyba mi "zjadło" podczas wydruku. Szkoda też, że tak mało jest screenów z gier czy innych zdjęć, zaś bibliografia to dowcip (wymienienie kilku czasopism i stron internetowych, plus dwóch książek bez wydawnictw, roku wydania, etc. to nie jest bibliografia).

Mimo tych błędów nie żałuję i Wam też radzę przymknąć na nie oko bo ta książka to skarbnica wiedzy o polskich grach. Co prawda nie zostały wspomniane wszystkie gry jakie przez Polaków zostały stworzone i wydane, ale to chyba niemożliwe. Jednak to co najważniejsze jest. Polecam!
iselor - 2021-11-18, 20:14
:


Pierwsza powieść gotycka, napisana w staroświeckim stylu (XVIII wiek!), który ma jednak swój niepowtarzalny urok. Kiedyś, w czasach gdy została wydana, straszyła, dziś może budzić raczej uśmiech, gdyż przez te prawie trzy stulecia inne rzeczy - bardziej przerażające - widzieliśmy, czytaliśmy, słyszeliśmy. Jednak wciąż będzie się podobać, ze względu na piękny język i klasyczną fabułę: jest zamek, jest tajemnica, jest klasztor, są duchy, są dziewice i dzielni rycerze. Klasyk!
Wolnymysliciel - 2022-01-09, 21:41
:
Mikołaj Marcela - Selekcje

IMO - bardzo ciekawa książka, rozkłada na czynniki pierwsze i daje otoczkę wiedzy historycznej na temat kształtoania się szkolnictwa jakie widzimy dzisiaj. Autor polemizuje, a wręcz zarzuca dzisiejszemu szkolnictwu brak efektywności w kształceniu, a jedynie szkolenie w nabywaniu punktów i dyplomów poprzez najróżniejsze sposoby - niekoniecznie mające coś wspólnego ze zdobywaniem wiedzy. Porusza temat na wielu płaszczyznach, ekonomicznej, filozoficznej czy praktycznej i jest ciekawą pozycją.
Ostatnie 1/4 to już wałkowanie tego samego, jakby chęć utrwalenia wcześniej przedstawianych tez i wiedzy. Niemniej, książkę czyta się przyjemnie i daje do myślenia, a na pewno zachęcia do przemyślenia niektórych spraw. Temat o tyle nośny, że praktycznie każdy z nas przeszedł okres edukacji w państwowych placówkach
Fidel-F2 - 2022-01-10, 06:42
:
Ameryki nie odkrywa. Mogłeś zapytać, to bez straty czasu ni pieniądzy, dowiedział byś się tego samego.