Byłem w maju w Madrycie. Moje pierwsze hiszpańskie miasto. I bardzo mi się podobało. Choć drożej niż we Włoszech. Za pokój w fajnym eko-budżetowym hotelu płaciłem więcej niż zapłacę za pobyt w podobnych warunkach w Mediolanie za niedługo. Zrzucam to trochę na karb miejscówki. Bo hotelik był położony niedaleko dworca głównego Atocha, tuż przy muzeum Reina Sofia, niedaleko Prado, Muzeum Thyssen, czy Parki Retiro. Może odległość od tzw. ścisłego centrum mnie zmyliła? Nie było daleko - raptem jakiś kwadransik wyluzowanego spaceru miłą okolicą. A że główna trasa od dworca do placu Mayor (Calle Atocha) była w remoncie, to i lepiej pójść wąskimi uliczkami, zamiast przedzierać się kładkami, bo można znaleźć mnóstwo fajnych miejsc. Głównie sklepów i barów.
Madryt jest bardzo przytulnym miastem. I czystym. Oraz bezpiecznym. Szwendając się nawet po zmroku, nawet przez moment nie czułem niepokoju. Z drugiej strony, w stronę jakichś slumsów się nie wybierałem. Świetnie się je zwiedza. A że byłem tam po raz pierwszy, to trzeba było zrobić rundę obowiązkową po najważniejszych atrakcjach. Najgorszym z nich była madrycka katedra, naprzeciwko wejścia do pałacu królewskiego. Ale pisali, że jedna z najbrzydszych w kraju, więc nie byłem jakoś specjalnie zawiedziony. Niemniej, pisali prawdę. Pałac Królewski - jak to pałac - przepych, splendor, rozmach.
Najważniejszą atrakcją były muzea. Reina Sofia wpadła nam nieoczekiwanie. Nie wybierałem się, ale była w podwórku. A poza tym siedzieliśmy w knajpce ciesząc się słoneczkiem i lokalnymi napitkami. Ale było ok. 19.00, zaczęła zbierać się kolejka. Sprawdziliśmy, okazało się, że od 19.00 do muzeów tam wchodzi się za darmo. To poszliśmy. Szybko nam zeszło, bo celowaliśmy tylko w konkretne dzieła: Goya i Picasso oraz Dali.
Do Prado z kolei wchodzenia za darmo po 19.00 nie polecam. Bo tu już trzeba wiedzieć, po co się wchodzi i celować w konkretne sale. Gdyż w przeciwnym wypadku nie da rady się niczego porządnie obejrzeć. Jest tego za dużo, a muzeum to jest spore. Nie wiem, czy większe od Ufizzi we Florencji. Ale bardzo duże. Do tego trzeba się orientować przy pomocy mapy. Zatem, jeśli ktoś pierwszy raz chce tak startować to może da radę. Ale to karkołomne zadanie.
Ja nie jestem koneserem sztuki, rozpoznaję i kojarzę co wazniejszych twórców. I nie zwiedzam takich muzeów pieczołowicie wgapiając się w każdą wiszącą pracę. Niemniej, przejście tego muzeum zajęło nam jakieś trzy godziny na swobodnym spacerku. Ale z mapą w ręku, aby się nie zgubić, tj. aby nie minąć jakichś ważnych sal. Zaliczyliśmy wszystkie, ale część po prostu była takim oglądaniem dla oglądania.
Żarcie w Madrycie szybko nam się wyklarowało jeśli chodzi o miejsce. Targ San Miguel. Podobny do Mercato Centrale we Florencji, ale mniejszy, bo jedno poziomowy. Zatem bary z przekąskami, napitkami sąsiadują z punktami targowymi z warzywami, mięsem itp. Po wyczajeniu, kiedy są tam godziny szczytu ("przeloty" grup turystycznych) przychodziliśmy o takich porach, aby sobie na luzie usiąść lub postać jak ludzie. I zjeść oraz się napić.
Poza tym jakieś lokalne restauracje na uboczu, aby zjeść coś lokalnego ale nie spod sztancy.
Generalnie, to idealne miasto na weekend. Trzy dni i noce, aby sobie spokojnie zwiedzić i pożyć na luzie. Choć i tak wszystkiego nie widzieliśmy. Bo jednak szwendactwo bez celu też ma swoje potrzeby. Relaks w czystej postaci. Chętnie bym tam wrócił, choć te bilety lotnicze to drogie są.
Jednak, na marginesie, mam jakąś słabość do lotów LOT-em. Najlepiej je wspominam. Tel Awiw, Mediolan, teraz Madryt - same miłe wspomnienia z lotu. Wygodnie, bezstresowo. Teraz mnie czeka lot do Mediolanu Rajanem i już mi się odechciewa. Ciasno, nerwowo (jakieś mam szczęście do wyjących bachorów w Rajanie), choć i tak lepiej niż WizzAirem, z którym mam krechę za okantowanie mnie przy rezerwowaniu miejsca (tj. w jedną stronę kiedyś mnie z małżonką rozdzielono i siedziała kilka rzędów dalej, a ja się - na dodatek - męczyłem z - tak jest! - bachorem, który mi nie dawał się zdrzemnąć). Jakoś LOT-u do tej pory mi się nie trafiło źle wspominać. Zobaczymy wiosną, jak wypali ponownie Tel Awiw.
_________________ There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
Trzymam kciuki za pogodę, ja w tym roku miałem Babią za każdym razem bezchmurnie (chociaż raz była na szczycie słowacka pielgrzmka, ale co zrobisz, no nic nie zrobisz). Od której strony planujecie wejście?
Dzisiaj w nocy jadę w Tatry, w planie były Rysy ale wróbelki ćwierkają że śnieg już leży - więc pewnie skończy się na Dolinie Pięciu Stawów. Chyba że warunki pozwolą na Czerwone Wierchy, ale zorientujemy się na miejscu.
_________________ * W celu uzyskania dalszych informacji uprasza się o ponowne przeczytanie tego postu.
Czyli Pilsko też zaliczacie? Jakoś mi z tą górą od lat nie po drodze . Perć Akademików fajnie zrobić przy dobrej pogodzie, mam nadzieję że Wam dopisze.
_________________ * W celu uzyskania dalszych informacji uprasza się o ponowne przeczytanie tego postu.
Nie, Pilsko raczej omijamy, chociaż kto wie co wyjdzie po drodze. Pogoda zapowiada się niezła, lepsza niż rok temu gdy zacinał deszcz ze śniegiem mieszany momentami z mikro-gradem i z rana wychodziło się przy kilkustopniowym mrozie. Ale jesteśmy przygotowani na każdą pogodę. Z drugiej strony chłodna pogoda nie jest zła, człowiek się w ruchu rozgrzewa a nie przegrzewa.
Widziałem Cię dwa razy. Raz z Rysianki, raz z Pilska.
Serio Orku, to ty jesteś Yeti?
_________________ Beata: co to jest "gangrena zobczenia"?
Fidel-F2: Pojęcie wprowadził Josif Wissarionowicz
Fidel-F2: Jak choćby raz opuścisz granice rodiny, ty już nie nasz, zobczony.
Fidel-F2: Na tę gangrenę lek jest tylko jeden.
Próbuj. Przegrywaj. Nieważne. Próbuj po raz kolejny. Przegrywaj po raz kolejny. Przegrywaj lepiej
Dopiero po tylu latach załapałeś? Reszta forum wie od dawna i co, nikt nie wygadał?
Fidel-F2 napisał/a:
Widziałem Cię dwa razy. Raz z Rysianki, raz z Pilska.
Przecież Ci machałem.
Rysy koszą mazaki i urywają pytonga; nie jest to góra którą poleciłbym z czystym sumieniem niedzielnym turystom (chociaż podobno przyciąga jak magnes debili w japonkach - na szczęście poza sezonem i w tygodniu w góry chodzą ludzie których chcemy spotykać w górach, a nie biomasa której jedyną kwalifikacją do turystyki górskiej jest posiadanie tętna i wzroku). Można je spokojnie robić w jednodniowym podejściu jeśli pogoda dopisuje - planowałem wejście pewnie gdzieś w przyszłym roku, z noclegiem w schronisku nad Morskim Okiem żeby o w okolicach świtu być już nad Czarnym Stawem, ale niechcący trafiliśmy wczoraj na świetne warunki i żal było nie wykorzystać (w planie był spacer do Doliny Pięciu Stawów). Z parkingu w Polanicy Białczańskiej wyszliśmy o piątej rano jeszcze w kompletnej ciemności - spory błąd który mógł się skończyć smutno, w okolicy kręcą się niedźwiedzie, coś na nas burczało w zaroślach i ryczało w oddali. Na szczęście się udało, ale wolałbym tego spaceru nie powtarzać. Tym bardziej, że w schronisku dowiedzieliśmy się że po okolicy szwenda się od paru dni niedźwiedzica z młodymi. Noż kurważ twarz .
Podejście do Morskiego Oka to w zasadzie spacerek asfaltem, wystarczy tylko zjawić się w okolicy skoro świt żeby uniknąć wkurzających tłumów; do Czarnego Stawu mamy fajną rozgrzewkę, zwłaszcza że to pierwszy filtr oddzielający niedzielnych spacerowiczów od zdeterminowanych piechurów. I zaczynamy wspinaczkę.
Do Buli w zasadzie wystarczy mieć trochę kondycji i nic poza tym, wchodzi się jak po schodach, tyle że trzeba się natyrać - ale w dwie godziny powinno się to udać każdemu kto nie łapie zadyszki po wejściu na trzecie piętro. Potem zaczyna się zabawa.
W zasadzie cała reszta drogi na szczyt to wspinaczka z prawdziwego zdarzenia gdzie trzeba używać rąk nawet bardziej niź nóg; szlak jest ubezpieczony łańcuchami ale i tak sporo wymaga. Nie będę zgrywał kozaka - przez całą drogę jedna połowa mnie wrzeszczała NAPRZÓD! TU JEST BOSKO! WAAAAAAAAAAGH!!!!, alw druga w tym czasie skrzeczała Zginiemyzginiemyzginiemykurwazginiemyiniktponasniezapłacze; zdarzały się miejsca gdzie leżał śnieg, było gdzieniegdzie trochę lodu, a nawet bez tego jest tam zwyczajnie wąsko i przez cały czas w zasadzie po jednej stronie mamy przytulną, gościnną ścianę, a po drugiej parusekundowy lot w dół, kilka odbić od zbocza i zasrany zgon pół kilometra poniżej. Pikanterii dodaje sytuacji to, że od pewnego momentu dużo łatwiej iść w górę niż zejść w dół (nasuwa się stary niemądry dowcip Co to jest: wisi na ścianie i wyje? Dupa a nie taternik - ale atak paniki na takim szlaku to nie jest powód do śmiechu, widziałem na górze dziewczynę całą zlaną potem i ze wzrokiem zająca złapanego w reflektory). W paru miejscach miałem, co tu kryć, pełne galoty - przełączka pod samym szczytem gdzie za punkt podparcia nad przepaścią mamy występ szerokości pół buta rozmiar 37, albo mijanka gdzie ustępowaliśmy miejsca schodzącym ściskając się we czwórkę na lekko oblodzonej półeczce gwarantują swobodę wypróżnienia skuteczniej niż laxigen.
Koniec końców udało się. Zeszliśmy już na słowacką stronę - szlak jest tam o jakieś siedemnaście rzędów wielkości łatwiejszy, z grubsza na poziomie Perci Akademików na Babiej, tyle że dużo, dużo dłuższy i męczący - kolana mi dzisiaj nie ślą dziękczynień za wczorajszy dzień. Od szczytu do Popradskiego Plesa schodziliśmy circa about 4 godziny bez dużego pośpiechu ciesząc się widokami, pogodą i tym, że góra nie próbuje już nas zabić. Słowacka strona jest też o tyle przyjemniejsza że to południowy stok - jest dużo cieplej, a latem nie zalega jeszcze zimowy śnieg i lód.
Czy poleciłbym komu? I tak, i nie. To jest wymagająca góra, więc jeśli ktoś nagle po trzech dekadach wysiadywania zapragnie wstać z kanapy i ruszyć, zalecałbym raczej zimny okład i spokojne popołudnie w zaciemnionym pokoju dopóki ochota nie przejdzie. Ale to nie jest ekstremalnie trudna góra; od słowackiej strony można w zasadzie wejść, zejść i nawet nie zabrudzić sobie bielizny. Od polskiej trzeba już mieć głowę na karku i nerwy na wodzy. Na pewno można sporo się dowiedzieć o sobie, ja na przykład dowiedziałem się że cholernie chcę tam wrócić, chociaż jeszcze wczoraj o tej porze marzyłem tylko o tym żeby zejść z tej jebanej kupy kamieni, wyprowadzić się do Holandii i nigdy, przenigdy nie wchodzić wyżej niż na pierwsze piętro.
Tutaj całkiem nieźle widać jak wygląda górny odcinek trasy:
_________________ * W celu uzyskania dalszych informacji uprasza się o ponowne przeczytanie tego postu.
Jeżdżę po Europie jak głupi czasami i nie zauważyłem, że w sumie za zachodnią granicą jest duży kraj. Czyli na zasadzie cudzie chwalicie swego nie znacie, skoczyłem sobie autkiem do Niemiec, konkretnie do Berlina.
Miasto wielkie, rozlazłe i nie przypadło mi do gustu jako city break. Muzea wielkie, zorganizowane jak pułapki na turystów - w jednym wisi Picasso i Dali, w innym wisi Botticelli, w jeszcze innym... Trzeba się nachodzić, aby wszystko obejrzeć. A raczej najeździć.
Ale Berlin zachwyca komunikacją publiczną. Choć sprawia wrażenie skomplikowanej to Google Maps ją radykalnie upraszcza i czyni przyjazną. A wtedy jeżdżenie metrem, pociągiem to zabawa sama w sobie. Szczególnie ze specjalnym biletem za 9 euro na wszystko przez miesiąc, który został wprowadzony z okazji kryzysu energetycznego. W zasadzie przekonałem się, że samochód w Berlinie to zbędny balast. Dlatego dobrze, że autko zostawiliśmy na parkingu Park & Ride przy dworcu w Grunau i dalej już jeździliśmy pociągami i metrem. Można też autobusem, ale po co. Miasto przyjazne ruchowi rowerowemu i to bardzo i gdyby nie upał to pewnie zjeździłbym je także na dwóch kołach.
Na osobny akapit zasługuje Dworzec Główny. Trochę tych dworców w Europie widziałem, od Izraela po Porto. Do tej pory moje ulubione to Libona i Porto, bo bardzo przyjazne także dzięki przejrzystej i ogromnie upraszczającej życie zasadzie podróżowania po mieście i za miasto. Mediolan - gmach z faszystowskim rozmachem i po faszystowsku robi wrażenie. Termini w Rzymie - brud i bałagan. Florencja - taka schludna nowoczesność. Bolonia - wielkie to, choć na pierwszy rzut oka niepozorne gmaszysko (od środka niepozorne). Madryt też nowoczesny, ale nijaki. Izrael: Tel Aviw i Jerozolima robią swoimi wrażenie tylko z uwagi na patrole wojskowe i kontrole bezpieczeństwa przeprowadzane przez uzbrojonych małolatów, którym ledwie wąs się sypnął. Ale bardzo uprzejmych.
No, ale Hauptbanhof w Berlinie to potęga. Wygląda w środku bardzo nowocześnie, przytłacza szkłem i stalą a jednocześnie miałem wrażenie, że jestem w jakimś dziele sztuki. I bardzo czysty. Jak wszystkie berlińskie dworce i stacje metra. Nawet te odległe, jak Grunau.
Mieszkałem w hotelu w dzielnicy Moabit, tej - podobno - najbardziej zróżnicowanej etnicznie. Coś tam czytałem o przestępczości, ale wracając do hotelu późnym wieczorem nie miałem okazji nawet się przestraszyć. Chętnie bym tam wrócił bo od zatrzęsienia jest tam restauracji reprezentujących różne style z Bliskiego Wschodu, libańskie, jemeńskie, tureckie, w zasadzie można dopisywać dalej.
Niemieckie żarcie jest takie samo jak czeskie - nie do zjedzenia. Dlatego bardziej smakowała mi nowa tradycyjna kuchnia niemiecka (i polska), czyli kebsy, czyli street food. Gwiazda to Kebap Mustafy, ponoć słynny na całą Europę. Zapewne bardziej jako turystyczna zajawka. Ale na pewno utrzymująca kilka pobliskich sklepów. Bo kolejki są spore. My czekaliśmy trzy godziny. Ale złapaliśmy klimat bardzo szybko. Taki steet style: stoisz i wiesz, że postoisz. To nie ma co stać samotnie, najlepiej w grupie. A jeszcze lepiej, z piwkiem, choć niektórzy nie krępowali się i z ziołem. Zatem stojąc sobie naszą skromną drużyną zrobiliśmy kilka piwek, zadzierzgnęliśmy więzy przyjaźni z przedstawicielami narodu hiszpańskiego, a nawet z jakimiś wyluzowanymi Duńczykami, chyba. Kebap od Mustafy - nie wiem, czy najlepszy w Europie, ale dupę urywał. Nie tylko z powodu gastrofazy, którą uruchomiło piwko i trzy godziny czekania. Soczysty, ale się sos nie wylewał więc szamałem z coraz mniejszą obawą, że sobie zasyfię ulubioną koszulę z Macaroni Tomato. Mięso zrobione tak, że chyba wcześniej takiego w kebsie nie jadłem. A był to zwykły doner, dodam. Kolejne, które jedliśmy w sobotę i niedzielę na przegryzkę w ciągu dnia, nie miały szans. Dobre, ale tak dobre jak typowe w Polsce. Jesz a potem masz wyrzuty sumienia, że się nawpierdalałeś i przez tydzień możesz wcinać tylko sałatki popijane wodą, żeby sumienie uspokoić. A potem przez dwa miesiące nie myślisz o następnym. Ale ten od Mustafy - poezja.
Do Berlina pewnie szybko nie wrócę, choć Niemcy mam jeszcze w planach we wrześniu. Ale gdyby mnie ktoś namawiał, to pod warunkiem, że będzie kebap u Mustafy.
_________________ There must be some way out of here, said the joker to the thief,
There's too much confusion, I can't get no relief.
Dziś na zakończenie sezonu pętelka Sopotnia - Pilsko - Rysianka, w znakomitej kompanii (to znaczy tylko ja i Syriusz arcypies, żaden parweniusz nie kalał nam gór natrętną obecnością w zasięgu słuchu) i w punkt trafionej aurze. Prawie 26 kilometrów, sporo ponad 900 m różnicy poziomów, urozmaicony profil, żyć, nie umierać. Do samej hali Miziowej szło prosto jak pyty strzelił, dość sucho - co prawda Syriusz skorzystał z okazji żeby pierwszą kałużę pokonać w bród, ewidentnie szukając aligatorów mułowych - ale za to na szlaku dosłownie nikogo, góry były nasze i byliśmy jak Basergor-Kragdob i Basergror-Kobal; całą drogę się spieraliśmy, który był który, bez konkluzji.
Aligatorów mułowych nie spotkaliśmy, ale za to drogę przebiegła nam łania, z koron wydzierały się ptaszyska, niechybnie trupojady wietrzące rychły posiłek (niedoczekanie, skurwysyny, po moim trupie). Trochę wyzwań zaczęło się już przy samym ataku szczytowym, stromizna nam niestraszna, ale środkowa część podejścia wiodła bruzdą pełną błota, co gorsza gliniastego, więc zjechać na takiej nawierzchni to rzecz łatwiejsza niż znaleźć rym do "wuj". Long story short, udało się, choć zejście już było dużo zabawniejsze; pro tip: do asekuracji najlepiej w danych warunkach wykorzystać rasy psów nieco bardziej stateczne, a nie jednorazowy prototyp który powstał, kiedy Usain Bolt wyruchał beczkę amfetaminy.
Odcinek hala Miziowa - Rysianka mokry i solidnie ubłocony, bajora i rozlewiska zmuszały nas do szerokich obejść flanką, do tego stopnia spowalniając marsz, że trasę wycenianą na 2,5 godziny zrobiliśmy w 2,5 godziny. Poza tym nawet mimo flankowania bagien trafialiśmy na miejsca, w któych ja zapadałem się po kostki, a Syriusz zapadał się do połowy Syriusza - to znaczy zapadałby się, bo ma drań wdzięk, grację i jednostkowy nacisk na podłoże jak czołg albo Legolas.
Z Rysianki mieliśmy praktycznie tylko zejście, a Syriusz udowodnił swoją przewagę intelektualną nad mną, wskazując w jednym miejscu właściwy szlak, na co ja natychmiast udowodniłem swoją przewagę siły i autorytetu, wybierając inny kierunek i fundując nam półtora kilometra bonusowego marszu. Mać. Siła i upór zawsze zatriumfują nad inteligencją i rozsądkiem, ale po chuj mi to było. Enyuej, dotarliśmy w końcu do naszego wiernego Orkowozu, co wszyscy uczestnicy wyprawy przyjęli z niejaką ulgą.
A, byłbym zapomniał, po wszystkim kolana walnęły mi papierami i poszły w świat szukać lepszego chlebodawcy, więc gdyby kto mógł polecić sprawdzone zastępstwo, to jakby co pisz@berdychiv.ua W przeciwnym wypadku nogi w zasadzie mi się już nie będą zginać nigdy.
Syriusz, half-dog, half-amazing.
Naszej drogi strzegły pradawne totemy. Na zdjęciu Gork, or possibly Mork.
_________________ * W celu uzyskania dalszych informacji uprasza się o ponowne przeczytanie tego postu.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum